Podłoga talerzem usłana

Niedziela, dwudziestego pierwszego

 

Rano niechcący zbiłem talerz.

Stałem potem w konfuzji i patrzyłem na szczątki, rozproszone na podłodze dwuwymiarowo niczym jasne punkty na nieboskłonie z perspektywy małego człowieka… który nie pojął jeszcze idei nieskończonej w perspektywie przestrzeni kosmicznej. (Ja sam z trudem rozumiem, jakim cudem Ziemia jest okrągła a jednak ani my, ani Australijczycy, ani Chilijczycy, nie ześlizgujemy się ku Antarktydzie, by tam zwisać, uwieszeni sopla pośrodku.

Nie no, powiedzmy: rozumiem ideę grawitacji, przyciągania mniejszych obiektów przez duże, oraz że Ziemia jest zbyt wielka, by człowiek miał się przejąć jakąś tam grawitacją czy czymś. Jesteśmy za mali na takie harce. Poza tym, spadać też trzeba dokądś. I jakże wciąż o wiele łatwiej jest żyć, myśląc, że Ziemia jest płaska!)

Talerz zaś, jako obiekt bez wątpienia mniejszy ode mnie, wyleciał był mi bezczelnie z ręki, gdy przemieszczałem go w celu postawienia go, mokro-wilgotnego bądź co bądź, na suszarce do naczyń. Chwyt, sądzę, zbyt blisko krawędzi, dłoń wilgotna, od płynu reklamowanego śliska i przy tym palce całkowicie rozmoknięte – o wypadek nietrudno. Dzieje się tak, gdyż przez większość czasu w samotności (okazjonalnie z duchem Marka Aureliusza lub innymi) żyjąc, zdarza mi się po kawalersku lub też jak mówią One, po dziadowsku, do brudnych naczyń podejść od czasu do czasu i miast systematycznie, ilekroć pobrudzę - umyć od razu, zostawiam i myję dopiero, gdy naprawdę, naprawdę dopada mnie na ich widok poczucie hańby. Wtedy myję je długo i szoruję dokładnie szczotką, myjką drucianą i zwykłą gąbką, obficie spłukując najmniejszą pozostałość, mikro-bąbelek płynu o zapachu granata.

Palce rozmiękają mi wtedy w połowie mycia i kolejne talerze, garnki, patelnie, oraz innej maści szkło użytkowe trafia na chwiejną piramidę, gdzie, jeśli mam szczęście, wpasowuje się w szczelinę powstałą między innymi kuchennymi utensyliami.

Gdy mam nastrój poprawny lub wyśmienity, wycieram naczynia ściereczką do sucha i odkładam na miejsce do szafek i na wieszaki. Miedziane rondle poleruję nawet i odwieszam na specjalnie w tym celu przykręconą do ściany deskę z hakami, pozostałość po…

Nie mogę za wiele o tym mówić, strasznie mnie wtedy wewnętrzna degeneracja łapie i ohydnym się sam dla siebie wydaję w trakcie całego procesu tak, że święty boże nie pomoże. Krzyżyk, chociaż nie wierzę, zostawiłem również, bo lubię księdza wpuścić i popatrzyć na to jego młode oblicze, zupełnie przeciwnego mojemu, zatroskanemu – jemu jego niewidoczny przyjaciel przynajmniej zapewnia godziwe życie, mnie Marek Aureliusz dostarcza pociechy w samotności, ale nic więcej. Z nim bóg podobno rozmawia i przebacza.

Zdarzy mi się od Kauflandu z małą książeczką do księdza pójść i chociaż napocząć jakieś pół literki z elementarza, ku chwale Chrystusa króla, wieczny odpoczynek zmówić zaocznie i podyskutować o pogodzie i aktualnościach. Nie wchodzimy nigdy na politykę, broń Aureliuszu, ale lubię tego duszpasterza, darzę go sympatią. Do tego stopnia, że naprawdę czasem, o ile zorientuję się, że jest niedziela i nie jestem w nastroju na własne zezwierzęcenie, nie czuję się samym sobą zohydzony do tego stopnia, że nie przystoi się między innymi ludźmi pokazać - ani zwyczajnie, nie zalegam, uchowaj boże w stanie gorzej niż wskazującym, na podłodze w kałuży zużytych płynów pochodzenia ludzkiego, własnego - idę wtedy do kościoła na mszę. Nie z pobudek religijnych, ale żeby spędzić trochę czasu poza domem, z dala od literatury, zmienić trochę otoczenie i po drodze tam i z powrotem zażyć nieco ruchu i powietrza. Ubrać się odświętnie, umyć, oporządzić.

Zbiłem talerz, proszę księdza, wyobrażam sobie, że mówię mu po mszy w zakrystii, a on, widzę to już-już, patrzy na mnie z uśmiechem pełnym powątpiewania i ocenia, czy przypadkiem nie odbiło mi całkiem. I ten mój pater-konfrater błogosławione świętymi słowy, ciałem i krwią usta do uśmiechu składa, głowę przekrzywia podejrzliwie, czy go nie robię w konia, a ja przysięgam na świętego Marka (Aureliusza), że w konia go nie robię, że nawet nie jestem bardzo w temacie bibliofilskim, że ani literatki dziś. Opowiadam mu oszczędnym słowem, że naczynia myłem, wyślizgnął mi się i stłukł na ziemi talerz średni, malowany, robiąc nieporządek na ziemi i rujnując porządek wszechrzeczy, gdyż otom zmuszony do zaprowadzenia porządku na podłodze, w dzień święty odkurzacz włączyć. I że to nie po chrześcijańsku i wstyd mi, wzdycham, załamuję ręce i robię smutną minę, a potem obaj śmiejemy się serdecznie. On przy tym klepie mnie przyjaźnie po plecach i pyta, którego świętego Marka miałem na myśli wtedy, gdy przysięgałem, że nie robię go w konia jednak. I tu mnie ma, bo poza nieświętym Markiem Grechutą i wątpliwie świętym Marco Polo znam tylko Katona, Brutusa i Kamińskiego i wątpię, żeby któryś z nich był w mojej sytuacji odpowiedni. On na moje pochmurne oblicze i zmarszczone brwi mógłby rzec, że przecież apostoł Marek ewangelista, patron pisarzy-literatów, murarzy weneckich i kogoś tam jeszcze. Szturchając mnie lekko łokciem przy moim taktownym wyjściu (nie lubię przedłużać, napawa mnie przedłużanie poczuciem wstrętu!) mógłby dodać, że i Knopflerowi, którego obaj lubimy, na imię przecież Mark.

 

Ostatecznie nie dotarłem do kościoła, gdyż w Kauflandzie, który miałem zaiste po drodze, klasyczna literatura z trawą w środku stanęła była na drodze mojego zbawienia, a potem z daleka usłyszałem zniekształcone przez echo odgłosy, że kazanie czyta ktoś inny i zawróciłem. Innemu księdzu nie będę się ze swoich przygód życiowych zwierzał, ledwo Im opowiadam, co u mnie słychać.

Odkurzaczem na kolanach wciągałem wszystkie kawałeczki, z uśmiechem na twarzy odsuwając krzesła i inne przedmioty codziennego użytku, by - uchowaj dowolny święty Marku - nie wejść stopą w mikroskopijny kawałek talerza.

Dopiero potem, gdym już zakręcił złoty korek, wydłubał i wyjadł trawę z flaszki, uroczystym ruchem wstępując do kuchni, nadepnąłem na wtyczkę od odkurzacza.

 

I jak to w życiu stoika bywa, wlał-wylał.

W ostrą krawędź ceramiki nie wszedłem, uchroniłem się przed tym zapobiegawczo, ale nie całkiem uciekłem przed reperkusjami potłuczonego na ziemi, malowanego talerza. Nie pamiętam już, jak talerz wyglądał w całości, a jednak to przez ten piekielny przedmiot i jego upadek i rozpad, moczę w pełnej ciepłych mydlin miedniczce bolącą stopę. Wlał-wylał zdaje się tu trafiać w punkt całej sytuacji.

Średnia ocena: 4.9  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • pocztapolska 08.11.2018
    podoba mi SIE!
  • Canulas 08.11.2018
    Świetnie opisane. Cały czas jakby głos Marka Konrada w tle. Taki ugrzeczniony Dzień swira.
    Ładne.
  • jolka_ka 08.11.2018
    Szkoda, autorze, że nie odpowiadasz, ale cóż. Podoba mi się Twoje pisanie. Ta część i poprzednie na 5 ;)
  • Canulas 08.11.2018
    Uuu, nie odpowiada? Szkodex. Pisze bardzo fajnie, no ale nie każdy dąży do kontaktu. Trudno.
  • Freya 08.11.2018
    Ładne, długie zdania - obecnie coraz mniej popularne i tak jakby nieprzystające do wszechobecnego pośpiechu w chaotycznym pędzie ku rzeczywistości, jednak pasują do takiej dywagacyjnej formy wypowiedzi - bez nacisku na obowiązujące trendy, niczym z niegdysiejszych książek gdy dialogi jeszcze nie zdominowały treści :) Pozdrawiam
  • jesień2018 08.11.2018
    A ja myślę tak: świetny styl, nienaganny, wszystko dokładnie przemyślane. Sporo interesujących obserwacji, kilka razy się nawet zaśmiałam, ale tematu jakby brak. Tzn mamy tu przedstawienie bohatera, widzimy starego, samotnego faceta z dystansem do siebie, ale wydarzenie z życia w postaci zbitego talerza to jednak trochę mało, żeby jego życie mogło intrygować. Wydaje mi się, że ten fragment lepiej by funkcjonował jako część powieści napisanej w takim trochę starym stylu, niż jako niezależne opowiadanie. Mimo wszystko - bardzo ładne!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania