Poprzednie częściPolekowe cz. I.

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Polekowe cz. II.

Sunie czarna brać, jaskrawo odcina się od otoczenia. Szczególnie mocno kontrastuje z białym personelem.

Prozaiczny łajt wyleczy ci doczesną powłokę, nieprzenikniona głębia bleka wyleczy twoje dusiwo.

Zgiełkliwe spowiedzi, murmurandissima wtłukiwane werbalnie pod tymczasowe czaszki facetom, którzy chcieliby pozbyć się ich już teraz, zdjąć głowy robocze.

Męczą się, chłoptasie: jak tu umatczynić mowę, nadiućkać, tititiusiolić klientom prawdy z palca objawione, które ci chcą, MAJĄ OBOWIĄZEK usłyszeć.

Nie będę się rozwodzić nad tym, jak daleko jestem stąd od religii, wiar, wiarostw, jak bardzo wolałbym pokręcić worem własnych jaj, ni modlitewnym młynkiem.

Rzucę ci, na wzór Makalipsy Młodszego, parę bzdurnych, niepowiązanych ze sobą puzzli. Masz i składaj, co zdołasz stworzyć - twoje, mień się założycielem, jeśli wyjdzie ci miejsce, odkrywcą, jeśli punkt na mapie, albo czyimś ciele... - nawet nie śmiem pomyśleć, że zrymowałem.

Rącze konie rozbiegają się po sufitach sal. Wierni łapią te ćmy. Połykają iskierki. Przemykam się nieco nieśmiało, w końcu - trwa obrządek.

Babcia Halina też robiła obrządki, co ranek. W podobny sposób rozlewała pomyje.

Ups, nie no - pardon, ekskjuzemła, izwienitie - dzieliła się strawą z braćmi mniejszymi.

Wiara, wyzwolona z okowów umysły, skręca w kable. Jeśli który z dogorywajacych pacjentów wymówi zaklęcie, zostanie mu odpuszczony grzech kradzieży szpitalnej energii.

- "...uciekłem aż pod Zaramieście, znaczy - przejechaliśmy kraj wszerz..." - dolatują mnie strzępki czyjejś biografii.

- "... aż rozerwałem... Wtedy już nie płakała, a wyła..."

Oddział, gdzie intensywnie się opiekują medycy, mieści się w samym sercu betonowego "klocka", dokładnie: tuż koło niejako okariatydowanych fontann, dwóch dziewczyn podtrzymujących wodne girlandy, naprzeciw uzbrojonego w nieodłączny trójząb, brodatego posągu Neptuna.

Nie wiem, jakie karawany myśli wiodły służbozdrowskich architektów na manowce, by fundować nadbużanom Bałtyk...

Mistrzu deski kreślarskiej - racz nie wylewać nam Bugu do Gdańska...

Rymy sypią mi się jak z rękawa. Są wdeptywane w kwaśne gumoleum. Rzeka Gdańsk rozbryzguje się o niesprawny aparat do defyrokalibracji jerdni.

Kończę pierdolić, oszołomiony przepychem... niczego. Wielką, wręcz monumentalną pustką, echem sięgającym... nie mam tylu palców, by dostatecznie milczały o rozmiarze PUSTKI, jaką zastałem, gdy... No dobra, standard w takich wypadkach - jedynie parawan, za nim łóżko ze zmiętoszoną pościelą, paroma kroplami nieokreślonej barwy.

Ale był, umarlak, czuję go, właśnie zdechł. Z tego, co zdążyłem się dowiedzieć z gorączkowo wyplutych słów, to...

- Nie produkuj się, nie produkuj się - piegowaty Bartek NIE wchodzi na scenę szmirzyny i NIE wygłasza tego podniosłym tonem. Żadnym nie wygłasza, zmienia się, jak każdy, komu się zmarło, w część składową... Nie wpływa, jest wpływany w Ciało.

"Pani składa.

Pani zgniata.

Pani-zagłada."

- śpiewa się obrazoburczą rymowankę, by zdenerwować Matulę. Ale ona z automatu wybacza wszystko swoim słodkim, rozkosznym dzieciakom, czule obejmuje mackami, wkłada do oczu diody, gwoźźź...

Tu historia jest tak niesamowita, że dwóch poprzednich narratorów stopiło się próbując ją opowiedzieć.

Proszę zachować spokój, to uda nam się bezpiecznie wydostać, cali i zdrowi powrócimy do domów.

Jak widać: resztki nieszczęśników, którzy tu wcześniej gadali, są ładowane łopatami do worków, jakiś z wyglądu miły wąsacz pryska briese'm. Orientujemy się, że znów mamy de ja vu, graliśmy drzewiej w tym skeczu z drewnianą papugą.

- Słucham? - dziobata pielęgniarzyca rzuca mi groźne, ny nie powiedzieć nienawistne spojrzenie.

Udaję, że nie słyszałem, tępo wgapiam się w pobartczyną pustkę.

- No słucham?! Szuka pan kogoś? I tu nie wolno wchodzić!

Rozsłowotokizacja (karkołomny neologizm, sorry), pęknięcie tamy. Zostaję zalany szlamem bluzgów, wrzeszczy się babie, szarpie mnie za rękaw, biadojękliwym tonem każe wyginać z sali, drze się, że zawoła ochronę, jeśli nie chcę po dobroci; widzę? - tu ludzie w spokoju odnajdują śmierć, spotykają się z kostuchą, ostatni raz widzianą w życiu płodowym - bo każdy rodzi się ze śmierci, czyli nieistnienia i do niego zmierza - pokrętne tłumaczy babsko wypychając mnie na korytarz.

Wychodzę więc, zostawiam desanktuarium, deżłobek. Duże dzieci leżą, czekają kornie na zmiecenie do szufelek.

Wodzę tępo wzrokiem po spacerujących pacjentach. Głowy u nich jak plastikowe jajeczka, te z wnętrz kinder-niespodzianek. Chlupocze w nich rosa, zdradziecka, bo nie tworząca tęcz. Bezpłodna, nierodna. Raczej butna, zbezczelniała aqua diabolicum.

Ludzie wypełnieni przez skroplone zdjęcia, dawne rzeczywistości, które wyparowały, jak pianka śliny wyplutej na rozgrzaną płytę kuchenną.

Kończyśliwcy - dobre określenie.

Na trupę błaznowyjców, Ankę obejmującą bartkowych rodziców natykam się przypadkowo, przy fontannie garbatego Posejdona-Atlasa, dźwigającego na półokrągłych plerach kuloniekształtną Kulę Ziemską.

Chlupot wody, łez, bulgoczące jęki, ciapki, jakimi usiana była skóra Bartka, tak naprawdę były nowotworami, na dodatek złośliwymi. Żarły go podstępnie, nie dając jakichkolwiek objawów, nie powodując kaheksji, bólu, nic kompletnie, jakby posiadły rozum, zdolność planowania i szykowały wielką, tragiczną w skutkach niespodziankę.

Drążyły go od środka, małe,, okrutne, spotworniałe roślinki, zapuszczały w nim żyły-korenie, ścięgna-korzenie. Wiązały się w jeden wielki, gordyjski endo-supeł.

Nosiciel chodził normalnie do pracy, żarł, chlał nie podejrzewając, ze w istocie jest go coraz mniej, arterie i ścięgna są sukcesywnie zastępowane przez obcy, wrogi twór.

Grande finale miało miejsce wczoraj, późnym wieczorem, gdy młody Gryszenweld kochał się z nową partnerką. Dymał, barłożył, gził się. Gdy ćwiczył błotno-plastelinową wersję seksu tantrycznego, pisał ciapkowaną parodię Kamasutry.

I nagle zaczął drżeć, bardziej padaczkowato, niż orgazmicznie, kołysać się - w lewo, w prawo, po przekątnej.

I wypadła mu z ust literka - i. Nie wywrzeszczał jej, nie wystękał, ni wysapał. Powiediało mu się suche, pieprzowe, nie pieprzne i. I tyle. Potem zaczął maleć, piedżyska ściągnęły go od środka. Na skórze zrobiły się wżery, tunele, przeolbrzymia siła zwijała każdą żyłę, tętnicę, nawijała narządy wewnętrzne na niewidzialną szpulę.

- Nnnnie dowieźli na salę operacyjną, na korytarzu go wciągnęło... Bezdźwięcznie, nowotwór złączył się z nowotworem. Podobno pielęgniarki mało nie pomdlały, żadna wcześniej nie była świadkiem podobnego cudu: przygotowany do krojenia, bądź co bądź (nie wszędzie) pełnowymiarowy chłop, wbrew prawu zachowania masy nagle ścieśnia się, kurczy, filcuje, na ciele wyrastają mu dziury, rozpadliny, zaczyna przypominać szosę po trzęsieniu ziemi; ucieka w swój własny głąb, wywala na wierzch pustkę, którą był przepełniony. Wszem i wobec pokazuje, że jego budulec w dużej mierze stanowiły, twardsze od cementu, luki, pęknięcia; w zasadzie był czymś na kształt gry świateł, przepaloną żarówką z mięsa i śliny, istotą jego istnienia było umiejętne połączenie wartości ujemnych.

Nie można powiedzieć, że w czasie choroby Bartek żył w ścisłym tego słowa znaczeniu, trwał jedynie, mimowolnie, pomiędzy jedną luką a drugą, nie tyle przenikał, co był przesuwany pośród chorobowych ognisk, czarnych plam, wygniłych dołków, wgłębień. Był jak piramida finansowa, z której każdy pracownik wyprowadza środki (nawet sprzątaczki napychają kieszenie fartuchów!), przedsiębiorstwo założone w celu spektakularnej plajty. Urodził się ciężko zaraczony, by połamać się, wciągnąć do środka, runąć z kostnego klifu do sadzawki własnej krwi.

To musiało się zawalić, nie było możliwości ratunku, amputowania przyrodzonej, stanowiącej budulec, wręcz istotę ciała, pustki.

Bartłomiej Gryszenweld - człowiek-oszustwo, haczyk na naiwnych. Bartek - chory od zawsze, a więc nieistniejka, postać fikcyjna, wmówiona nam. Przybłęda z Opowieści Nowotworskich, krótkowzroczny, nie dostrzegający, że jedynie przyszło mu robić a człowieka, chodzić w za dużych butach dorosłego (ciekawe, w jakim stopniu zdawał sobie sprawę ze swego wybrakowania? Chyba w znikomym, skoro nie przebadał się w tym kierunku; widocznie wolał żyć w błogiej nieświadomości, albo podejrzewał coś, ale okłamywał się, że jest taki, jak wszyscy, nie podszywa go sfilcowany wiatr.

- Paaaatrz, tyyyle zostało... - chlipie Anka-zapłakanka pokazując nie więcej, jak dwudziestocentymetrowe, skóroflaczate cuś.

Przyglądam się z uwagą, nie powiem - zaciekawiony, i - wstyd przyznać - nie bez satysfakcji. No i jesteś, cholerny rywalu, wylinką, kawałkiem szmaty, nie nadającym się nawet do podłogi, bo bez zdolności absorbcyjnych. Humanogałgan, co może tylko pobrudzić, łachoplamiciel.

Cieszą mnie łzy, rozpacz Ani. Z troszeńkę sadystyczną przyjemnością patrzę, jak opłakuje byłego, o którym nie mogła zapomnieć. Z którym doprawiała mi piękne, rozłożyste poroże.

Najchętniej splunąłbym na bartkowy flak, albo co. Odzywa się we mnie dzieciuch, który pragnie ostentacji, dobitności, prostackiego wyżycia się, poniżenia wroga, choćby post mortem.

Jednak, ze zrozumiałych względów, muszę zachować się przeciwnie, zacząć współbiadolić, pozałamywać rąsie nad wylinką.

I - chciał, nie chciał - robię to, składam Ance (sic!) i rodzinie Gryszenweldów kondolencje, zgrywam głęboko poruszonego tragedią.

Po minach widzę, że nic,a nic mi nie wierzą, ale przyjmują, kurtuazyjnie, słowa pociechy.

Teatr nad pozbawionym flaków flakiem, ping-pong grzecznościowych ściem. Jałowosłowie, od którego ściany korytarza jeszcze bardziej bieleją.

Kłamstwa dezynfekcyjne.

 

IV. Kamyczek-płomyczek

 

Trudno uwierzyć, ale jeszcze jej nie ugaszono. Kopci się pomaleńku, jak żyrafa z wiersza Grochowiaka, a dziennikarze prześcigają się w podawaniu (ciężko nie odnieść wrażenia, że wymyślonych na poczekaniu, naprędce wysysanych z palca) nieprawdopodobnych powodów takiego stanu rzeczy.

Najpierw: zbyt zwarta zabudowa, za ciasno po prostu, straż pożarna z przeolbrzymim wysięgnikiem się nie zmieści, wóz zaklinuje się, jeszcze dojdzie do większego nieszczęścia - ramię żurawia runie na okoliczne kamienica i będzie pasztet pasztetów, syf zwielokrotniony.

Potem winne być miało za niskie ciśnienie wody, jej nieodpowiedni skłąd chemiczny (sic i jeszcze raz sic!), przejęty tłuścioszek z TV Republika bąknął półgębkiem coś o zakazie gaszenia, rzekomo wydanym przez biskupa miejsca; szybko jednak wycofał się z niefortunnych słów, nawet przeprosił za powtarzanie niesprawdzonych informacji.

Teraz - wedle zapewnień korespondentów z Paryża - winne są "niesprzyjające warunki pogodowe", cokolwiek przez to rozumieć - na zdjęciach z miejsca pożaru widać przecież, że nie ma diabli wiedzą jakiej zawieruchy, mży mżawka, ale z nieba nie lecą żaby, kamienie; deszcz meteorytów nie spadł na stolicę Francji.

Jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o to, by skala zniszczeń była jak największa. Im wyższy będzie koszt odbudowy "misia" - tym większe lody można będzie przy tym ukręcić - jak się domyślam.

Już zacierają się łapki setek rekonstruktorów, otwierane są szampany, wina-równolatki, albo i starsze od podpalonej z premedytacją katedry.

Właśnie trwają uroczystości pogrzebowe skóry Bartka. Nie poszedłem, a raczej nie poniosło mnie, z czego można się jedynie cieszyć, bo od paru dni z rzędu jestem "pod dobrą datą".

Prawdę mówiąc... chlałem i chleję jak ostatni straceniec, wieprzę blondszczeciniaste. Nie mam zamiaru zwierzać się publicznie, jak jakaś scelebryciała Doda, czy Frytka, ale... ja naprawdę prowadzę żywot poety przeklętego. Zacząłem, zanim usłyszałem o poetach przeklętych.

Masę głupot zrobiło się w życiu, przesączyło przez siebie Bałtyk wódki. Absolutnie nie pragnę w tym co robię nikogo naśladować, o nie! To równałoby się donaszaniu po nim niedopranych majtek, dojadaniu spleśniałej już kolacji.

Nie jestem jak te bezmózgie piczki z instagrama, co robią operacje plastyczne, by wyglądać jak Barbie, albo Kim Kardashian.

To antywzorowanie się; moja ciężka autodestrukcja przebiega niezależnie od autodestrukcji innych szermierzy pióra, poetów, pisarzy, tej całej hołoty.

Mieszkają we mnie Bukowski z Jerofiejewem. Wyrzyguję ich sumiennie i z nieukrywaną odrazą.

Wykańczam się regularnie i za własną kasę, lepię ze swoich niewyrosłych jeszcze raków, zwapniałych krwinek, zdrewniałych żył, górę błota-idola, śluzowatą postaćkę bez wyraźnego kształtu, określonych rysów. Zamazuję dom, personalia, twarz w dowodzie osobistym, nawlekam na siebie owego potwora. Znów jestem religijny, wywołuję z grobu matkę, by się jej pochwalić wyznawanym przyjacielem, dużym kumplem; " "patrz, to mój nadzorca i zarządca, przepłacony funfel, poznajcie się".

Na haju smagam się nahajem, gram w świetliste scrabble, rozwiązuję Jolki, właściwie jedną, wiecznie obrażoną na świat cały fochiankę, Lady PMS; kalamburzę w językach, których nie dane mi znać.

Jestem ciężarówką z przyczepą, poczciwym, wyłupiastookim starem 25. Nie mam punktu przeznaczenia, co dzień wysyłam się w trasę, adres: Bezkresiwo 42A, 22-220 gmina Chmurzyce.

Jeśli w czymś jestem naprawdę dobry, albo choć nie tragicznie zły, to jest tym... falowanie. Kameleoniady, przybieranie konsystencji gumy, z grubsza takiej, jaka została po Bartku i jest z pompą i łzami, przy dźwiękach nekro-szlagierów odprowadzana do miejsca ostatniego spoczynku.

Leżę w przepoconej pościeli, oddycham ciężko i łapczywie, ale z pewną dozą... nieśmiałości, jakbym bał się to robić, jedynie pożyczał powietrze, albo częstował się nim.

Flanelowe jest, zielone. Smakuje jak parafina. Ssę świeczkę zapachową, obciągam znicz płonący na grobie Dylana Thomasa.

Leży się, posążyskowi ze słów, niewyraźnych cegieł i dyszy, bada sparzonym i obolałym, wstyd przyznać - pogryzionym - językiem, otoczenie.

Ja - zgadziały do granic możliwości, ołuskowany, o żółtych, kaprawych ślepkach. Smocze bękarcie - żartuje mi się gorzko.

Po drugiej stronie lustra mieszka ktoś zbyt brzydki, aby chcieć go poznać, jakaś odrażająca kreatura, wódczanooddechy zwierz.

Próbuję odpychać od siebie najcięższe myśli, wyobrażam sobie depresję poalkoholowa jako grube, krostkowate i puste w środku, dokładnie tak, jak Bartek, babiszcze.

Siada u wezgłowia łóżka i zaczyna szczerbacić szczerbatą gębą. Opowiada niesamowite kocopoły o młodym pisarczyku, adepcie składania wersów, który dochodzi do siebie po kolejnym, najcięższym z dotychczasowych, ataku padaczki. Oczywiście - alkoholowej.

Zgrywam pierwszego naiwnego, który, pomimo ewidentnych objawów, płynących zewsząd sygnałów nie zdaje sobie sprawy ze swej choroby.

Ona - piastująca funkcję kierowniczki domu kultury, gdzie wystawiono przedstawienie o pijaku, poezji, niedopalonej katedrze,wójcina gminy Maszpadaczkę, do której bezwiednie się sprowadziłem.

Tak - choć to ciężkie do uwierzenia, mimowolnie zaciągnąłem parusettysięczny kredyt pod zastaw własnego życia i, nie spostrzegłem się kiedy, pobudowałem piętrowy dom na, również nie pamiętam kiedy zakupionej działce. Wszystko odbyło się poza kontrolą świadomości, niejako na czuja.

Ani w ząb nie znając się na hydraulice, dekarstwie, cierpiąc na astmę oskrzelową (jak widać - nie przeszkadzała w najmniejszym stopniu), w przeciągu kilku nocy, bez planów, działając stricte intuicyjnie, wybudowałem okazały, jednorodzinny dom.

W zasadzie - jednoosobowy, bo tylko ja wiem, jak się do niego wchodzi i w nim mieszka; osobę niezaznajomioną z dziwactwami budynku, nie znającą jego ukrytych wad, pułapek, pochłonie on po parunastu krokach.

Jest zdradliwy, wciąga, pożera. Na jego dachu płonie ognisko. Podlewam je wódką, pielęgnuję jak ulubioną, choć toksyczną roślinę.

Od niemal pół roku nie dopuszczam do siebie myśli, że sybaryzacje, pogrywanie z życiem, lecenie z nim w kulki, że drażnienie dzikiej bestii ce dwa ha pięć o ha skończyło się fatalnie: rozchorowałem się bardziej, niż poważnie, wyhodowałem stygmat nowotworowy, etylowego kaszaka, który wprawia mnie w drżenie, zmusza do bezwolnego tańca. Najprzekleńsza tarantella skutkuje, muszę bez bicia przyznać, przegryzieniem języka. Niemal na wylot.

Obolały dźwigam się do pionu, człapie po lusterko.

Obraz nędzy i rozpaczy - mało powiedziane. Obłożony żółto-seledynową serowatością ozór jest w jednej trzeciej obdarty zębami z nabłonka, wykwita na nim skarminowaciała rana. Boli, ale bez przesady, da się znieść (a mam inne wyjście?).

Zmarszczki mi się pogłębiły, przez tydzień nawadniania się spirytusem postarzałem się o dobrą dekadę.

Przekrwione żyłki ślepiąt, wzrok mętny i nieobecny. Resztki włosów - w ogólnym nieładzie, podobnie, jak łachmany, które mam na sobie. Cholera - aż mam ochotę współczuć biedaczynie po drugiej stronie...

I jeszcze te siniaki na ramionach i udach... jakbym uprawiał dziką, wyuzdaną, psychopatyczną miłość, został porwany przez wylazły z Youporn gang nimfomanek-sadomasochistek, był torturowany w najróżniejsze możliwe sposoby, przerżnięty zębami, dildosidłami na wylot.

Przekoszony bez znieczulenia, wykoślawiony.

Ledwie łażę, ze sporym trudem mogę zrobić parę kroków. Musiało mną potwornie telepać, że jestem taki poobijany.

Zęby? Sprawdzam. Całe, na swoim miejscu. Nie powylatywały, nie wydzwoniły się, gdy szczęka dudniła o szczękę.

Innych obrażeń - też na razie nie stwierdzam. Jezzz... Ze zgrozą wyciągam flakowaty twór. Z ust.

"Poszycie" języka, że tak durno określę, ale, cholera, mam gonitwę myśli i trafniejsze słowa nie chcą się znaleźć.

Obdarłem ozór z zewnętrznej powłoki. Krwawi. Wybroczyny. I ta dojmująca, wszechogarniająca słabość, normalnie ustać dłużej nie idzie.

Inną razą się ogolę - wracam w przepocone pielesze. Na horyzoncie majaczy neon. Krwiste litery układające się w napis "Leczyć".

Odwal się, myślisz, że nie rozu... - próbuję kłamać wewnętrznemu lektorowi-moraliście.

N-I-E, nigdy nie myślałem o konieczności udania się na terapię, szukania pomocy. Zmam siebie lepiej, niż ktokolwiek, doskonale wiem, że mały i mściwy gnom, Tomuś W. nie potrzebuje...

...a jeśli nawet - ciul z tym. Zobojętniałem na własną przyszłość i nawet jeśli ta będzie polegać na zostaniu inwalidą i inwalidowaniu do końca swoich dni - trudno, liczę się i z takim ryzykiem. Podejmuję wyzwanie w imię... intoksykacji, toksykomanii, zatruwania się? Tak - i co tego? Na coś w końcu trzeba kipnąć, nie można za długo żyć. To szkodzi na cerę, wzrok, ogólne samopoczucie - usiłuję czerstwo zażartować.

Diabelnie niepokoją mnie te mrowienia, by nie rzec - niedowłady. Od palców aż po bark biegnie kwaśny i lepki prąd. Przez ścięgna, mięśnie, żyły. Mam w sobie zaprószone iskry, błąkające się zalążki ogniska.

Jestem podszyty leśnym runem. Gwiazdy wsiąkają w poszycie, barwią ściółkę na zgniłoczerwono.

Muszę przyznać, ze jestem przerażony - nigdy wcześniej wariactwopijanie nie skończyło się tak fatalnie; w życiu nie byłem bliższy... niepełnosprawności. Ciało przestaje być posłuszne, nie tyle zaczyna się buntować, co obojętnieć na moją wolę.

Gonitwa węgorzy elektrycznych, dwóch kosmicznych olbrzymów grających w tenisa kontynentami. Czuję się jak zabytkowy, zegar stary niby świat. Nie nakręcony od wieków, istniejący poza czasem, jego głównym nurtem, schowany w lamusie na gorsze czasy.

Impulsy, oszalałe z pośpiechu promienie, wiecznie spóźnione, muszące się spieszyć, coraz prędzej i prędzej. Czas jest dla nich wiecznie ujemny, choć nie istnieje, choroba, chyba plączę się; zwinięty w rulon mózg-rolada nie pracuje tak, jakbym oczekiwał...

Właśnie dociera do mnie, co się prawie stało. Matko... Gdybym został inwalidą, nie mógł nawet (bo co innego by pozostało?) dokończyć dzieła zniszczenia, zwyczajnie się powiesić; został skazany, ściślej: SKAZAŁ SIĘ na wegetację.

Niepojęta gehenna. Endowojna. Koszmar - to mało powiedziane...

Zamykam sfilcowane powieki. Dookoła wersalki rozciąga się puszkowisko, składnica aluminiowego złomu.

Kwaśno-duszny zapach w pokoju. Chrabąszcze, czy inne latajmendy walą o szyby; uparły się, by pouprzykrzać mi zdrowienie.

Nałóg, bo trzeba wreszcie przestać owijać w bawełnę, to swego rodzaju... wyciągarka. Zapamiętale i bezlitośnie nawija na siebie wszystko, co moje; obdziera z żył, oddechu, wyrywa wspomnienia, płuca, linie papilarne...

...i na motek, na kłębuszek...

Uzależnienie zbanalnia, wyjaławia. Hedonizm zmieniający istotę ludzką w rozgniecionego robaka z papieru. Jedno piwko, potem wódeczka, na końcu - niemal odgryzienie sobie ozora, udar mózgu w wieku trzydziestu czterech lat.

Gra komputerowa, której zasad ciągle nie opanowałem. Za tymi drzwiami czekał brodaty wojownik z toporem. Niemal odrąbał mi rękę.

Grać dalej, odpuścić? Liczyć na łut szczęścia?

 

V. Podsychanie

 

-Wała tam - islamiści. Wypadek zawsze jest kumulacją zmiennych - staram się tonować emocje Jolki, do tego - udawać, że nie seplenię. Tego jeszcze by brakowało, by się dowiedziała, że znowu odwiedziłem - jak to określam - epileptykarium...

Sprzeczamy się przez chwilkę, ale dość ciepło, niekłótliwie. Nie jest to przekomarzanie się, bo jednak dość twardo trwamy przy swoich racjach, ale i nie heca na czternaście fajerek.

Ukochanej chyba przeszedł PMS, bo zaczyna brzmieć jak człowiek, nie po jaszczurzemu. Przestała syczeć, podcharkiwać złośliwości, szczerzyć jadowe klęta.

U mnie też raczej idzie ku dobremu: wiersze powoli się piszą, żołądek i język - zdrowieją, ojciec - zadowolony z rehabilitacji. Trzeci tydzień leży na oddziale i nie zanosi się na wypis... Nawet nie spytałem, ile jeszcze mają go zamiar tam trzymać; z jednej strony - pobieram na niego świadczenie pielęgnacyjne, jestem opiekunem, z drugiej - bardziej obchodziła mnie Lady Gorzała, niż rodzony ojciec...

Chlejesz - parszywiejesz (analogicznie go "zażywasz - przegrywasz"), zaczynasz jako całkiem sympatyczny koleś, prymus po skończonych studiach z administracji, ocykasz się jako okłamujący siebie, poturbowany przez zdradliwy płyn, krótkowzroczny palant z przegryzionym na wylot językiem.

- No cześć, cześć, Skarbku... - rozłączamy sie jak zawsze - słodząc sobie. Dwa ciumkadła: rozpite i zgorzkniało-marudne, gdy zbliżają mu się "te dni".

Ania - też w nie najlepszej formie psychicznej. Jeszcze nie pozbierała się po pogrzebie skóry...

Siedzę na ławeczce pod domem, trzeźwy piąty dzień z rzędu i obserwuję, jak u sąsiadów za płotem trwa świniobicie. Płonie ognisko, bebechy żre psisko. Rozpołowiony świniak leży na desce, ta - ba odwróconych płozami do góry, konnych saniach. Ostatnia przejażdżka, ze śmierci, przez ogień - w gardła ludzi.

Dosyć zabawne, bo wczoraj u ...-skich też się paliło, tym razem - babcia. Nie żartuję, sprzątali moi kochani sąsiedzi pozostawione przez nią rzeczy, wyzbywali się zbędnot.

Przyoszczędzili, centusie, na wywózce wielkogabarytowych śmieci. Kto by płacił za odbiór, jak można oblać ropą i sfajczyć tuż pod domem, co nie?

Najpierw wyleciały ubrania, leki, szpargalęta z szuflad, potem w ofierze całopalnej złożona została wersalka.

Oczyszczanie domu ze zmarłej, niejako powiększanie rozmiaru jej niedawnej śmierci, choć z jednej strony tak potrzebne i naturalne, w końcu przyroda nie znosi próżni, nawet próżnia kosmiczna jest pełna świateł, bicia niewidzialnych serc, zapachu pieczonego mięsa, żarzących się kamieni, dopalających się katedr; z drugiej - bawi mnie, bo nie może się nie kojarzyć z tym, co teraz odbywa się na podwórku ...-skich.

Zżarli babcię, całą, włącznie z artefaktami, teraz rozpołowili świnię... Tyle śmierci wokoło...

Wiem - nieśmieszne, wstecznie zabawne. Jednak mam bekę widząc, jak w miejscu, gdzie wczoraj płonęły rzeczy po świętej pamięci staruszce - dziś jest nowy stos. Jeszcze mnie trzyma. Nie wóda. Rozchwianie, post-kac. Przypominam obraz namalowany szminką na lustrze.

Chodź, Aniu, artystko, rozmarz go, zetrzyj! Destrukcja bywa głębią, sztuką samą w sobie.

Snuję teorie spiskowe, by je natychmiast obalać, zlepiam słowa w bezmetafory. Zamierzałem przepić cały okres pobytu ojca w szpitalu, przehippiesować czas, gdy nie ma komu zrzędzić nad uchem.

Już teraz wiem - nie podołam. Nie chcę podołać, skończyłoby się czymś naprawdę tragicznym - wreszcie załapałem. Otworzyła się klapka i odzyskałem przytomność.

Rechoczę jak głupi do niewidzialnego sera, bo u sąsiadów zmarła babcia i wysprzątali pokój. Bawi mnie ofiara złożona z bezimiennej świni.

Weekendowe Odrodzenie Polski - powinno się założyć taką partię polityczną. Pierwszy bym wystąpił o członkostwo.

Jest sobota, nie piję, czuję, jak odrasta we mnie człowiek. Co z tego, ze jeszcze nietrzeźwy? Jestem facetem-pułapką, humanoidalnym koniem trojańskim. Wpuść mnie głębiej, Aniu, albo Jolu, a zmarnuję ci życie.

Sprawiam dobre wrażenie? Poznajmy się bliżej. Degenerat, samotniczy neurotyk bardzo pragnie wyjść z ukrycia. Spojrzeć w niebo wyblakłymi od długotrwałego odbierania ciemności, mętnymi oczami. Oślepnąć, wybełkotać przegryzionym na wylot językiem, że cię kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, wariuje.

Potem: rozerwać cię na podłużne kawałki i nawinąć na siebie.

Być może bredzę, ale taki właśnie obraz mam przed oczami: każda z was - zmieniona w mięsne paski. Nakręcana na szpulę. Ciała niszczone przez wyciągarkę. Ty na saniach odwróconych płozami do góry.

Poczciwina noszący w sobie szlachtuz. Zdradzający, dwulicowy dupek. Poeta. Kanibal. Dżentelmen. Nekrofil.

...no już, już, nie pochlebiam sobie.

 

VI. Odchyły

 

To miejsce ucieczki, cicha i bezpieczna kryjówka przed dobrem i złem, skomplikowaństwami tego świata. Jest dostępne i widoczne wyłącznie dla mnie. Taka jednoosobowa kapsuła bezpieczeństwa, w której mogę katapultować się w... śmierć?

Nie, raczej szczególny rodzaj snu; intensywny i cierpki, sen-pumeks, zwierzę szorstkowłose, na którego grzbiecie możesz przemierzyć niejedną legendarną krainę, zwiedzić znane z dzieciństwa bajki Andersena, czy braci Grimm.

To rysa na płycie, zakłócenie odbioru, konwulsyjki, wandalskie bohomazy na świeżo odmalowanych murach.

Wyobrażam sobie zatęchłą bibliotekę o nigdy nieotwieranych oknach. ani drzwiach. Kraina nieczytelnictwa, pełna zaduchu i beznadziei.

Na półkach regałów niewypożyczone od dziesiątków lat pergaminy i papirusy, bogato zdobione zwoje pełne obrazów delir, opisów majaków.

Objawy wytwórcze, skrupulatnie spisane przez skrybów, zrolowane, czekają, aż ktoś sie nimi zainteresuje, sięgnie po lekturę, wypożyczy, zatopi się w cudzych psychozach.

Inspektorzy Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami łapiący się za głowy po wejściu do mojej samotni. Dziesiątki stojących pomiędzy regałami i na nich, wśród rękopisów, klatek wypełnionych półzdziczałymi wielorasowcami. Animalsi w szoku, nigdy nie widzieli takiego ogromu cierpienia, bólu, przerażenia.

Moje polifazowe, polimorficzne sny mają zlepioną brudem, sztywną sierść, są obrośnięte skorupami błota, ekskrementów, pancerzem strupów.

W żółto-czerwonych, dzikich ślepiach odmalowuje się bezgraniczny ból, odbija najprawdziwsze Piekło. Wrzeszczą, nieludzko i nawet niezwierzęco, te halucynacje, wołają o pomstę do... Jolki, ani, do każdej dziewczyny.

Deliryczna Arkadia, do której zapędzam się nieco wbrew woli, to w rzeczywistości cholerne kazamaty. Aurorentown, jakie próbowałem wyśnić - to gnojownik.

Mija piąty dzień, od kiedy wydostałem się z tego miejsca. Ciągle uciekam; im dalej jestem - tym bardziej odzyskuję kontrolę, możliwość samostanowienia. Odrastam od środka, przestaję być wydmuszką, jak nieszczęsny Bartek, którego - pół-abstynenta- pożarł inny rodzaj paskudztwa.

Przestaję kuśtykać, zarzucać biodrem, człapać zgarbiony, poruszać się krokiem - nie przymierzając - Janiny Ochojskiej. Ustępują mrowienia, przez pół ciała nie ciągną karawany drutokolczastych mrówek faraona.

Głowa osiada na karku. Zaraz zbiegają się ledwie widoczni serwisanci-murarze, wcementowują ją na dawne miejsce. Jak na razie się trzyma.

Rozkołysany, rozedrgany, pływałem około półtora metra nad własnym ciałem. Piąty dzień po opadnięciu czuję, że zaczynam się zagnieżdżać; Tomuś W. wraca na stare śmieci, by być pełnoprawnym lokatorem, a nie (nieproszonym!) gościem.

To moje łóżko, fotel, biurko, przy którym pisuję jak dzień, tak noc, to mój osobisty komputer osobisty. To - ręce, przegryziony język. To - mój półświat łgarstw, dwulicowości, bezczelnego lawiranctwa, cynizmu.

Odnajduję się we własnym ciele, jakbym był zaginionym bratem, albo lepiej: dzieckiem; jestem rodzicem spotykającym po latach męska wersję Madeleine McCann. Przyrosłą, w dodatku, pod skórą.

Zajrzała mi w oczy,jakże namacalna groźba kalectwa, niedowładów, niepełnosprawności w wieku zaledwie trzydziestu czterech lat. Omal nie spuściłem sobie na łepetynę montypythonowskiego odważnika o wadze czterdziestu ton, czy ile tam w ich Latającym Cyrku spadało na głowy ludziom.

Nastawiam pranie, zmywam, odkurzam, rozdeptuję piwopuszki, wynoszę śmieci. Niby banał - życie. Jednak jakieś świeże, jakby przed chwilą rozpieczętowane, właśnie wyjęte z supermarketowej torby.

Tomuś kupiony od samego siebie w promocji - jedyne dwa osiemdziesiąt siedem za kilogram, plus VAT.

Burak łapiący się na pseudookazje, pułapki na takich jak on ciemniaków, wieśniaków nie mogących pojąć, że zdrowo przepłacili, towar w rzeczywistości nie jest warty nawet jednej piętnastej wyłożonej sumy.

Tomuś wierzący, że trzydziestoczterolatek ma jedynie sto pięćdziesiąt tysięcy przebiegu i nie przeszedł ani kroku więcej.

Pucowany grat, zużyty jak dupal dziwki, po detalingu, przypudrowany trup robiący za nókę sztukę.

Przynęta na bezmózgowców.

 

VII. Link widoczny dla zalogowanych

 

Aua! - i tyle w temacie. Więcej, jeśli chodzi o niedawny wypadek i śmierć (techniczną!) białego kruka, rodzynka motoryzacji enerdowskiej nie mam do powiedzenia. Niech ta onomatopeiczna, trzyliterowa zbitka głosek wystarczy, wybrzmi nad moim bólem i wstydem, zażenowaniem i ogólnym poczuciem porażki. Porachy, wielkiej i błotnistołapej, bagiennej i cuchnącej mułem. Porachy ślepej, urodzonej w szuwarach przez równie bezokie węgorze, zniesionej przez wydry o blaszanych wąsach, ognistoślepe bazyliszki.

Ni zgruchy, ni z pietruchy, gdy kompletnie nie spodziewałem się cosiu, losidło postanowiło poznęcać się nad biednym trzeźwiuchem, przyzdrowieńcem, zakraść się od tyłu i zrobić mu niespodziewajkę: łupnąć z piąchy, ile sił w łapie.

Przepis na końskie żarty: bierzemy motorowerzystę, może być taki zamot, sierota boża z przegryzionym własnozębnie językiem, po czym łamiemy mu pod zadem ramę prawie trzydziestoletniego rumaka.

Był akurat w drodze do sklepu po sprawunki, ten nasz duży dzieciuch-simsonowiec, same "grzeczne" rzeczy chciał kupić: bułki, ser, masło, mleko, ciastka, cukierki i kawę. Nic, co zawierałoby zdradzieckie alkoprocenty.

Toczył się przez wieś niespiesznie, bo gazebo - jak wiadomo - niepopędilwe, wiecej, jak czterdzieści - góra - pięć - nie wyciągnie.

Bo więcej i tak epileptykowi nie było zdatne. Rozpędzić się do siedemdziesiątki, bardziej? To równałoby się przekroczeniu bariery dźwięku, wejściu w nadświetlną.

Rzęch kierujący gratem - można by stwierdzić bez cienia ironii. Perforowany od wewnątrz, podobnie jak, nie przymierzając, Bartek, ultrarzadki simson gazebo dokonał żywota na szosie między chałupą Ostrowickich, a Tyszków.

Trzasnął po prostu w "krzyżu", pękł mu (nie)moralny "kręgosłup. Rachityczne ciałko pojaździny rozdzieliło się pode mną na dwie części, niczym opłatek przełamany dłońmi celebransa. Misterium śmierci i niezmartwychwstania motoroweru, podobnie, jak nie zmartwychwstało NRD, w którym powstał.

Nastoletni motonici zobaczyli odwalony kamień, pusty grób na terenie opuszczonej fabryki. Rozbiegli się po całym Suhl, szukali od świtu do zmierzchu. Niczego nie znaleźli.

Co bardziej ideowi pewnie do dziś łudzą się rychłą komuchoparuzją, powtórnym i tym razem wiecznym nastaniem rządów Jedynie Słusznej Partii, pod auspicjami której powróci się do do tłuczenia setek tysięcy simsonów skuterów, S51, S50, SR4, czy tym podobnego dziadostwa fatalnej jakości, jak choćby ten tutaj "złamas" gazebo.

Pękł niespodziewanie pod jednym, tęgo rozpitym poetą, złamał jego wymuszoną, pochorobową abstynencję i trzasnął jak mur Jerycha - jeśli już używać nabzdyczonej metaforyki.

Tylny błotnik, amortyzator, lampa, silnik i tablica rejestracyjna ogłosiły gwałtownie secesję, oddzieliły się od reszty "ustroju".

Siedzący okrakiem, trzeźwy szóstą dobę Tomek pojechał dalej, przez kilkanaście metrów, ruchem posuwisto-skośnym. Poleciał w zasadzie lotem mocno koszącym. Załapał uślizg i... źźźźźź - idem, barkiem, oczywiście - dupskiem - przejechał się po szosie.

Rozerwane spodnie, koszula, slipy, t-shirt. Nawet trampki - w wyniku wypadku - w strzępach, potraciły podeszwy. Skarpety również - rozleciały się w driebiezgi.

Rów, w który smętnie spoglądają przygnębione drzewa. Wierzby i graby, olchy wypłakują poszarzałe liście, modrzewie i świerki ślozują igliwiem.

Ląduję w tym plecami, gdyby nie cholerne kamulczywo - byłoby całkiem fortunnie, nie potłukłbym się tak przeokrutnie. Niestety, życie to nie jebajka i nie głaszcze nas po jajkach; po zderzeniu z kupą głazisk odbijam się nieco, uderzam podbródkiem w kierownicę. Przednie zęby wzbijają się w powietrze.

Z ust wylatują mi kolibry-siekacze, kły-wróble. Wypluwam parę nielotnych, martwych piskląt, do tego - całą sosjerkę juchy.

Padam na wznak, czuję, jak z żeber powoli robi się połamany chrust. W jednej chwili maleję wewnątrz siebie, gruchnięcie jest tak silne, że chyba uaktywniają mi się wszystkie utajone choroby.

Jeśli, podobnie jak Bartek, miałem niezdiagnozowane nowotwory, to włąśnie wybudziły się i mnie wysysają.

Zasycham, zasuszam się, czuję, że jestem kilkakrotnie mniejszy, zapadłem się we własnej skórze, w głębi mięsa. Mógłbym się śmiało owinąć jej płatem, otulić, niby śpiworem, albo kołdrą i jeszcze byłby naddatek.

Oto pokrywa mnie brezentowy pokrowiec, nie przepuszczający powietrza, bez tropiku. Leżę i, choć jestem pusty, wypełniony zasysającą się próżnią, pustką, którą ssie inna pustka, zaczynam czuć ból. Coraz silniejszy, bardziej dojmujący.

Ból-egoista nie pozostawiający miejsca na inne uczucia, ból-egocentryk, chcący skupiać na sobie całą uwagę, zdominować, a następnie pochłonąć mój umysł. Do reszty, do imentu, sprawić, że stanę się bezwolną marionetką na jego uwięzi, że będę przez owo bólisko zdefiniowany.

Ja- człowiek w gratisie, dodatek do wszechbólu, dołączony do zgruchotanych kości, których na dobrą sprawę nie powinienem mieć, bo wypełniają mnie pęknięte nowotworowe guziska, ja-kłębek nerwów i wrzasku, jedno, wielkie cierpienie, dziki, niecywilizowany, zwierzęcy ryk. Gardłowy; ryk, od którego pękają struny głosowe.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (13)

  • JamCi 05.07.2019
    No tak. Filc z berecika zdarty. Nie wiedzieć czemu ostatnia część mnie rozśmieszyła. No nic nie poradzę. Niby wiem że nic śmiesznego a jednak. No i wiesz: literki.
  • Florian Konrad 05.07.2019
    ależ sukcesywnie staramsię poprwiać literówki... rozśmieszyła? to świetnie!
  • JamCi 05.07.2019
    Florian Konrad paradoks ciut. A simsony wspominam cudownie z czasów nastoletnich. To było coś. Mam wrażenie, że żyjesz w jakimś moim blisko świecie. Ciut na wschód czy co.
  • Florian Konrad 05.07.2019
    JamCi oczywiście, na Ścianie Wschodniej, w małej, zapadłej wiosczynie. nie miałem simsona, miałem komara sporta, którego rozbiłem, potem - rometa ogara, zielonego, kt. przejechałem pond 2000 w jedne wakacje :D
  • JamCi 05.07.2019
    Florian Konrad ja nie miałam żadnego. U mnie miłość do dwóch nogami napędzanych. Co do rejonów to pół życia mniej więcej tam przeżyłam. Teraz tylko bywam.
  • Florian Konrad 05.07.2019
    JamCi i super :) a nowa część chyba będzie wstawiona jutro rano, albo przed południem. Nie wyrabiam się z przepisywaniem... a nie chcę wstawiać małych części, bo będzie ich ze 20... to mega opowiadańsko
  • JamCi 05.07.2019
    Florian Konrad jak mniejsze to łatwiej je czytać. Jak do Twojego podchodzę, to wiem, że muszę mieć dużo czasu albo wcale nie ruszać. Chociaż słowo łatwiej chyba niespecjalnie w odniesieniu do tego, co piszesz hih.
  • Florian Konrad 05.07.2019
    JamCi no dobrze, szczerze: żeby trafiło na główną - musze wkleić po 2.30 w nocy. a nie wiem, czy dosiedzę. Fragment już jest przepisany, nieco-spory. a za podchodzenie z jasnym umysłem, na spokojnie, za czytanie - ja i moje teksty dziekują! :)
  • Florian Konrad 05.07.2019
    Florian Konrad wolę wklejać większe, bo mniejsze to takie szatkowanie opowiadania, tak to widzę, sorry.
  • JamCi 06.07.2019
    Florian Konrad za co sory? Wklejasz jak lubisz. Ja to taki raczej zwyczajny czytelnik.
  • Wrotycz 05.07.2019
    Przez co de facto jest się najprawdziwiej definiowalnym? A przez co by się być chciało? Im mniejsza różnica w odpowiedziach, tym wyższy poziom dopaminy.
    5.
  • Florian Konrad 05.07.2019
    dziękuję, Wrotycz
  • JamCi 07.07.2019
    Nie ma :-(

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania