Pisarz - Rozdział trzeci - Powodzenia!

„Rzeźnik”, taki miała tytuł. Jak też pewnie wszyscy się domyślili, była o mężczyźnie pracującym w rzeźni. Przybytek ten dostał w spadku po ojcu, który zaś odziedziczył po tacie, dziadku głównego bohatera, który to wygrał go w karty od miejscowego pijaka. Mężczyzna z chęcią zarzynał świnie i sprzedawał ich mięso, można powiedzieć, że czuł się spełniony w swoim życiu. Nie był biedny, choć też nie bogaty, należał do średniej klasy mieszczańskiej i wcale mu to nie przeszkadzało. Uważał, że życie powinno układać się samo, swoim torem, tak też mawiaj jego świętej pamięci ojciec.

Rzeźnik był samotnikiem, rzadko wychodził do ludzi, choć po otwarciu ubojni niedaleko starówki w Bewstoun, w księstwie Firenpaw, to oni przychodzili do niego w celach zakupu najlepszych wyrobów mięsnych w okolicy. Mimo tak wielkiej popularności nikt nie znał jego imienia, więc każdy nazywał go po prostu „Rzeźnikiem”.

W pierwszej części książki opisuję życie mieszczan oraz bardzo nudne, wręcz rutynowe życie Rzeźnika. Jest on typowym przykładem pracownika ubojni: gruby, niski, bardzo podobny do świni nie tylko z tułowia, ale też i z twarzy. Ma czarne, jak najciemniejsze węgielki, włosy i jasnozielone oczy. Praktycznie zawsze nosi swój strój roboczy - biały fartuch, który z każdym rozdziałem zyskuje kolejne plamy zwierzęcej krwi.

W drugiej części (czyli mniej więcej na setnej stronie) zaczęli znikać mieszkańcy księstwa. Niepowiązane ze sobą zaginięcia, co kilka dni, w dokładnie taki sam sposób: osoba, płeć nie miała znaczenia, ofiary miały po kilkadziesiąt lat, choć czasem zdarzało się nawet i dziecko, znajdowała się samiusieńka w pewnym miejscu, nikt nie był stanie usłyszeć ich krzyków, nikt nie zdołał przybiec na czas z pomocą, nikt nawet nie zorientował się, że ktoś kilka ulic dalej właśnie jest celem ataku. Oprawca, niektórzy wierzyli nawet, że w zniknięcia zamieszana jest magia, znikał z ofiarą w mgnieniu oka, zostawiając tylko delikatne, prawie niezauważalne ślady odprysku krwi. Te kilka kropel czerwonego osocza niszczyły jakikolwiek cień nadziei w bliskich i znajomych ofiary.

Jednakże król nie reagował na problemy mieszczan. Zajmował się swoimi – przygotowaniami do ślubu z Rozalią Demawed. Był głuchy na prośby i lamenty ludu, ślepy na dziesiątki zdesperowanych rodzin, zbyt zapatrzony w siebie i przyszłą równie nieczułą żonę, by dostrzec oraz – co ważniejsze – zrozumieć strach w oczach setek mieszkańców. Nie zrobił nic, nawet nie kiwnął palcem, bo przecież miał od tego służbę.

Aż do czasu…

I tutaj zaczyna się trzecia część mojej książki, kiedy to kolejną ofiarą okazuje się Rozalia Demawed, przyszła współwłaścicielka tronu księstwa Firenpaw. Jaśnie Pani dosłownie zapadła się pod ziemię, a jak się to stało to już bardziej złożona historia, posłuchajcie…

Był gorący ranek, kiedy Rozalia zdecydowała wybrać się na przechadzkę do pobliskiego lasu, kilka minut drogi od bram pałacu, zrelaksować się, pozbierać jagód, malin, pooglądać ptaki, porobić co tylko dusza zapragnie. Król, jego imię brzmiało Witold, a przydomek posiadł od wuja – Pogromca, Witold Pogromca nakazał służbie, nie tylko wojownikom w złoto czarnych zbrojach, lecz także i sługom pałacowym, aby stale doglądali księżnej. Nie mogli zostawić jej samej nawet w nocy, a złamanie tej zasady groziło karą śmierci przez powieszenie bez osądzenia realnej winy. Posłowie i sędziny byli bezradni, nikt nie odważył się złamać zasady, ale ludzie znaleźli uchybienie w tej sprawie. Wyznaczyli między sobą warty, każdy miał wyznaczone trzy godziny w tygodniu, by pilnować Rozalii. Ta zaś nie była z tego zbyt zadowolona. Przyszła królowa nie znosiła ciągłej obserwacji ze strony służby (którą oczywiście gardziła), więc podejmowała częste próby ucieczki i zaszycia się gdzieś w ustronnym miejscu, by odpocząć w samotności, bez niepotrzebnej ochrony. Jednak kara była zbyt okrutna, dlatego ludzie nie dawali za wygraną i jeszcze nigdy nie pozwolili na samodzielne wyjście pani z zamku.

Ten dzień był inny. Ciepły, upalny, nie do zniesienia. Strażnicy w ciężkich, grubych, dwuczęściowych zbrojach zalani potem nie wytrzymywali na skwarze. Chowali się w cieniu, nawet nie próbowali stać, siedzieli na murkach, bądź po prostu na ziemi. Wszyscy zapomnieli o księżnej… wszyscy prócz młodej dwórki, której właśnie wypadła kolej na pilnowanie „zmory” (tak ją ochrzciła służba zaraz po wydaniu nakazu opieki nad miłościwą panią) wraz z pewnym rycerzem, który całkowicie zapomniał o powierzonym mu zadaniu. Priscilla wybrała się z królową do lasu nie mówiąc o tym innym, nawet królowi. Uznała to za niepotrzebne, „bo i co może się nam stać?”.

Jeszcze tego samego dnia psy myśliwskie jednego z miejscowych drwali wytropiły zupełnie przypadkiem ciało młodej dwórki ukryte w gęstych krzakach malin. Ciało było rozszarpane, jakby spotkało niedźwiedzia, lecz nie widać było śladów szponów, ani nawet kłów, cięcia były pojedyncze, zadane głębokim ostrzem, sięgające aż po samiutkie białe, jak buch, kości.

Ciała Rozalii nie znaleziono, jakby zapadła się pod ziemię. Znikła bez śladu.

Król pokrył się w żałobie, lecz ona nie zatliła jego myśli. Wiedział dobrze, co należy zrobić. Zatrudnił najlepszych śledczych i za ogromne pieniądze zlecił znalezienie sprawcy. Odkryto, że dwórkę zarżnięto tępym tasakiem, a więc wszystkie, a zarazem ta jedyna poszlaka, zaprowadziła straż pod rzeźnię. Jednak podejrzany zniknął zanim rycerze wyważyli drzwi i słuch po nim zaginął.

Rzeźnik uciekł, ale był człowiekiem, który nie pozostawi niedokończonej sprawy, więc zostawił królowi list, ostatnia szpila przeznaczona właśnie dla samego Witolda. Wbił ją w samo serce czerwonego balonika, w którym smutek, żal i gniew zastępują powietrze. List był formą mapy, ale też i zagadki. Wskazywał dokładne miejsce przechowywania niedokończonych szczątków ofiar włącznie z Rozalią, a raczej tym, co z niej pozostało.

W wyznaczonym miejscu, małej, drewnianej chatce pośrodku lasu, znaleziono zmasakrowane ciało wiszące na czterech hakach bez wnętrzności. Kobieta z otwartym brzuchem miała otwarte oczy, wpatrujące się prosto w wejście, gdzie w tym momencie stał przyszły małżonek. Witold załamał się, tym samym siedząc zamknięty w wieży czekał na śmierć głodową, by jak najszybciej dołączyć do ukochanej.

Co ze sprawcą, zapytacie?

Rzeźnika (przez wielkie Rz) nie znaleziono, a Witold Pogromca zmarł niedługo później w zamkniętej komnacie i tam spoczęło jego ciało.

Jednak to nie koniec, został jeszcze epilog, który zaraz usłyszycie:

„Był słoneczny ranek. Na niebie nie dało się dopatrzeć nawet najmniejszej chmurki. Ptaki ćwierkały, wiatr od czasu do czasu poruszał koniuszkami drzew, wprawiając je w piękną melodię lata – szelest liści. Nawet pewien miejscowy kompozytor pokusił się na stworzenie szelesto-podobnych dźwięków wkomponowanych do najnowszej arii.

Do małego sklepiku z domowymi wyrobami mięsnymi weszła kobieta ze śliczną blondyneczką na rękach. Poprosiła tłustego sprzedawcę w białym fartuchu o boczek, a mężczyzna, z twarzą przypominającą świński ryjek, zaprosił ją na zaplecze.

- Proszę, wybierzesz sobie kawałek, jaki tylko się spodoba – powiedział z uśmiechem na ustach. - Lecz zostaw córeczkę przy ladzie. Dość chłodno tam, jeszcze by nam się maleństwo zaziębiło. - Spojrzał na dziewczynę, uśmiechnął się jeszcze mocniej i puścił do niej oczko.

Kobieta oczywiście przytaknęła i postawiła córeczkę na podłodze, każąc jej czekać i nie ruszać się z miejsca. To były ostatnie słowa jakie wypowiedziała do swojej córeczki… A jej ostatnimi słowami do świata był błagalny lament, przeciskające się przez drżącą z bólu żuchwę słowa wołające w poszukiwaniu pomocy [...]

Dziewczynka nie posłuchała mamy i wybiegła na dwór w pogoni za pięknym motylkiem. Kilka dni później w przytułku dla dzieci znalazł ją ojciec, a matki nigdy już nie zobaczyła. [...]

Rzeźnik przenosił się z jednego księstwa do drugiego, z trzeciego do czwartego i tak dalej. Nigdzie nie zabawiał więcej niż kilka, a czasem nawet i kilkanaście dni. Umarł ze starości, a wcześniej żył długo i szczęśliwie, opływając w dostatek, ludzkie mięso i jego przepyszny smak i zapach… Oczywiście bez miłości, bo wcale nie była mu do życia potrzebna”.

Napisałem to mając zaledwie osiemnaście lat, a wydałem w wieku dwudziestu. Ja, Wiktor De Lavage, zdobyłem uznanie właśnie dzięki tej powieści. Później spadłem na sam dół, ponieważ wzleciałem wraz z „Rzeźnikiem” za wysoko.

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Elizabeth Lies 14.08.2016
    *"też mawiaj jego świętej pamięci ojciec"- mawiał
    Hmmm czyli nie tylko ja mam w sobie duszę sadysty. Niezłe, zwłaszcza te opisy morderstw czy zwłok (no wiadomo o co chodzi).
  • Karo 14.08.2016
    Dzięki ;)
  • Joker 14.08.2016
    Chyba powinno być Rozdział *trzeci. Tekst spoko.
  • Karo 14.08.2016
    Dziękuję

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania