Pomalowałem kosmos - Wprawdzie nie pierwsze płatki śniegu, ale przepraszam, zagapiłem się :(

Specjalnie dla tej myśli pomalowałem kosmos w kwadraty.

I tak – poziom abstrakcji na metr kwadratowy przekraczał wszelkie normy. Nie żeby ktoś je kiedyś ustanowił, ale i tak granica została przekroczona.

Statek zwalniał pulsacyjnie – puls puls puls – nieco trywialnie nawet wydawał te dźwięki, jakby wcale nie walczył w tej chwili z jonizowaniem antymaterii, jakby to była jedna z tych codziennych czynności, które chcemy wykonać i zapomnieć o nich.

Puls puls puls.

A obok mnie leciał właśnie antyparadoks Fermiego. Wyjrzałem przez okno i spodziewałem się też dostrzec okna, a w nich twarze, nie-twarze, macki, szarawe istoty o długich mackach, byty o mocy obliczeniowej wykraczającej poza jednostki miary, cudów antropomorficznych albo chociaż insektoidalnych.

Chuja tam.

Patrzę i widzę obłok – szary, nieskończenie wąski i długi, niczym igła wędrująca po teksturze galaktyki. Kosmos to sweter, sweter dziergany, włóczka i druty, ot, cała magia.

I abstrakcja bez granic, ale z granicami.

Bo w kosmosie to nie tak, że jest albo nie jest, tu może być i nie być, tutaj nawet nie ma prawo-lewo, gdziekolwiek polecisz, lecisz w jakimś kierunku, który nie jest górą, dołem, przodem, tyłem.

Więc granice, których nie ma, zostały przekroczone. Są i nie są. W kosmosie latają koty Schroedingera i zamiast odpowiadać na pytania, to wiecznie gdybają.

Nic dziwnego, że Schroedinger wybrał kota. Przecież koty to szuje. Wiedzą, ale nie powiedzą. Pies by się od razu zdradził.

Wracając; leci ten obłok. I ani szyby, ani wizjera, ani nawet telemetrii jakiejś, geometria zamknięta w układzie dziesiętnym, kto tak robi? Przecież to prehistoria. To jest starsze od Boga.

Statek się zatrzymał – puls puls puls jeb – koniec trasy. Zaparkowaliśmy obok siebie w mgławicy, czekam na rozwój wydarzeń. Kosmiczna igła rozkłada się niczym nogi profesjonalnej dziwki – z wdziękiem, gracją, od niechcenia, jakby właściciel był pogrążony w głębokiej zadumie. Zastanawiałem się, czy moja twarz nie wygląda czasem głupio w takich warunkach – oni tak wdzięcznie otwierają drzwi, drzwi kurwa do statku, drzwi. A ja mam śluzę.

Może para oczu też ich będzie śmieszyć. Może ludzkość wygląda dla antyparadoksów Fermiego niczym upośledzone dzieci. To jak obserwowanie pieprzących się jamników – nie są piękne, wygląda na kompletnie zidiociałe, a jednak gapimy się z zaciekawieniem, co one sobie tam ubzdurały.

Bo to zabawne, taki życiowy mem. Memy to przeżyją nawet implozję wszechświata.

No i otwieram śluzę, patrzę, a tam z igły się zrobiły widły. W kilka sekund statek urósł z nitki grawitacyjnej, nieskończenie rozciągniętej w trójwymiarze czasu i czterowymiarze przestrzeni, by nagle stać się widzialny. To jakby ktoś lustro niósł i nagle je obrócił, by było dobrze widoczne.

Ale jakby dalej przezroczyste.

W drzwiach stoją cosie. Nie mają twarzy, rąk, nóg, a jednak czuję, że się gapią. I nagle sobie uświadomiłem, że ja nie znam ich języka. Nie znam ich kultury, nie wiem, czy mi wpierdolą zaraz. A co jak trafiłem na kiboli, którzy jadą na mecz do pasa Oriona? I zaraz mnie spytają komu kibicuję? Ja nie mam pojęcia o kosmicznej piłce nożnej. A co jak to złodzieje? Albo przemytnicy? A co jak to turyści i o drogę spytają? Albo wezmę mnie za zwierzątko i przywiozą na swoją rodzinną planetę, a tak chuj, metan i azotany i tyle, i zdechnę. Węglem i wodą mnie pewnie nie nakarmią. Jak sobie przyprowadzicie do domu ślimaka, to dajecie mu swoje jedzonko, a nie hydraty.

Prawda?

No i stoimy i tak się gapimy. W sumie cholera wie, kto tutaj jest bardziej rozwinięty – ja też jestem daleko od Ziemi.

Od domu.

Oni się poruszają – migają brylantem geometrii, fraktalem, przedstawiają na holograficznej skórze spektrum przekrojów galaktycznych. To mapa.

A jednak nie jestem taki głupi. Chociaż magisterki nie zrobiłem nigdy. Nie chciało mi się latać na Marsa na zajęcia.

Kto to wymyślił, by robić zajęcia o ósmej czasu uniwersalnego.

Ustaliłem, że nie mam pierdolonego pojęcia skąd są, ale pokazali, że skądś są. To i ja pokażę.

Wskazałem łapą prowizoryczny kierunek. Gdzieś tam pewnie jest Ziemia. Albo inna planeta, na której mógłbym oddychać, wszystko mi jedno.

Patrzą na mnie. Wiem już, że mają mnie za debila.

Drzwi się zamykają. Kształty znikają. Statek zwija się jak makaron w mikropromieniowanie radiowe, nitka mknie dalej. Szukali inteligentnych form życia. Nie znaleźli. Fale grawitacyjne ich oszukały. Węgiel i woda. Zbiorowisko jednokomórkowców na poziomie ameby.

Kurwa.

Zamykam śluzę, zdejmuję kombinezon.

Inter się odzywa.

- Halo? Kowalski? Mamy jakieś sygnały niedaleko was.

Zastanawiam się. Co odpowiedzieć? Przecież to abstrakcja.

- To tylko turyści, o drogę pytali.

- Pieprzeni turyści. Czego oni się spodziewają tutaj znaleźć? Dobra, Kowalski, nieważne. Jest sprawa. Potrzebuję raporciku, gdzie jest raporcik?

No tak. Cztery tysiące lat rozwoju. Tysiąc w kosmosie. Pierwszy Kontakt właśnie przed chwilą wpisał się do historii jako nieistniejący, bo wyszedłem przed Obcymi na debila.

Chuj ci w dupę, Fermi. Co tam historia, raporcik musi być.

Wyjrzałem przez okno. Kot Schroedingera pokazał mi fucka.

A żebyś zdechł.

Ale najpierw raporcik, bo inaczej żona się wkurwi, że znów z pracy wyleciałem. I w sumie bym się kawy napił.

I whisky.

I w ogóle coś ze sobą zrobił. Może książkę napisał. Naleśnika zjadł.

Zaprosiłbym Obcych na naleśniki. Zapisał się w historii.

Specjalnie dla tej myśli pomalowałem kosmos w codzienność.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Ritha 04.11.2016
    Arysto, myślę, że tu się schowałeś ;)
  • Ritha 04.11.2016
    Zmieniam zdanie, tu Pan B. :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania