Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Polekowe cz. I.

W pobliżu źródła umieram z pragnienia

Pałam płomieniem, zębem o ząb dzwonię

Kraj mój w daleką krainę się zmienia

Marznę przy ogniu, który obok płonie

Francis Villon - Ballada z turnieju w Blois

tłum. Tadeusz Boy-Żeleński

 

I. Kobiety pełne mnie

 

- Była... jest ponura. I w środku czuć stęchlizną, nawet bardzo. Po prostu starością, grzybem, grzybnią, zbutwiałym drewnem. Wielka, zawilgocona jaskinia. Miejsce nieludzkie, wypłukane z... jakby ci powiedzieć... esencji - Jolka krzywi się, co daje się odczuć nawet przez telefon.

- Turystów - pełno, jeden przez drugiego się tłoczą by zobaczyć, powąchać zapleśniały, prawie tysiącletni mur.

- Nie przesadzaj, pewnie nie jest aż tak tragicznie. Choć w sumie - opis by pasował do zdjęć. Monumentalna kaplica grobowa.

- Świątynia zjarania, teraz - dziewczyna uśmiecha się, próbuje żartować z dramatu, którym od pół doby żyje większość mediów. Paryska Nasza Pani stanęła w płomieniach.

Akcja gaśnicza. Dziesiątki straumowanych wiernych ślozujących na ulicach, bo pali się dach smutnej i szarej katedry.

Naprawdę brzydki budynek przypominający Michaela Jacksona, któremu w osiemdziesiątym czwartym roku, podczas nagrywania reklamy dla Pepsi, wyrosło na głowie ognisko.

Biada! - grzmią prawicowcy - oto ziszcza się janowa Apokalipsa, nadszedł kres cywilizacji białego, heteroseksualnego chrześcijanina - tweetują jak nawiedzeni. Kara boska - jak nic, wezwanie do natychmiastowej pokuty za grzech niewiary, zaprzaństwa i otwarcia granic na imigrantów! Za parady gejów, lesbijek, protest żółtych kamizelek, za nieuczęszczanie na msze ta hekatomba, za deklarowanie się jako wierzący niepraktykujący, agnostycyzm, robienie zakupów w niedziele, wybieranie centrów handlowych miast kościołów, za feng-shui, new age, relatywizm religijno-moralny, nie przestrzeganie postów i powszechne zapomnienie, czym jest czystość przedmałżeńska.

Zesłana z niebios iskra, od której stanęła w ogniu katedra Notre-Dame to sroga kara za pobłażliwość wobec laicyzatorów, nieobcinanie głów, albo chociaż języków innowiercom, bluźnierczuchom, głosicielom zwodniczych pseudo-prawd.

Macie, czego chcieliście, rozdrażniony Pambucek pogniewał się na lud, jak przed wiekami i spuścił potop. Ognia.

Czasy ostatnie - głoszą na fejsie prorocy-samozwańcy - tylko od nas zależy, czy damy się nawale bezbożników, czy zmoże nas ateo-pożoga, strawi, niczym zabytkową więźbę dachową budynku-symbolu prawdziwej wiary.

Zajebista logika: to nie szatan zaprószył ogień na dachu posępnego katedrzyska, to sam Stwórca, wkurzony na ludzi, skopcił sobie dom.

- No... Może choć dzwonnik się uratował... - również próbuję drzeć łacha z nieszczęścia. - Kiedyś tam była?

- A, z dziesięć lat temu, jak nie lepiej... Może nawet ze czternaście.

- "Jak mogło dojść do tej niewyobrażalnej tragedii?" - dziś słyszałem na Polsacie. Niewyobrażalna tragedia to jest, jak samoloty się zderzą, tsunami, wulkan wybuchnie, atak terrorystyczny ma miejsce, trzęsienie ziemi... Osły zdewociałe tak określają zjaranie się budynku. Arcydzieło arcydziełem, kochana, ale bez przesady. Żeby te wszystkie jęczydusze tak się pochylały nad krzywdą ludzi, cierpieniem - świat byłby Elizjum, kuźwa, Rajem na Ziemi.

- No, racja... - potakuje bez przekonania Jola.

- Biada, ach, biada, skarb kultury zgorzał... A wiesz, co jest najgorsze? Jeden z miliarderów od razu, zanim jeszcze dogaszono zgliściwo, obwieścił, że na odbudowę wyłoży sto milionów euro. Następny, może żeby go przebić, rzucił lekką ronią dwieście. Licytują się, rozumiesz? Spytam retorycznie: czy ci panowie wyłożyli w swoim życiu tyle samo, porównywalną kwotę, albo choć połowę tego na leczenie chorych, szpitale, hospicja, walkę z głodem, pomoc humanitarną. Dobra - nawet jedną piątą tego, co teraz, jakże hojnie rzucają mzimu? O ile się założymy, że nie?

- Pomiń Kościół. Zabytek klasy zero..

- Zimny kamień! Niby nie mam prawa wpieprzać się w cudzą kasę, skoro jestem taki prowolnościowy - powinienem stwierdzić, że ci panowie mogliby się i podetrzeć, albo, jak swego czasu Pablo Escobar, napalić banknotami w kominku. Ale... chyba lepiej, rozsądniej, bardziej po ludzku uratować komuś życie, niż wydać je na głazy, przeznaczyć na kamulce...Nie mam racji?

Jolka stwierdza, że jestem nawiedzony, znowu gadam jak komuch, włączyła mi się socjal-śpiewka. Co mnie to w ogóle obchodzi, nawet we Francji nigdy nie byłem, znalazłem się - bankier nad bankierów, filantrop, minister finansów rządu światowego, Owsiak,dobroczyńca od siedmiu boleści. Żółć mnie zaślepia, nie widzę i nie chcę spojrzeć dalej, niż poza czubek własnego nosa; ona dzwoni, żeby pogadać o pierdołach, zwykłostkach dnia codziennego, a ja sie w Marksa bawię, pięćset plus podwyższam do sześciuset, likwiduję Fundusz Kościelny. Normalnie czasami jestem nie do wytrzymania, nie zachowuję się jak partner, wypadam z roli; ciężko wytrzymać z bezbożnikiem-kaznodzieją...

Rozłączamy się w minorowych nastrojach, nieźle wkurzeni na siebie.

...naprawdę tak trudno się ze mną rozmawia? To rzuć, cholera jasna, zmuszam, żeby... A, szkoda słów.

Beznamiętnie przesuwam kolorowe ikonki. Internet się kurczy, zasycha od wewnątrz. Kraina zwiędłych i nieśmiesznych, albo głupawo moralizujących memów, hasełek o mniej, niż niczym, pustce całującej się z jeszcze głębszą pustką, robiącej jej gałę z połykiem.

Dziesiątki grafik z walącą się iglicą, żarzącymi się krokwiami. Ło matulu - śpiewają biadolissimo prawakomatołki - symbol panowania chrześcijaństwa na Starym Kontynencie się nadkopcił, niedługo wszystkie zgorzeją, jakoby zapalęta, zbrodniczo podpalone przez nosicieli turbanów, Saracenów mających za nic jedyną prawdziwą religię, jej skarby, dzieła sztuki, wartości... Przez gangi nieczułych barbarzyńców!

To bardziej, niż pewne, kto za tym stoi, nas nie oszukają, multikulturalne oszołomy, nie zamydlą oczu! Nawpuszczaliście hołoty, co zrujnuje dorobek dziesiątek pokoleń, do gołej ziemi zjara każde biedne katedrzątko, bazylusię, kapliczeczkę, nawet synagogi i cerkwie spłoną, jeśli nie przeciwstawimy się nawale. Trzeba rechrystianizować podlaiczałe kraje, zasiać Boga w sercach, nie będą nam, brodate bestie, kozopchajcy, krzyży na stosy... Lewaki - to wasza robota, przez pootwierane granice pcha się horda za hordą, dżihadyści, szahadziarze Naszą Panią oblali benzyną, obrzucili koktailami Mołotowa...

Na fejsie - też puchy, Anka polajkowała moje nowe zdjęcia, ale się nie odzywa. Cholera jasna, co jest?! Wróciła do rudego? Zatęskniła za cętkowanym siurem, Bartusiem-czternastocentymetrowcem? Ja pier... Coś czuję, że związek zaczyna się walić, jak, nie przymierzając, sygnaturka paryskiej katedry i niedługo przyjdzie mi zostać pieprzonym monogamistą.

"Cały świat zee smutkiem i przerażeniem obserwuje dramatyczną relację z Hempalina, gdzie płonie trzyipółmiesięczne, gotyckie uczucie, miłość dwojga podstarzałych gimnazjalistów, szczeniary i jej równie niedojrzałego kochasia" - cedzi podniosłym tonem prezenterka Polsat News.

Nagle mam wrażenie, że większość serwisów informacyjnych tylko dla niepoznaki rozbiadala się nad skopconym dachem Notre-Dame, tak naprawdę, podprogowo mówi o końcu mojej i aninej, tajnej para-miłostki, zakazanego uczucia.

Ogólnopolska żałoba, załamywanie rąk i języków, dramat większy, niż katastrofa smo...

...znowu nadużyłem i wali w dekiel, cholerny drag. Medykamentofrenia, zespół psycho-fiolkowy. Bierzesz-wariujesz, odstawiasz na dwa - trzy dni - i łapie cię deprecha, chodzisz osowiały, jakby ci polski Air Force One spadł na chałupę, doszczętnie ją zburzył.

Ni nauczyłem się znajdować złotego środka, albo zachowuję pełną abstynencję, albo faszeruję się wszystkim, co w łapy wpadnie, choćby i chlorchinaldinem.

Jem do przesytu by, ledwie wstawszy od stołu, rzygać jak kot, zwracać nadmiar dóbr; upijam się do nieprzytomności, łapię delirki, rzucawki, biorą mnie w objęcia widziadła, demony padaczkowate, to znów nie tknę choćby kielonka, brzydzi mnie samo brzmienie słowa "wódka", czy "wino".

Gram na dwa fronty, co już samo w sobie jest okropnym nadużyciem; do tego zdarza mi się przesadzić z zabawą, praktyką, którek prekursorstwo mylnie przypisuje się biblijnemu Onanowi. Długie dni zachowuję brandzlo-wstrzemięźliwość, by, jak już najdzie ochota, męczyć biedniuchnego wałacha przeokrutnie, wręcz obdzierać go do krwi. Bezlitośnie, bez przebaczenia, nie wiedząc, co to zmiłowanie! Aż spuchnie nosek memu koleżce, aż sczernieje!

Lekomania, którą próbuję wyleczyć farmakologicznie, to wąż Uroboros zjadający własny ogon. Z jednej manii - w następną; świadome szukanie sobie nałogu, nie hobby, pasji, poczciwych szmergli, ale destrukcyjnego uzależnienia, w którym mógłbym się zatracić, zaniknąć, które pochłonęłoby mnie w całości, wessało do środka. Rozmyślnie staram się znaleźć ruchome piaski, trzęsawisko, na tyle gościnne, by raczyło wciągnąć, przeżuć i strawić, dokładnie, co do kosteczki.

Z czego to się bierze? Wynika z półświadomej niechęci, albo wręcz nienawiści do samego siebie, to mentalny masochizm?

Skądże. zaklajstrowywanie emocjonalnych wyrw w murze, jakim się obudowuję. Ucieczka, ksobność, autokanibalizm, przekarmianie się, wyżeranie sobie dziur, tylko po to, by a moment zalepiać je rzygowinami, zwróconą miazgą z własnego ciała.

Lepiej, dobitniej tego nie jestem w stanie określić.

To przyjaźń z molami, połykanie larw tasiemca. Ktoś mógłby to nazwać skokiem na główkę do pustego basenu. Ja twierdzę, że ten basen jest wypełniony stłuczką szklaną, po której pełzają oswojone aligatory i skorpiony.

Piję benzynę jednocześnie kopcąc cygaro; żeby było śmieszniej - nie chcę zapalić się w środku. Celem nałożarstwa jest szukanie jak najpaskudniejszego budulca, którym bym się powypełniał.

Moi przyjaciele mają kolce jadowe, smocze łuski, sierść, jak u wilkołaków, wampirze kły.

No chodźcie bliżej, co tak się czaicie w kątach? Przecież nie gryzę.. - wysypuję na dłoń kilkanaście kolorowych "cukierków".

Zmory chodźcie do mnie, blisko, najbliżej, zostańcie w moim łbie, załóżcie tam partię. I sterujcie całym ustrojem, wrzeszczcie z sejmowych trybun półnieprawdy.

Sprawcie, że do reszty zdziczeję.

 

II. Diabłoród

 

Przedprzedwczoraj zostałem pokonany na całej linii. Wyglebiłem pyskiem na betonkę, przydzwoniłem jadaczką w asfalt. Zwyciężyły mnie lekowidziadła, chochole tany prawie skończyły się na dołku. Przez cholerne leczydła (może raczej DZIĘKI NIM?) prawie wylądowałem w areszcie (kochane ziomy, z którymi nie można się nudzić!).

Tomuś-inkasentobójca prawie poległ w nierównej walce ze sczytywaczem wskazań liczników i ich kamratami w granatowych dresomundurach.

Tomasz o głowie jak wielka, polibarwna, każdokolorowa pigułka na przeczyszczenie logiki, prodiharrecyna umysłowa.

Moja skromniuchna osoba oplątana plastikową przędzą pająka-cyborga, magistra farmacji uciekłego z książki science fiction, zgrywającego szarlatana, najskuteczniejszego truciciela w dziejach, maga destylującego w kryształowych alembikach goryczki, jady, kwasy, peklującego własny mózg.

Ja - dobrowolna ofiara haju, konsument ześwirowywaczy i on - morsomordy buc, co przylazł pooczerniać niewinnego człeczynę.

Zaczęło się, jak zwykle w takich sytuacjach - niewinnie: dzień dobry, dzień dobry, odczytywanie licznika, gdzie jest? A, proszę - o, tutaj.

Podchodzi, obwisłopoliki nabzdyk, zaczyna się uważnie przypatrywać, kręcić baniakiem, wywracać ślepia spodnią stroną na wierzch, woła giermka. Zjawia się drugi smęt, nie mniej poważniacki i psi, po prostu mający kufę, a nie twarz; podchujaszczy ćwierćinspektor licznikostwa.

Uberbuc mówi, że coś nie pasuje, zobacz, Heniek, całe to tutaj chodzi... - i zdejmuje obudowę z machiny mierzącej, ile prądu się wypaliło, skonsumowało.

- O, no to mamy złodziei.. - tamten.

Początkowo jestem cichy i grzeczniusi, nie dostrzegam powagi sytuacji, albo nie wierzę, ze można być aż tak bezrozumnym, aby MNIE - dzieciątko boże, anielę czystoserce śmieć posądzić o tak burackie zachowanie.

Kraść? Ja? Owszem, zgoda - skraść buziaka Jolce, albo Ani. I tyle, finito. Nigdy nie zhańbiłem się sensu stricto złodziejstwem i tak ma pozostać, choćby mi przyszło wpieprzać suchą trawę, obżerać drzewa z kory i gałęzi, umierać z głodu, chłodu, czy - o zgrozo - niedopicia - NIE jestem złodziejem i NIE będę wyciągać łap po cudzą własność, oszukiwać, bawić się w przekręciarstwo. Taką zwyczajnie mam naturę poczciwiny, uważam, że lepiej być biednym i mieć czystą kartotekę, niż... wiadomo.

Cholernie mało męska, niesamcza postawa, charakter pańszczyźnianego chłopa, co zawsze i od każdego dostawał w dupę, był walony w styję przez pana, wójta, plebana i nie śmiał pisnąć słowa skargi, w cichości i pokorze znosił razy, poniżenia, obelgi.

Lepiej błagać przechodniów o pięćdziesiąt groszy, najzwyczajniej żebrać, schować honor do kieszeni, niż go całkiem stracić, wyjść przed sobą na zwykłą amoralna szmatę, gadzinę, kundlozaurusa bez zasad, cienia przyzwoitości.

Ledwo mogąc obracać językiem (Wielki Spowalniacz, brany na głodniaka, daje pięknego kopa jednocześnie otumaniając, takie combo), grzecznie, łagodniutkim tonem tłumaczę panom windykatorom cyferkowym, sczytywaczom liczb, ze owszem, obudowa wypada, wylata, kupy się nie trzyma, odstaje od reszty maszynerii, ale to nie sprawka moich ingerencji, niecnych knowań, nielegalnego podpinania się do sieci i obciągania (naprawdę użyłem tego określenia!) energii elektrycznej, ale... postępu technologiczno-estetycznego.

Otóż proszę popatrzeć, drodzy panowie - tu wcieliłem się w rolę przewodnika wycieczek, oprowadzacza zbaraniałych, oczarowanych pięknem mego domu turystów - w tym miejscu była tablica, ale nie taka szkolna, co się na niej pisze kredą, albo markerem, ani kotkowa, ale Z KORKAMI; licząca tyle lat, co i cała chałupa, wisząca od jej zarania tablica na korki prądowe: watowane, albo nie, nówki. Przestała pełnić swoją funkcję gdzieś tak ze dwadzieścia lat temu, może trochę więcej; przeszliśmy na automaty; o - do tej pory - ta daaaam! - robotyka w pełni, żadnych korasów, jak następuje przepięcie, albo coś w ten deseń - klik!- - i spada pstryczek-guziczek-elektryczek - nawijam ospale, ale i z pewną dozą arogancji, wyniosłości, nie daję dojść do słowa nieproszonym gościom. Chwalę się ósmym cudem świata, za jaki w moich zmętniałych oczach uchodzi zwykła rozdzielnica.

- Odkręciłbym i wypierniczył na śmietnik, jak tylko stała się zbędna, po kiego, myślę, będzie wisieć szrot psu na budę zdatny? Ale z drugiej strony - pod spodem - dziura, trzeba by cały ten, o, fragment malować, żeby nie raził taki placek... - ciągnę opowieści fiolko-dragowskie, lekowspomnienia.

- I tak dyndała, aż do czasu remontu łazienki. Wiecie, ile płytek nam zostało? Cztery paczki glazury i jedna terakoty, kuźwa żesz mać. To myślę - a pierdyknąć dookoła, zrobić licznik w glazurze, jak u nikogo nie ma. Żeby było niestandardowo, eklektycznie, deczko ekscentryzmu jeszcze nikomu nie zaszkodziło, co nie? I płytki się zużyje, po co mają walać się po garażu, i ładniej będzie. Bogdan Paziuk nawet drogo nie policzył za nadprogramowe przylepianie... No powiedzcie sami - nie ładniej teraz? Widzieliście kiedyś u kogo licznik prądowy w glazurze? ...a że się gdzieś ciutkę stuknęło, puknęło w obudowę i ta się teraz rusza - no trudno, tak bywa, cuś za cuś, można to porównać do częściowo spartolonej operacji plastycznej: doktor miał zrobić kompleksowy remont mordy, a wyszła pół-seks bomba, pół-orangutanica, gwiazda zyskała wypadającą, małpią żuchwę... - nawijam jak katarynka, smętno-wkurwiajacym głosem.

Faceci opukują skrzynkę bezpieczników, licznik, zdają się kompletnie nie przejmować moim pieprzeniem.

Nagle jeden, bardziej spsiały, obwisłopoliki, wydaje diagnozę i jednocześnie wyrok; blaszanym, nie znoszącym sprzeciwu tonem oświadcza, że:" "pan prąd kradnie, nielegalne obejście, podpięcie się do linii - jak wół, no i mamy gagatka"; serio - jakoś takimi słowami się rozbuldożył, rozbulgotał, że proszę proszę, wyszło szydło z worka, dorwaliśmy złodzieja prawie na gorącym uczynku, no teraz to się pan nie wywinie, oj, zabulisz ty, cwaniaczku, aż się nie pozbierasz, z torbami pójdziesz, dziadu...

Do psioludów nie docierają żadne argumenty, że Bogdan, Glazura, że gówna bym nie ukradł, a co dopiero mówić o robieniu jakichś cwaniackich podpięć, prąc wypalać na dziko; przecież znając moje dwie lewe ręce spartoliłbym co i wywołał pożar, albo od razu - eksplozję; w najlepszym razie - podłączył się do siły i stracił dłonie, całe ręce, lub życie, skończył jako węgielek; pomyślcie logicznie - czy wyglądam na złodzieja? No chyba dobrze mi z oczu patrzy, co?

Buldożerstwo - buldoży coś o założeniu mi dwóch spraw - karnej i z powództwa cywilnego - o odszkodowanie, prawo energetyczne przewiduje wysokość kary do pięciokrotności wartości prądu możliwej do zużycia, już mogę zacząć pakować manatki i meldować się we Włodawie pod mostem, dom mój i majętność całą (chamom, ciężko dociec, czemu, ale zebrało się na cytowanie kolęd) stracę bezpowrotnie, na długo zapamiętam tę lekcję, będę mieć nauczkę, bo paluchy to w jakąś paniusię mogę wsadzić, a nie do świętej skrzynki rozdzielczej i jeszcze świętszego licznika; pohańbiłem czcigodne przedmioty, wepchnąłem barbarzyńskie łapska do prądowego tabernakulum, zmąciłem spokój drzemiącego tam bożka Megawacjusza Trójjedynego i muszę ponieść dotkliwą karę.

Nie żartują, elektrosobaki, oni tak na poważnie! Głusi na wszelkie argumenty, z uporem maniaków wyszczekują mantry o zdeflorowanym liczniku, któremu gwałtem zerwałem plomby dziewicze.

Wtedy coraz bardziej czuję, że sprężynka, jaką nosze w głowie, zaczyna się rozkręcać. Ta, która jest językiem - również. Z każdą chwilą mniej jest we mnie człowieka, tracę dawny kształt. Zmieniam się w słowne działo, armatę samopowtarzalną, robiący tratatatatatata miotacz słów, słów, słów, słów, słów.

Rozwija mi się ozór, szeroki i długi jak u mrówkojada, dostaję wrzasko-logorhei, galopady, nie, wróć - cwałopady; nagle mam w gardle stado obdzieranych na żywca ze skóry, niewinnych niczemu niebożątek, skazanych za cudze grzechy w pokazowych, najpewniej - politycznych procesach ministranciąt, płaczę i bluzgam, bo oto dzieje mi się największa w historii krzywda, żaden przedstawiciel rodzaju ludzkiego nie został równie fałszywie osądzony; bolszewicy z elektrowni, komuchy inkasenckie przylazły, aby naleźć kozła ofiarnego, pewno same podpinały się na krzywy ryj i teraz myślą, że dam się niesłusznie oskarżyć o kradzież, poprowadzić na rzeź, zawlec na szafot; oj, nie macie pojęcia, z kimście zadarli, psie mordy, pożałujecie chwili, canusy lupusy nie-domesticusy, gdy ubzdurało się wam w głowach, że można mnie, aniołka, na taką minę bez dania racji wpierdolić, rzucić kalumnię na męża bezgrzesznego...! Zaślinieńcy, wielorasowi ujadacze bez rodowodów, wasze zapchlone, sucze matki dawały sie pokryć byle Burkom, podniosły ogon i wypinały...

Litania za litanią, poemat goniący poemat, stuwersowa rymowanka - jedna za drugą. Mowa automatyczna. Bezpieczniki automatyczne. Autorytarne, rządzące mną, wykrzykiwane proszki.

Tablica, na której zapisuję topikowe zdania. Każde zakończone hordą wykrzykników.

Język to parowóz. Wlecze się powoluchnie przez kable podtynkowe. Wszystkie przedmioty w domu zdają sie lewitować, unosza się w powietrzu przez chwilę, po czym wracają na miejsce. I od nowa - frrrr...

Mój wrzask powoduje wyładowania elektromagnetyczne, przyciąga duchy, jest wabikiem na zmory. Wywołuję wulgaroduchy, używam słów, o jakich znajomość nigdy bym się nie podejrzewał, czytam hasła na Cwelopedii, Skurwopedii, poznaję tajemniczy świat barokowych, kwiecistych bluzgów. Jestem pojętnym uczniem, przyswajam je natychmiast.

Hops. I hops! - rzeczy poddają się tresurze, reagują na prądogłos. Krzyk to bat, którym chłoszczę krzesła, garnki, kredens, nieszczęsną rozdzielnicę-kość niezgody. Kość ogryzaną przez panów bulterierów.

Ciskam się, potem - ciskam czym popadnie, rzucam w oszczerców pokrywkami, czajnikiem. Trzy ceramiczna kubki rozbijają się o ścianę.

Jadaczka - prasonożyce do cięcia złomu, mięsa, kłamstw. Do prasowania kalumni.

Chcecie zobaczyć magiczna sztuczkę, palanty? Ta daaaam! - nielekki, kryształopodobny wazon zmienia stan skupienia na lotny, rozpuszcza się pod wpływem kontaktu z glazurą. Gwałtownego.

Od uderzenia w ścianę znikają szklanki, stary i od dawna zepsuty discman, jakieś książki sprzed siedmiu Potopów, archaiczne kredki na korbkę, bezuszne żelazka na węgiel drzewny, plastikowy Budda-budzik (ordynarna tandeta - otyły, rumiany, przypominający z twarzy Ryszarda Kalisza łysolek z cyferblatem i wskazówkami na pękatym brzuchu).

W podobny sposób dematerializuje się puda, niby-to-ozdobna butelka po ciemnej, afrykańskiej wódce, pozytywka wygrywająca "Dla Elizy".

Krzyczę głoskami-konfetti z surowego mięsa, drobinkami własnych kości. Jak mogliście, bezrasowcy, posądzić tak szlachetną i czystą jak wnętrze przeznaczonego do sprzedaży w komisie, wypucowanego grata, osobę?! Wstydu nie macie? Gdzież wasza przyzwoitość? - promieniuję bólem, wypłakuję serce z powodu ciężkiej krzywdy, jakiej doznałem za sprawą fałszywego oskarżenia, emanuję najkrystaliczniejszym wewnętrznym..

- Dzień dobry.

Dość niespodziwane, przynajmniej dla głównego bohatera tragifarsy, pojawienie się na scenie dwóch młodych policjantów, nie wybija mnie z rytmu, przekierowuje tylko ciągle pędzący ozór na inne tory.

Nawet przeleczony, zdragowany, hiperkurujący się z chorób, na które nie cierpię, leczący się z przytomności, paskudnej i wysoce zaraźliwej, tego moru rudo-burego wiem, że zbluzganie panów pałkarzy skończyłoby się w najlepszym razie wizytą na dołku, albo wytrzeźwiałce, czego jednak wolałbym uniknąć. Zwiedzać to mogę - ale ciała. Żeńskie. Kobiety-spalone katedry. Dziewczyny z zapałkami proszące się o łyk benzyny.

Ledwie wylegitymowawszy się, rozpoczynam skargi, lamentacje, biadolenia. Jestem cielęciem prowadzonym na rzeź, Izaakiem ofiarnym, którego mają poświęcić, w dodatku bez celu, w imię ubzdurań ci tutaj terroryści, nieszlachetni szlachtorzy ze szlachtuza, gotowi wyciągnąć z toreb majchry i upitolić mi głowę przy samej miednicy; wmawiają, że kradnę prąd, naruszyłem cnotę rozdzielnicy i wysysam elektrośluz, wilgoć, której objętość mierzy się w amperach.

Pierdzielę o półprzewodnictwie myślowym, zjawisku ciekłego porażenia, amplitudarencji osmotycznej (???).

Pieski inkasenckie skarżą się swoim policyjnym odpowiednikom, Burki wylewają litry skisłego żalu, że jak mogłem ich tak potraktować, i to na dodatek w godzinach pracy; przyszli tylko powęszyć w ramach obowiązków służbowych, a że wyniuchali, iż zdeflorowałem panią licznik, pozbawiłem hymenu i dosysam się, diabli wiedzą, który miesiąc z kolei na dziko do sieci, to niby są w stanie pojąć, iż mogłem być niemiły, ale kurwa żesz mać, żeby rzucać doniczkami, próbować zagryźć niewinne kundelki?

Wykryli bandziora, oto on, ecce skurwysyn, macie, zabranzoletkujcie psychopatę, tylko ostrożnie, bo jak nic - chory na wściekliznę, nie, żebyśmy pouczali, ale radzimy prewencyjnie potraktować go gazem pieprzowym, a najlepiej - paralizatorem, ściąć go z łap, niech by miał nauczkę; tak lubi prąd, mało mu prądu? To jeb! - i niech się wije w konwulsjach, niech skomli!

Nie przestaję być zamuleńczo wyniosły i arogancki; świadomość, że to mi dzieje się krzywda - uwzniośla, dodaje pewności siebie, jak pewien napój, gorzkawy energetyk zmieniający ludzi w zdragowane Pegazy.

Inkwizytorkasent i pies wykonujący zawód hycla - czy można sobie wyobrazić gorsze kreatury?

Jestem uspokajany, dość obcesowo. Ryj mam stulić, rozumiem? - pyta, niczym w teleturnieju, stojący na tylnych łapach czworonóg, najgorszy wróg człowieka.

Odszczekuję w ślimaczym tempie, niemożliwie przeciągając każdą głoskę, że tak to se pan możesz mówić do kryminaluchów, a JA tu jestem poszkodowany, zarzuca mi się czyn, którego ewidentnie nie popełniłem, rodzice - tym bardziej, zresztą - można przesłuchać, od jakiegoś czasu nie mieszkają ze mną, ale żaden problem, już podaję adres: cmentarz parafialny w M., poświadczą, że mam alibi - ostatnio ne jestem w pełni sił mentalnych, wyemigrowałem z własnej głowy, stałem się gościem w Tomku, coraz rzadziej odwiedzam krainę przytomności, co siłą rzeczy eliminuje mnie z kręgu podejrzanych o jakikolwiek czyn, zły, czy wręcz przeciwnie; tyle samo we mnie prospołecznika-altruisty, co handlara prochami...

- ...kurwa, nie było grzebane... - dolatuje głos starszego buldoga, gdy akurat zwiedzam włosie dywanu, jestem wgniatany w podłogę, a młody cannis dzielnicoris wbija mi kolano w plecy.

Ostatni akt operetki, morał baśni o chatce z piernika, glazury i prądu, pałacyku na kurzej nóżce zamieszkałym przez księcia zaklętego w garniec błota, dziedzica tronu Zamulandii.

Pouczenie - że mam być grzeczny, przeprosić panów inkasentów, to może zapomną zniewagi i nie założą sprawy o czynną napaść, w końcu nic się nie stało, nikt nie odniósł obrażeń, nawet liczniczka, jak się okazuje - teraz i zawsze dziewica; nachlałeś się - to morda! - a nie fikasz, nieporozumienie wyjaśnione, pierwszy raz - to ci darujemy, pijacka mordo. Pozbieraj, coś narozpierdalał, zmieć ten syf.

Nawet dmuchać nie kazali, zresztą - i tak wydąłbym okrągluśkie zero przecinek zero. Wyglądałem na urżniętego i za takiego mnie wzięli, całe szczęście.

Nie wszystkie pastyluchy, którymi się otumaniam, są dostępne w sprzedaży, nie każde z oczadzidełek jest legalne.

Nie, żebym od razu śpał, utrzymywał kontakty ze światem przestępczym (tu, na wsi? Wolne żarty!). Jurij czasami przywiezie z Ukrainy to i owo, przeszmugluje mi w baku łady, szczelnie owinięte folią fantazje, zbryzgane tęczami sny. Nie muszę wgramalać się na wyżyny pijaństwa, by zasmakować ciężkiej deliry.

Łykam prądyny, elektroleki, od wewnątrz rośnie drugi, gorszy Tomek; Mr Hyde. Nie dotykać, to grozi porażeniem, śmiercią, lub trwałym kalectwem.

Cześć, do niezobaczenia - żegnam mikrosforę inkasencko-policyjnych, zbuldożałych kundlisk.

Trzeźwieje mi się długo, bo aż trzy dni. Dopiero teraz mogę powiedzieć, że w pełni mi przeszło, strawiłem miriady, wydaliłem lekowe mgławice.

Szukam odpowiednio delikatnych słów, którymi mógłbym streścić Ani i Jolce ostatnią przygodę; tak by nie narazić się na opierdoły, wyzwiska od ćpunów, niereformowalnych palantów, nie zostać zmieszanym z prądobłotem. Owijam się w bawełnę. Muszę mówić delikatnie i powoli, tonem niemal obłaskawiają...

Ping! - telefon oznajmia, że ktoś dobija się na messengerze. Ania, cała we łzach. Anna Dolorosa, cierpiąca hurtowo, za kogo popadnie.

Wiadomość, a raczej płakomość, ślozopis owykrzyknikowany z lewa do prawa.

Bartuś, bieduleczek, umiera w szpitalu, wzięło go nagle, ostatnie chwile normalnie, jest w stanie gorzej, niż agonalnym, to nic, ze zerwaliśmy półtora roku temu, w takiej sytuacji podobne pierdoły przestają mieć znaczenie, w zasadzie nic nie jest istotne w obliczu spotkania z Absolutem; jestem u niego, Tomek, strasznie wygląda, biało-żółty, nie, oliwkowy, jakby zaczął się już rozkładać, kochanie, nigdy nikt nie umarł w mojej obecności, postaraj się zrozumieć, przecież wiesz, że cię kocham, ale musiałam, Jezu, w takich sytuacjach zapominasz o wzajemnych animozjach, co było...

Ta, jasne, rozumiem as fuck. Zdychający kochaś-czternastocentymetrowiec, wiecznie nadęty, purchawkowaty bubek cały w piegach, krostkach, trądziku pomłodzieńczym postanowił rozstać się ze światem, a Anka-Samarytanka poczuła się w obowiązku towarzyszyć mu w przeprawie przez Bugo-Styks, trzymać za rąsię przedumarlaczka, gładzić po polisiach, ocierać zimny pot z czółka zapewniając, że "jestem przy tobie, Bartuś".

Ciekawe, czy do mnie by tak pojechała, gdyby mi się zebrało na skon?! Założę się, że zaraz wyskoczyłoby sto i jeden diabłów z pudełka, milion spraw okazałoby się ważniejszych i bardziej nie cierpiących zwłoki, niż pożegnanie ze mną...

Cholerny niewypał, nie uczucie. Nawet z kochanką się źle układa, związek - jak próba zorganizowania samochodowych wyścigów na biegu jałowym, jedno wielkie chciejstwo i bezsilność, festiwal impotencji. Rozdzielnica, na której wszystkie bezpieczniki samoczynnie opadają. Automatyczna niemożność, odłączające się zasilanie.

Pec! Pec! - i ni mo prądu, ani jednej fazy; jeśli chcesz się sfazować - musisz sie zaopatrzyć w to i owo zza wschodniej granicy.

Relacja z Anką nie zastąpi haju, co najwyżej zapewni zgryzoty. Sam nie do końca pojmuję, po kiego grzyba ciągnę to tępe płużysko, jestem z małą i słodką Anusią tęskniącą - jak widać - za żałośnie małym, kurzajkowatym fajfusikiem.

Jestem zbyt wściekły, żeby zapytać, co się stało jego właścicielowi, na jaką szankrozę zapadło się Bartkowi.

Staram się nie życzyć mu śmierci. Z drugiej strony - byłbym skończonym frajerem, gdybym, nieszczerze, czysto kurtuazyjnie napisał, że jestem wstrząśnięty, ło jejuś, co mu się stanęło, Aniu, mam nadzieję, że wszystko będzie okej, były (???) kochaś szybko stanie na nogi.

Tfu. Nigdy, pod żadnym pozorem nie używać słowa "stanie" i "Bartek" w jednym zdaniu. W ogóle - nie gadać o nim, są lepsze tematy, niż krótkofiuty pypciarz, cholerny zdechły pies, robaczywe truchło leżące w łóżku pomiędzy mną a Anką, główna przyczyna kwasów w tym związku. Blizna, z której co pewien czas sączy się ropa. Pozornie zagojona rana. Nieuleczalne wspomnienie.

Zdychaj, trędolu, zadrap się na śmierć, a krostkowata, wiekuista światłość niechaj ci świeci.

Ale wcześniej - obudź się w piecu kremacyjnym, albo w trumnie, pochowany. Wielu nietrafnych diagnoz, lekarzy-partaczy, konowałów, błędów w sztuce medycznej, całego oceanu cierpienia, z najszczerszymi niepozdrowieniami przesyła Tomek W. - układam w myślach delaurkę.

Jeśli rzeczywiście umrze - niech Anka nie liczy na żałobny rapsod; powiem jej, że nie miałem czasu wejść na fejsa, mam mnóstwo roboty, tyle drewna czeka na pocięcie, czym będę palić w zimie - śniegiem? Net netem, ale nie będę się wałkonić, jak mam nawał pracy, coś ty myślała, że mogę sobie ot, tak - przesiadywać godzinami? Mieszkam sam - i kto mi niby zapewni opał - krasnoludki? Już to widzę: Koszałek-Opałek zapierdala z lasu z płachtą chrustu na plecach, Hałabała zwozi furą ścięte sosny, olszynę...

Pocieszać laskę, która wyje, bo coś złego się odpierdoliło jej byłemu? Jeszcze czego! Himalaje frajerstwa. To jakby kupować gumy, bo twoja żona umówiła się z gachem, a ty nie chcesz, by zaszła.

Lepiej: to jak dziurawienie tych gum, aby właśnie zaszła, stwierdzenie, że żona powinna mieć dziecko nie z tobą, ale z kochankiem, jesteś za brzydki, aby się rozmnażać, musisz kombinować, aby zostać przyszywanym tatusiem gaszątka.

To jakby żyć w jednostronnie otwartym związku, zostawiać partnerce wolną rękę w tym zakresie, pozwolić się zdradzać, jednocześnie pozostając wiernym, potem - zlizywać plamy z prześcieradła, na którym doprawiała ci rogi. I jeszcze twierdzić że smaczne, choć nieco za słone.

 

III. Opuszczenioza

 

Hratytytyty! - silnik wreszcie zaskakuje, po parunastu minutach kichstarterowania, rozruszniczenia, "gaziula" odpalił. Siadam okrakiem na wygniecionej gąbce. Fabryczne siedzenie rozpękło się było pod mymi czterema literami w ubiegłym sezonie i - chciał, nie chciał - jeżdżę tak nieco menelsko, na poddupku ze starego fotela.

Nie, żebym nie szukał "używki", przewertowałem nawet ogłoszenia - i nic. Nawet w kraju produjcji pierdo-rumaka, nawnym RNR nikt nie sprzedaje siedzenia do simsona gazebo. Kompletny brak części do mojego cuda. Stary typ, w dodatku - nietypowy (!!!); panie, coś pan, tego od lat się nie użytkuje, wszystkie "gazeby" wyginęły w latach dziewięćdziesiątych, Niemcy mało ich natłukli, widocznie szybko zorientowali się, jaki szajs produkują i zwinęli się jak niepyszni, najchętniej w ogóle nie przyznawaliby się, że to ich wyrób; teraz wypierają się, w żywe oczy twierdzą, że w zakłądach Simsona nigdy nie powstawał model gazebo, a wszystkie jego egzemplarze są zachodnimi fałszywkami sprzedawanymi w zachodnioeuropejskich salonachm aby ośmieszyć wyroby z demoludów; to element wojny dezinformacyjnej, jasny przekaz: "patrzcie, jaki chłam robią te złe komuchy". W fabryce VEB Fahrzeug- u. Jagdwaffenwerk Ernst Thälmann Shul, należącej do zwiazku IFA słynący z dokładności, precyzji i skrupulatności Niemcy zwyczajnie nie byli w stanie, nawet, gdyby bardzo chcieli, wyprodukować podobnego spartoleństwa, wypuścić w świat dwukołowe czupiradełka, pozwolić zjechać z linii montażowych wyrobom bezjakościowym, przy których obecnie masowo importowane do Polski chińskie skutery to rolls-royce'y składane w białych rękawiczkach z zegarmistrzowską precyzją, wręcz namaszczeniem, przez neurochirurgów z trzydziestoletnim stażem pracy.

Ech, poczciwina-simsonina... Ileż razem dróg nieprzebytych, ścieżek nieprzejechanych, ile wyzwisk an enerdowskie gówno...

Zostawiam za sobą kłębuszki mgły, sfilcowane opary pobenzynowe.

Hrytytytytyt! ... - robię przegazówę. Komu w drogę, temu... staję, to znowu jadę, usiłuję się rozpędzić, by po chwili dwutakcić bezsilnie na poboczu, zjadać łzy, smród etylinowatych wyziewów, mruczeć bluzgi.

Dwa i pół kilometra. W godzinę powinienem być na miejscu... Pierdziołek napędzany śliną Honeckera nie ma prawa się rozkraczyć. Nie, kuźwa, dziś...

Cztery mileniodoby później parkuję przed szpitalem, między dwiema ponurymi audicami. Jak nic - własność ordynatorów.

Q128 wygląda, jakby właśnie wyjechała z salonu... Za dzieciaka robiłem burackie psikusy i przejeżdżałem takim furom gwoździem po lakierze. Tomeczek W. - mały, mściwy socjopata-socjalista, wrzucający psie kupy przez niedomknięte szyby d wnętrz corolli i passatów, urwipołeć robiącuy cholernie niemiłe niespodzianki. Rozdawca pecha, spierdalacz dobrego nastroju.

Będąc kilkuletnim gówniuchem uważałem, że każdy powinien otrzymywać taki sam przydział zła, brudu, nieszczęść, a jeśli tak się nie dzieje - trzeba nieco dopomóc mało sprawiedliwemu losowi, dowalić urodzonym w czepkach burżujom, narobić im świństw bez wyraźnego powodu, za sam fakt posiadania więcej od innych...

...w głębi duszy chyba mi tak zostało do dziś...

Samodzielny Publiczny Zespół Opieki Zdrowotnej im. Ireny Szewińskiej we Florniewicach, oddział...

O, akurat trwa obchód. Szkoda tylko, że nie lekarski. Paru kapelanów przypuszcza właśnie szturm na sale chorych. Przemysł kapłański bierze w kleszcze nawet separatki i OIOM. Miażdży, powoli, ale skutecznie, z sadystyczną przyjemnością, zamiłowaniem godnym najbardziej oddanego pracownika Jednostki 731, wykrochmalone ściany. Spuszczają się w nie, spuszczele pospolite, i zaczyna się drenaż; do esencji, do żywego, do nektaru, oczywiście - z połykiem.

Przyjmują ofiary na paschały do szpitalnej kaplicy (każdego tygodnia spala się co najmniej pięć!), niebieścienie szare fo kadzidła, firmamentki (rodzaj ceratowych firaneczek rozwieszanych między kominami szpitala; nikt nie wie, po co, każdy płaci w ciemno, na zasadzie "pomoże - nie pomoże, nie zaszkodzi"); około raz na dwa - trzy miesiące pacjenci składają się na nowiutkie przyświetnice (dwukrotne użycie tych samych jest co prawda dozwolone przez prawo kanoniczne, ale szczególnie źle widziane w tych stronach; tak się już utarło, przyjmuje się na wiarę, iż Pan Bozia woli nowe, wzgardza kainowymi "używkami").

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • JamCi 04.07.2019
    O! Dziś jazda bez trzymanki :-). Zryłeś mi nieco berecik :-)
  • Florian Konrad 04.07.2019
    super! - bo odbieram to jako komplement dla tekstu :)
  • JamCi 04.07.2019
    Florian Konrad i dobrze, bo tak jest. Wolę Twoje czytać rano, gdy mam świeży umysł. Kierat mnie odziera z otwartości.
  • TrzeciaRano 05.07.2019
    Nic nie rozumiem jak zwykle...
  • Enchanteuse 13.07.2019
    Byłam, przeczytałam. Jestem pod wrażeniem warsztatu i ekspansji językowej, która szturmuje granice. Brawo. Coś naprawdę dobrego. Podoba mi się bardziej od tego poprzedniego opowiadania, i chyba jednak przy tym zostanę ze względu na brak czasu.
    Jedynie nie rozumiem do końca, ale może to się zmieni w miarę dalszego czytania.
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania