Poprzednie częściPolekowe cz. I.

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Polekowe cz. IV. OST

Płyniemy odrapaną łódką w szuwary. Pochłania nas bagnisko, wciąga mętna toń. Wizja wspólnej przyszłości mutuje, przeistacza się w koszmar.

Znów jestem w pokoju, tak diabelnie prozaiczny. Ja pozbawiony rymów, z przegryzionym na wylot językiem, pomylonymi wersami.

Opowiadanko erotyczne z dobrze znanym epilogiem: dwoje kochanków zamarza na śmierć we własnych objęciach. W pełnym słońcu, na egzotycznej plaży. Nieszczęśnicy, których dopadł wewnętrzny mróz.

Za ścianą stęka ojciec. Chyba chce, bym pomógł mu zmienić opatrunek. Żeby było mało nieszczęść - jeszcze wczoraj miał mały wypadek: refleks u ponad siedemdziesięciolatka po trzech udarach nie ten, na biedę dużo mu nie trzeba, wystarczy chwila dekoncentracji - i bęc - zamyślił się, stracił kontrolę nad jaguarem i wyglebił się, wpadł do rowu i - co najgorsze - został przygnieciony przez wehikuł.

Tyle razy prosiłem, błagałem, apelowałem, starałem się przemówić do rozumu, by dał sobie spokój, to już nie dla niego, swoje w życiu przejechał, wyczerpał limit, skończyły się dobre czasy, jest starym, zniedołężniałym kaleką i nie powinien szukać kłopotów, prosić się o następne urazy.

Gdzie tam! Większość życia jeździł, prawo jazdy ma od niemal pięćdziesięciu lat, wprawę - jak niejeden kierowca zawodowy; przez ten czas zrobił miliony kilometrów...

I gadaj tu z dziadygą, przekonuj, że dla własnego dobra powinien zmienić quada na balkonik, albo chodzik, ewentualnie starać się o pefronowskie dofinansowanie do elektrycznego wózka inwalidzkiego.

Jeszcze czego! On jest zbyt sprawny, za mało dotknięty niedowładem. O wózku pomyśli, jeśli dopadnie go - o zgrozo - czwarty, n-ty udar. Na razie - nie ma o czym mówić. A że się przewrócił, Kowalczuk z Niewęgłowskim wyciągali spod dżaguara, ratowali przed uduszeniem, że boleśnie oparzył nogę o rozgrzaną rurę wydechową? Zdarza się, wypadki chodzą po ludziach, pełnosprawnym zdarza się zagapić i spowodować kolizję; jeden incydent (więc, jak rozumiem - mają być następne?!) nie świadczy, że jest niezdolny do prowadzenia czterokołowca. Przecież to tylko quad, nie ciągnik siodłowy z dwiema naczepami!

...i tym to sposobem spadło na mnie potępienie, w oczach wsiowych plotkarzy zostałem wyrodnym antysynem. Nie dopilnowałem ojca swojego jednorodzonego, nie wyrwałem w porę kluczyków ze stacyjki, nie zapobiegłem prawie tragedii. W ogóle szczytem draństwa jest, ze dopuściłem do kupowania tej śmiercionośnej dryndy! Przecież prowadzona przez schorowańca to istny karawan pogrzebowy! Serca nie mam, że daję inwalidzie nią jeździć, mnie nie obchodzi rodzic, na dodatek ostatni pozostały przy życiu. Biorę pieniądze za nic, kompletnie olewając ojca, pozwalając, by szarżował po drogach i bezdrożach de facto okradam państwo polskie. Sześćset dwadzieścia złotych miesięcznie, siedem tysięcy czterysta czterdzieści każdego roku trafia w moje pazerne, nieróbcze, złodziejskie łapy przekręciarza.

Każdy grosz - według zawistnych współplemieńców - wypłacany mi jest sprzeniewierzony. A wała mi dać, pokazać gest Kozakiewicza, do tego, najlepiej - wyrokiem sądu, zobligować do zwrotu niesłusznie pobranych świadczeń, oczywiście - z odsetkami.

Nie będzie miał z czego, defraudator? A w łańcuchy go - i niech zaiwania w kopalni, pracuje katorżniczo, wypruwa żyły, flaki, wyrzyguje płuca, nerwy wzrokowe. Niech stoczy go zasłużona kara - ciemność, zmiażdży ciężkie niczym czołg poczucie winy. Powinien cierpieć, wyród, dzień po dniu modlić się o łąskę. Nie dostępować jej. Skomleć. W ciemność.

Niejeden na jego miejscu nosiłby ojca na rękach, a ten... łotr... pozwolił, by biedny kaleka niemal zginął w wypadku! Dwóch chłopa musiało go oswobadzać spod wykopyrtniętej bestyi, krwiożerczego jaguara o żółtych, groźnych ślepiach (pół biedy, że quadzina nie doznał większych uszkodzeń, po uzupełnieniu wyciekłych płynów nadal można nią śmigać, choć ojciec pluje się, że "mój, nie dam! To dla inwalidów, ty jesteś za zdrowy!").

Mniej niż nic nie wiecie o mnie, tym domu, naszej codzienności. Bazujecie, buracy, na domniemywaniach, plotkach, przypuszczeniach. Jeśli czegoś nie wiadomo - trzeba dosztukować fabułę, dorobić komuś obleśną mordę, sfabrykować mu grzechy. I już będzie co nieść w świat, z czym lecieć na wieś, co taszczyć na jęzorze-łopacie. Czym smagać odludka, samotnika, który pewnie katuje w czterech ścianach, znęca się ze szczególnym okrucieństwem nad rodzicielem, a jeśli jakimś cudem nie - to tylko dlatego, że jest jeszcze gorzej - okazuje mu ostentacyjną wręcz, karygodną obojętność, skazuje tym samym schorowańca na (nie)łaskę losu. I na dodatek bierze za tę bezopiekę pieniądze! Szczyt bezczelności.

...żeby wiedzieli, moi kochani kołtuni, że podczas sprawowania tejże nie dość, ze uzależniłem się od alko, to jeszcze zapadłem na alkoholową padaczkę - pozapluwaliby się, ślina wystąpiłaby im na pyski, szumowała, jak świeżo otwarty szampan. Potem - wykitowaliby z zawiści, szczerze przeklinając mnie, ich ostatnie słowa stanowiłby bluzg nie do powtórzenia.

Wabię cię, Jolu, Aniu. Rozpylam myśloferomony. Dotykam się, choć trochę wstyd tak robić to sam ze sobą.

Ojciec chyba, z wielkim trudem i mozołem, odkleił z nogi stary bandaż. Może zerwał go z świeżo tworzącym się strupem. Pomógłbym opatrywać, oparzenie to w końcu poważna sprawa, ale.... jeszcze moment.

Właśnie podpiąłem się, nielegalnie, do nieba. Kradnę epileptyczny, proorgazmalny prąd z chmur. Palcami prawej dłoni wyciągam energię ze wszystkich dyndających nad Ziemią słońc. Czekam na upragnione dreszcze.

 

XII. Włamanie do Piekła

 

Choroba wyjaławia. Wyjadawia, odbiera człowiekowi, moc, pewność siebie, tę czarną skurwo-energię. Niby wszystko jest w jak najlepszym porządku, wróciło do normy po długich chwilach rozchwiania, spazmatycznego (dosłownie!) drżenia, mi - zagoił się ozór, ojcu - poparzona noga; kac przeszedł bezpowrotnie (drugi tydzień trwam w abstynencji; za krótko, by się tym chwalić), jednak... czuję się poniżony. Świadomość tak stygmatyzującej choroby, noszenia na skórze niewidzialnej, czarnej plamy, jest deprymująca.

Nie jestem gorszy, brudniejszy, skażony, mutantem o skołtunionym łańcuchu DNA. Mam rysę, głęboką, mieszczą się w niej całe palce. Jestem obarczony stygmatem, rozpadliną, wadą niefabryczną, którą sam w sobie wywołałem.

Można by mnie przyrównać do cwaniaków - atencyjnych, przyremizowych easy riderów, którzy palą gumy, kręcą bączki, jeszcze bardziej dobijając swoje przechodzone, pełnoletnie golfy i beemwice.

Eksploatowałem się, bywało, że do imentu, nie myśląc o konsekwencjach. Średnio liczyłem się z faktem, że jestem słabego zdrowia i może jednak, od czasu do czasu, raz na ruski miesiąc wartowałoby się jednak opamiętać, zbastować nieco. Bo w końcu coś się stanie, strzeli mi opona, zapali się benzyna pod czaszką, pęknie korbowód w pikawie.

Żeby było jasne: nie piłem skandalicznie dużo, Tomuś-poeta nie zaczynał dnia od pociągnięcia grzdyla z połóweczki, nie poprawiał dziesięcioma piwami - i nie leciał w szeroki świat wersów, zwrotek, rozdziałów.

Śregnio raz na półtora tygodnia zdarzał mi się dwu-trzydniowy ciąg alkoholowy, podczas którego budziłem się i zasypiałem na mniejszym, lub większym rauszu.

Rozdzielały je chwile całkowitej abstynencji, prohibicjady kompletne, gdy nie maczałem ust w choćby szklance piwa.

Było to moje picie cholernie spolaryzowane, dwubiegunowe; nie istniały wartości pośrednie, kulturalne wychylenie niskoprocentowego browarka, wzniesienie toastu kielonkiem wódzi. Musiało być na maksa, do oporu, albo wcale, na sucho.

Wiem, to częsty obraz nałogu; od mniej więcej trzech lat nie wypieram się problemu, nie udaję najzdrowiuteńszego człowieka pod Słońcem.

Paradoksalnie też - nic z nim nie robiłem, no, poza pogłębianiem go, wpełzaniem w bajorzysko. Pochłaniał mie antysybarytyzm, picie ksobne,w zaciszu pokoju. Nie tyle w ukryciu, bo uważałem i uważam, że wprowadzanie się w stan nieważkości to nic szczególnie hańbiącego, zachowanie wyjątkowo dziwaczne, patologiczne, niespotykane. Kto nigdy się nie upił, jest bez alko-winy - niech pierwszy rzuci we mnie butelką. Soku marchwiowo-jabłkowego.

W zakapslowanym państwie, pośród ludzi słodowych, sfermentowanych, o skwaśniałych oczach, wódczanej ślinie, czuję się rozgrzeszony z paskudnego uzależnienia. Wtapiam się w tłum podobnych sobie oczadzeńców, dobrowolnie daję się zakuć w kajdany i dołączyć do galerników wiosłujących w nieznane. Ku zatraceniu? Najpewniej.

Cykam się, obawiam, że neurolog, po przeczytaniu kart choroby i - zwłaszcza - wysłuchaniu szczerej spowiedzi pacjenta marnotrawnego zwyczajnie go opierdoli; zmyje mi głowę kwasem siarkowym (Head&shoulders, od którego włosy schodzą wraz ze skórą, kości czaszki rozmiękają i delikwent pozostaje z mózgiem na wierzchu, o ile jeszcze go ma, nie zatracił w bojach z armadą flaszkownic, nie rozpuścił wcześniej).

Jeśli trafię na doktora-buraka, co to postanowi powyżywać się na zdragowaciałym opilcu - nie odpuszczę, ani mi będzie w głowie położenie, korne i karne, uszu po sobie; wizyta w gabinecie skończy się karczemną awanturą, zbluzganiem pana medyka z piekła rodem, moralisty w kitu, który, widząc mnie pierwszy raz na oczy zechce zgrywać Katona.

Do pacjenta, nawet takiego, który zrujnował zdrowie, przez zbyt bliską przyjaźń z wódą prawie stał się kaleką, trzeba grzecznie i z szaconkiem, bo się może skończyć źle.

Pojadę do przychodni, szmat drogi, trzydzieści kilometrów w jedną stronę nie po to, by pokornie znosić impertynencje, użerać się z jakimś naśmiewcą.

Schrzaniłem mózg, układ nerwowy - już zawsze będę ponosić tego konsekwencje. Nic jednak nie upoważnia byle kształconego bydlaka do traktowania mnie z góry. Mam poe-godność, nawet leżąc na samym dnie.

Tartan, przygwożdżony do kamiennej podłogi widłami z lawy.

Nawet będąc ofiarą Tomka, przypadkowego samobójcy. Samozagładcy.

 

XIII. Pożegnanie na dzień dobry

 

Z Jolcią "z tobą na zasiłku nie będę miała żadnej przyszłości, jak sobie wyobrażąsz utrzymać nas oboje, ewentualne dzieci?" rozstałem się tydzień temu.

Anula, "wdowa" po Bartku, cholerna trójlicówa ("muszę ci coś wyznać - mam kogoś"), grająca na czort wie ile frontów, zostawiła mnie w ubiegły wtorek.

W krótkim czasie z Giacomo Casanovy, który ma dwie laski, stałem się opuszczonym przez wszystkich, schorowanym, starym ogierem, wiejskim przegrywem, jak ulał pasującym do programu Chłopaki do wzięcia, gdzie prezentowane są podobne niedojdy. I nie ma jakiegokolwiek znaczenia, że pisuję coś tam, wierszuje mi się od czasu do czasu na ostro, prozi na całego.

Kompletnie nieistotne jest, że mam wyższe wykształcenie, parę moich wierszy swego czasu było czytanych na antenie internetowego Radia Wadim, jestem autorem kilku "pełnowymiarowych" powieści.

Żul wiejski, to żul wiejski, nic dodać, nic ująć.

Czuję jak pod oczami, zamiast worów wyrastają mi gumofilce, na czubku głowy - niemodny od dziesięcioleci beret z antenką. Tiszert z Batmanem zmienia się w wypchaną słomą i sianem, kufajkę.

Zęby mi parszywieją, bo przecież nie mogę mieć innych, niż zepsute, zbrązowiałe pniaki.

Tembr głosu się zmienia, wieśnaiczeje, zaciągam bardziej, niż zwykle.

Kark staje się gruby, policzki - buraczkowe. Powiększają się zakola, włosy, pardon - szczecina - twarda i szorstka, cofa się za skroń. Zostają tylko kępki, tuż przy obwisłych uszach.

Wiecznie załzawione, kaprawe ślepka patrzą podejrzliwie. Jestem prostacko nieufny i ksenofobiczny, szczególnie źle odnoszę się do rudych Murzynów-mańkutów; prawdę powiedziawszy - pozabijałbym sukinsynów, zarżnął każdego zardzewiałą rurą - złamanym kręgosłupem moralnym świętej pamięci simsona gazebo.

I jeszcze ta padaczka... Jak tu nie paść na ryj, nie przydzwonić w posadzkę głową, upaść z wyskokości własnego wzrostu i zagrać podzwonne, nie odbębnić "daj mu wieczne spoczywanie"?

Niedomyty nienawistnik-antagonistnik wytłukuje głowiszczem dziurę w podłodze.

"Zostałeś sam, Tomuś" - śmieją się bladogębe demony epilepsji.

Artysta multimedialny tańczy sambę na rozgotowanym szkle.

Zapędziłem się w kozi róg i wygląda na to, że nie ma już ucieczki. Zatęchły kąt, klatka, więzienie z zamurowanymi drzwiami... Nałóg to przejedzenie się solą.

Nie piję od dwóch tygodni i ani trochę mnie nie ciągnie.

Suche kace, karawany białych myszek sunące po prześcieradle? Gorzej...

- poetessy, wybzdurzone panienki, poznane na portalach dla amatorskich twórców, współpisarki, o których nagminnie fantazjuję, czym wpędzam się w jeszcze głębszą żałosność. Wklejam się w niebyt, wmasowuję ruchami okrężnymi w ciała ledwie poznanych, zajętych dziewczyn. Oczywiście - poniżej pasa.

Próbują się mnie pozbyć, gdy tylko się orientują, że wlazłem, zagnieździłem się tam, gdzie nie powinienem. Wydrapują żelowymi tipsami, pazurkami z kisielowatego śluzu.

Jestem stworzony do niewielu rzeczy: by pisać i lizać, opiewać i ssać. W zasadzie to jedno i to samo. Pióro może mówić, język - tworzyć nowe znaki interpunkcyjne.

Nie wierzysz? Stań dwa - trzy kroki od kartki. Skoncentruj się. Czujesz, kochana? Włochaty, zwierzęcy ozór pisarza, jego wilkołackie alter-ego.

Przygarnij je, oswój, a odgryzie ci płateczki różyczki. Albo tylko je wyliże.

Duchy dziewczyn, które mnie rzuciły, każą jeść więcej tabletek. Zapijać gorącą wódką. Niech w żołądku goreje gorzała, zapali się, wywoła kolejny atak epileptyczny. W końcu - co mi pozostało, poza drgawkami?

Może wyrobię się w tym, zostanę drugim, skonwulzjowanym Fredem Astairem, dzięki padaczce zrobię międzynarodowe karierzysko? - żartuję bezbarwnie, sucho, czerstwo.

Widziadła J. i A. zmuszają mnie do żarcia ruskiego plastiku, powlekanej, wizjogennej dżumy.

Weź tu, człowieku, odmów... Ze zwidami lepiej nie dyskutować.

 

 

TRZY OSTATNIE ROZDZIAŁY, ZE WZGLĘDU NA PORUSZANE W NICH SKRAJNIE OSOBISTE WĄTKI, NIE ZOSTANĄ UPUBLICZNIONE. ZAINTERESOWANYCH MOIM PISARSTWEM - PRZEPRASZAM, NAPRAWDĘ NIE MOGĘ.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • JamCi 08.07.2019
    Tu byłem... Coraz smutniej, coraz ciemniej... Jak tylko rzuciłam okiem i zobaczyłam końcówkę, stwierdziłam: szkodnik. Ale jak przeczytałam po prostu, to to nie ma znaczenia. Ciężki temat.
  • Florian Konrad 08.07.2019
    dziękuję, najserdeczniaściej :)
  • Something 09.07.2019
    Proza na najwyższym poziomie. Tak mogę podsumować tę serię. Dziękuję, że jesteś na tym portalu. Idealnie trafiasz w me gusta. :)
  • Florian Konrad 09.07.2019
    jeju, cudownie że tak piszesz....

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania