Poleciałem
Wybiła godzina zerowa i zero kontaktu. Wpadałem w panikę i traciłem kontrolę. A co, jeśli stanę się warzywem? Pamiętałem wejście do kabiny i głos Franka Sinatry – „Zabierz mnie na księżyc”.
Za dużo whisky i musiało się tak skończyć. Przypominałem sobie moment schylenia, by podnieść butelkę z żelem... i trafiłem w pustkę.
Jak lot na księżyc; kiedy zderzają się ze sobą dwa silne magnesy i napotykają opór. Ślizgają się jak ryby przed wypatroszeniem; jak trwanie w wiecznym poślizgu – taka kolej magnetyczna.
Jestem pieprzonym dupkiem. Nie oparłem się mocno. Leciałem bez dotykania czegokolwiek. Ja pierdolę! Spadałem po linii prostej. Pewnie wiele kości uległo złamaniu. Powstały czarne dziury. Mnóstwo kilogramów runęło w przepaść w jednakowym czasie. Mgnienie oka jak utrata dziewictwa. Trafiłem o posadzkę i ryknąłem z bólu. Leżałem na plecach, a strumień wody uderzał o moje łydki. Penis wskazywał kwadrans po drugiej.
Żuchwę wypełnił bełkot niezrozumiałych słów... pozostał już na resztę życia razem z chichotem losu.
Komentarze (27)
Krótki, ale interesujący opis "spadania" :)
Ciekawe. Kiedyś trzeba dolecieć, ile by nie trwało spadanie. Tylko w koszmarach spada się bez końca.
Spadaaaaam... Powoli spadaaaam... Znasz?
Pozdrawiam.
Na końcu ''chichot losu'' zepsuł trochę odbiór, ale to szczegół.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania