Poprzednie częściPoprawczak I

Poprawczak 6

Profosi

 

Wspinałem się gnany koszmarem, a strach pętał mi każdy następny krok; za plecami słyszałem chrzęst żwiru i gałęzie zagajnika trzaskające pod naciskiem pośpiechu.

 

Ominąłem polanę i ukryłem się za głazem. Umordowany, rozeźlony tym, że nie potrafię ich zgubić, spojrzałem w dół.

Tam, skąd uciekałem, panował mrok i dochodziły histeryczne krzyki. Tam, dokąd biegłem, mogłem spodziewać się bezpieczeństwa, wyzwolenia, odnalezienia ciszy i słońca.

 

Strażnicy podążali moim tropem. Zdawali się być tuż za mną, doganiali, niemal deptali po moich śladach i miałem wrażenie jakby wyprzedzali mnie ze wszystkich stron równocześnie.

 

Rozróżniałem ich pochylone sylwetki, cyniczne gęby niewinnych oprawców, a w dłoniach dostrzegałem podekscytowane, rozbiegane latarki wyrzucające snopy złowrogich świateł penetrujących las.

 

Poznawałem stalowe, zsiniałe z oburzenia, katońskie oczy, zezłoszczone, nienawistne, skupione, przyklejone do ziemi. I widziałem wąskie, zacięte usta miotające przekleństwa pod moim adresem, watowane karki, kwadratowe ramiona przesuwające się blisko mojej kryjówki.

 

Zobaczyłem ich z taką wyrazistością, jak gdybym siedział wśród nich, pogrążony w przyjaznej rozmowie z nimi, pochłonięty usypiającą wymianą uwag nie zobowiązujących do niczego.

 

Wyobraziłem sobie, że tropiciele, którzy podążali moim śladem, pokonali górę i wdarli się na jej szczyt, gdzie był mój kres, skąd rozciągał się widok na brak nadziei.

 

Wydawało mi się, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje oddziałowa, jak jest wściekła, bo zmusiłem ją do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno. Najwyraźniej dyrygowała owym pandemonium, bo wyciekały z niej wojownicze komendy. Chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z odpowiednią atencją.

 

Strażnicy spierali się, nie byli pewni, gdzie mnie poniosło, gdzie się przyczaiłem, dokąd zmierzam. A przecież prawie nadeptywali mnie w ciemnościach!

 

Rozróżniałem ich sylwetki; wokół, w akompaniamencie jadowitych rechotów, czułem niepokojący odór.

 

Zmęczony, jeszcze raz spojrzałem w dół i doznałem dziwacznego wrażenia: nic się nie działo.

 

Podczas gdy za oknem rodził się następny dzień, zobaczyłem, uspokojony, że żaden ruch już nie zakłócał nocy. Nie było gorączkowego rejwachu, a blednące światła z wieżyczek, tak jak i wieżyczki – poznikały, a ja leżałem w szpitalu, gdzie zaczynał się następny bieg po korytarzach, gdzie nieznani znajomi podejmowali rozespane dialogi o niczym, zwierali się w sobie, by wypowiedzieć jakieś mamroczące uwagi pozbawione sensu i dokonywać dzikich podskoków na wieść o bliskim śniadaniu.

 

Zorientowałem się, że z powrotem grożą mi odgrzewane wersje nudnych tematów, zaczną się orgie treli-moreli i gadek-szmatek. Pojąłem, że znowu czekają na mnie stare pyry i odgrzewane kotlety: długie miesiące rekonwalescencji, pobyty na wysłużonych dostawkach, głupawe rozmowy z wychodzącymi na siku. Że znowu powrócą nudne omawiania tego, co tam, panie, słychać na szerokim świecie, co w polityce, gdzie tam komu co piszczy w trawie. Rozpoczną się festiwale przymulonych komentarzy. Zostaną reanimowane kolejne zawody chóralnych narzekań i uruchomi się giełdę plotek, ranking podstarzałych sensacji o tym, co się ostatnio mówi, co się nosi, kto kogo gdzie na czym przyłapał, co na obchodzie, kiedy wypis.

 

Dotarło do mnie, że od początku zaczną się nieśmiertelne gadki o żonach, własnych, cudzych, co za różnica.

 

Uświadomiłem sobie, że nastąpią odstręczające nastroje, migawkowe żale zakończone smutkiem, zbędne chwile zastanawiania się nad swoim niekoniecznym życiem i obsesyjne rozważania o rozlanym mleku.

 

I wrócą lęki oraz abstrakcyjne odczucia, lawiny urazów i obaw, które już niezadługo nabiorą niepowstrzymanego rozpędu: rozszczepią się na pojedyncze zmartwienia. I naraz ujrzałem przed sobą wszystkie swoje zgrozy: te, co już się ujawniły i te, co dopiero nastąpią.

 

Obracałem się, wierciłem, liczyłem barany, w tym siebie, ale nic nie pomagało, zlazłem więc z łóżka i pokuśtykałem do łazienki, gdzie, dla odprężenia, zrobiłem sobie kąpiel.

 

Kąpiel

Nawet, gdy byłem sam, nie pozwalałem sobie na obszarpane ubiory. Moje życie musiało być „odprasowane”. Raziły mnie urwane guziki, niewykrochmalone koszule i zmierzwione wyglądy. Uważałem, że co jest na wierzchu, powinno być w środku, bo trzeba być zwartym i gotowym, gdyż może ktoś przyjść i zaskoczyć niezapowiedzianą wizytą. Dlatego nie tęskniłem do zbytecznej pomocy.

 

Byłem zwolennikiem samodzielnego przezwyciężania trudności. Mówiłem: nikt nie powinien pieścić się ze sobą, bo jest pora na chodzenie i jest czas na leżenie odłogiem. Twierdziłem, że dopóki mam sprawne ręce, sam sobie usłużę, a jak będzie ze mną gorzej, to zmienię zdanie.

 

Wanna świeciła emaliowaną bielą. Wytarłem ją szmatką, doregulowałem dwa osobne strumyczki i czekając, aż się napełni, zacząłem zdejmować łachy. Wszedłem do wody. Patrząc na siebie, odczuwałem wstyd, a zawstydzenie przechodziło we wstręt.

 

Ogarniała mnie bezradna wściekłość z powodu niemocy własnego ciała. Martwiłem się zamieraniem swojej poprzedniej sprawności. Zauważyłem, że fizycznie i psychicznie słabnę; czułem, jak narasta we mnie brak perspektyw i uczestniczę we własnym rozpadzie. Potężniało więc i rozprzestrzeniało się we mnie wrażenie zawiści wobec zdrowych.

 

Leżąc w gorącej wodzie nie liczyłem godzin; dryfowały we mnie po cichu. Wewnętrznie i niedostrzegalnie. Tworząc sobą naprzemienny korowód zdarzeń, wynikały jedna z drugiej; obecne, brały początek z cynicznego rachowania, wyliczania, dzielenia i odejmowania, różniczkowania i rozdrabniania, lecz, uchowaj Boże, nie z przeżywania!

 

Przyjaciel

 

Dostałem łóżko po B., którego przeniesiono do izolatki. Odziedziczyłem miejsce o tyle wygodne, że znajdowało się pod oknem wychodzącym na park.

 

B. był wysokim, kostycznym inżynierem z zawodu, kierownikiem niejednej budowy zakończonej na czas. Przebywał tu od dawna, dawno też porzucił myśl, by wyjść stąd na dobre.

 

Zdawał się wiedzieć, że bez nieprzerwanej pomocy nie będzie mógł przeżyć reszty pozostałych dni. Miał duszności, serce z migotaniem, popielatą twarz w pobrużdżonych plamach.

 

Spotykaliśmy się w przelocie, na korytarzu, kilka razy dziennie, czasem w pracowni, a zwłaszcza wieczorem, po kolacji, przed świetlicą lub na tarasie.

 

Odwiedzałem go często. Widywałem regularnie, zazwyczaj w pozycji horyzontalnej, leżącego na własnoręcznie skonstruowanym tapczanie.

 

Wegetował w jaskini wielkości trumny wyposażonej w niewielki przepych czy skromny luksus; w komfort niezbędny do utrzymania przy życiu „nieboszczyka”.

 

Od razu, następnego dnia, po śniadaniu, gdy rozchodziliśmy się do sal, oznajmił, że jest samotnikiem. I dodał, iż niekiedy zdarzają się tacy, co chcą w samotności dojrzeć cnotę, rodzaj wywyższenia i landrynkowego przekonania o własnej mądrości.

 

Są jednak najgorszymi ze wszystkich nieszczęśników, lecz jest ich niewielu. Sądzą, że są osamotnieni z własnego wyboru i do takich się zaliczał, zanim doszedł do wniosku, że bzdura polega na szukaniu usprawiedliwień dla własnej ignorancji.

 

Gdyż krańcową ignorancją i jawnym nieporozumieniem było dla niego to, że nie udawało mu się racjonalnie wyjaśnić, dlaczego postąpił wbrew własnym zapatrywaniom i zerwał kontakty ze swoim prawdziwym domem. Z jakiej przyczyny wkroczył w nieznane, obce, nieprzyjazne strefy. Czemu przywlókł się akurat tu, do tego miejsca, jakby nie istniały inne, lepsze.

 

Wszelako do powyższej konkluzji doszedł stanowczo za późno, nad czym ubolewa. Czego żałuje: szczególnie w momentach ogarniającej go prostracji.

 

Na przykład wtedy, gdy znajdzie się w pobliżu dawnego domu. Albo gdy patrzy w cień zasłoniętych okien i zastanawia się, w którym momencie nastąpił ten zdumiewający i nieodwracalny krok, to jego porywcze i gruntowne spalenie za sobą mostów, owo przeklęcie radykalne zerwanie więzi z tymi, za którymi coraz mocniej tęsknił. Jak za swoją niepowtarzalną miłością.

 

Jego miłość polegała na całkowitej szczerości. Szczerości niemal okrutnej i pozbawionej kramarskich tyrad.

 

Jedynymi spotkaniami były długie, znaczące, telefoniczne rozmowy. Dzień bez nich wydawał im się stracony. Mówiąc “dobranoc”, żegnali się do wczoraj.

 

Rzecz dziwna, choć wiedzieli o sobie prawie wszystko, choć znali się na wylot, to ich głównym zakazem był nieusiłowanie zobaczenia się w rzeczywistości. I może dlatego byli sobie nieodzowni.

 

Za sprawą domysłów, spekulacji, żyli pogrążeni w przypuszczeniach. Tak było przez pierwsze miesiące.

Wytrwale, jakkolwiek z coraz większym trudem, pragnęli się nie widzieć, ale podkusiło go i zachciało mu się zobaczyć ją w rzeczywistości.

 

W kolejnej rozmowie zaproponował wymianę fotografii. Po tygodniu nadszedł od niej list. Była zgodna z jego fantazją.

Żeby nie wypaść z roli, wysyłał zdjęcie swojego znajomka. Jednak przyszło mu do głowy, że wpadła na ten sam pomysł. Pojechał więc do jej miasta.

 

Była to niewielka dziura z perspektywami. Ludzie, jak tu, chodzili wytyczonymi koleinami; dodzierali swoje maski pozornej uległości.

Znany z rozmów dom był dwupiętrowy. Stał po jego drugiej stronie. Uczynny smyk zaoferował się ją pokazać.

 

Czekał. Kamienica, wciśnięta między dwie bliźniacze, buda z liszajami po niegdysiejszej piękności, stała na czatach. Z płomieniami dachu o dwóch wieżyczkach, w strudze światła znikającego za kościołem, wydawała się dostojna.

 

W zachodzącym słońcu dostrzegał niezmącone obrazy minionego, a z bramy czynszówki wyszła starowinka.

 

- To ta pani - ożywił się chłopczyk i odbiegł.

 

Ruszył za nią. Ulica była wąska i przeciwległe domy prawie się stykały, prawie się pozdrawiały. Miała zbyt obszerne buty. Tłuste strączki włosów, zakrywając szyję, podrygiwały. Ciemna, poplamiona sukienka, szary, chyba kiedyś bordowy żakiet, brązowe pończochy. Weszła do sklepu.

 

Przypomniał sobie rozmowy. Trwały w atmosferze zabronionych pojedynków. Średniowiecznych snów o mizerykordii, gdy, leżąc w oczekiwaniu na cios łaski, miłosierdzie oznaczało jeszcze jedną próbę wyzwolenia. Z czego – nie wiedział; ich rozmowy, były to telefoniczne monologi, eksplozje słów, urywanych gestykulacji.

 

Łączyła ich zazdrość, owo przymierze ufnych nie do końca, owo beznadziejne zadośćuczynienie miłości, uczucia, które była walką, walką z życiem pełnym zaziębionych trosk i kichających planów.

 

Dopiero teraz rozumiał słuszność jej obaw przed spotkaniem. Dopiero teraz zrozumiał, że nie należy wtrącać się do cudzego życia, że, odarte z tajemnicy i wybebeszone z iluzji, nie zwykłą erratą może być, ale nadzwyczajnym dodatkiem do prawdy.

 

Toteż palenie jej fotografii wydało mu się formalnością. Stwierdził więc, że przyszło im żyć na przekór sobie, na przekór chwiejnej wierze w siebie i miłość.

 

A mimo to było mu jej brak i wielokrotnie zastanawiał się, co mógłby ofiarować jej teraz? Jego biologiczny chronometr tykał nadal, pospieszne reakcje, minuty, godziny zmielone przez dni, galopowały po nim coraz prędzej. Świat był zagadką, błyskiem źrenic trefnisia, więc wyruszał na poszukiwanie utraconej magdalenki.

cdn

Następne częściPoprawczak 7 Poprawczak 8 Poprawczak 9

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • betti 20.08.2019
    Pięknie jak zawsze...

    Pozdrawiam.
  • piliery 20.08.2019
    Tradycyjnie świetne. Mała uwaga: "Wydawało mi się, że są coraz bliżej, osaczają mnie, zacieśniają krąg, a na ich czele maszeruje (wściekła) oddziałowa,( jak jest wściekła - to wtrącenie rozbija i psuje, wg. mnie, zdanie ), bo zmusiłem ją do latania po wertepach, jak dźwiga przed sobą brzuch oderwany od kurczaka na zimno. Najwyraźniej dyrygowała owym pandemonium, bo wyciekały z niej wojownicze komendy. Chaotyczne nakazy, których albo nie słyszano, albo nie traktowano z odpowiednią atencją."

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania