Poprzednie częściPoprawczak I

Poprawczak 8

B.

 

W tym czasie drażnił go każdy nowy szczegół, a jakakolwiek zmiana wyprowadzała z równowagi; na lepsze, czy gorsze – bez różnicy. Nawet metalowe poręcze na tarasie, nawet pstrokata wykładzina zakrywająca zmurszałe klepisko, budziły jego sprzeciw. Natychmiast rezygnował z wszelkich wizyt. Pielęgniarki, obdarzające go grzeczną pobłażliwością, nie mogły wejść do jego pokoju. Odporny na kobiecą kokieterię, nie pozwalał im na jakąkolwiek poufałość. Odrzucał najmniejszy jej przejaw; nie chciał uczestniczyć w zbiorowym życiu.

 

Pragnął odpocząć; kiedy miał 16 lat, zachorował. Z tamtych przebłysków utrwaliły mu się w pamięci niewyraźnie strzępy dzieciństwa. Często przypominały mu się swawolne lata uganiania się po chaszczach. Nie odzywał się wówczas i w takich momentach lepiej było nie być w jego pobliżu, ponieważ za bardzo zdawał sobie sprawę, że wyrokiem niebieskiego trybunału skazano go na teoretyczne oglądanie smukłych dziewczyn, na niedostępność kobiet zgrabnie umykających przed ulewą, chroniących się pod kasztanem o zapachu podróży.

 

Powiedział mi, że już nie pamięta, co to znaczy być zdrowym. Obawia się, że gdyby nagle powrócił do wcześniejszej formy, już nie potrafiłby wieść życia bez klosza. Jest podobny do więźnia, który większą część życia spędził w celi, a po wyjściu na wolność, nie umie się odnaleźć poza nią i wraca za kraty, gdyż tylko za nimi odczuwa bezpieczeństwo.

 

Żył za pomocą wspomnień i snów: otoczony sentymentami, które w nim ciągle tkwiły, pozwalał sobie trwać w nich nie pragnąc niczego prócz nadejścia pustki.

 

Jego niewygórowanymi przyjemnościami zajmowali się inni, nieporównanie zdrowsi. Większą część życia spędził jak ja: jeżdżąc po szpitalach i sanatoriach, a jego młodość ograniczyła się do chwilowych niby-przyjaźni.

 

Całymi dniami siedział na swoim wózku i zatopiwszy nieruchomy wzrok w pryszczach sufitu, sprawiał wrażenie zamyślonego. Resztę załatwiał Dom.

 

Zapewniał spanie i kaczora, choć kaczora – niechętnie; salowe wychodziły z założenia, że powinno się tu chorować na porządne cierpienie, a nie na trywialne kłopoty z pęcherzem, więc kto ośmielił się „kwękać nie na temat”, ponosił winę sam.

 

Nawet oddziałowa myślała podobnie. Z musu otwierała magazyn z zapasową pościelą. Jeżeli kto zmoczył się w poniedziałek, leżał w szczynach do kąpieli w piątek, toteż gdy zdarzało mu się nie zdążyć, na próżno wrzeszczał o pomoc, a salowe uważały, że jest złośliwy.

 

Pogubiony, zabłąkany, oszalały na myśl, że to, czym żył, nieoczekiwanie utraciło znaczenie, przeszło, rozprysło się niczym bąbel piany. Usiłował wierzyć w bliską odmianę swojego losu, w to, że się wywinie nadchodzącej śmierci. Białej pani, którą już wokół siebie wyczuwał, niemal słyszał, jak do niego szła, skradała się bezustannie, zbliżała w uczuciach rozbabranych lat, jesieni i zim spędzonych na pogoniach za przeszłością.

 

Wszystko w nim zdawało się krzyczeć. Głosiło upadek, rozkład wyznawanych hierarchii, było cezurą, rozgraniczeniem przeszłości od przyszłości, wszech przepustką w nadchodzące, zaświatowe wszech życie.

 

A chociaż nowe życie, jak nowe gadżety, było w nim nadal, katalogiem popełnianych błędów, rejestrem powtarzania starych wad, zachowywał się wśród nich tak, jakby przestały istnieć: utrzymywał się w miłym przekonaniu, że z chwilą wkroczenia w lepszy okres czasu, od razu będzie dobroduszny i zacny, roztaczający swoje czary, naiwną wiarę w Miłość, która, jak moja, skończyła się, nim nastała.

 

Zdawał sobie sprawę ze swoich dni, z lat, jakie czekały na niego w długotrwałym zaciszu majaków. Skulony, prawie przygięty do ziemi, łowił szmery zdań i słów, które go osaczały.

 

Zaklinał je, dostrzegał ich cienie, zmieniające się w ciemność pełną upiorów. Widma kołysały jego łóżkiem, wyłaziły ze szczelin podłogi i, pąsowe ze zgrozy, podpełzały mu do gardła.

 

Nie był wyniosły wobec cudzych utrapień. Na wieść o cierpieniach innych ludzi, wzdychał: rozkładając ręce z rezygnacją. Zawiedziony i nieobecny, nie mógł zdobyć się na samokrytyczne spojrzenia; już nie potrafił sobie z nimi poradzić.

 

Teraz, gdy minął darowany mu okres względnej niezależności, a nadeszła tęsknota do prawdziwej przyjaźni, koleżeńskość stała się jego obsesją. Złożona z westchnień do ideału, zaczęła go prześladować; im większy był jej płomień, tym więcej w nim pustoszył.

*

Z B. rozmawiałem chętnie. Przeważnie było o czym. Wiele się od niego dowiadywałem. Życiorys kombatancki; w dojrzałym dzieciństwie - wojenny las. Wkrótce prędkie rozstanie z rodziną i ukochanymi pagórkami Lwowa, potem WIN, organizacja, o której było wolno tylko milczeć, w konsekwencji długoletnie zwiedzanie obozów koncentracyjnych…A w przerwach pomiędzy pluciem krwią i migotaniem komór, banalne tortury i sanatoryjne podróże do Łambinowic, zaś na deser - przesiedlenie.

 

Cichy, skromny, nigdy nie wdawał się w tutejsze spory, sezonowe waśnie i lokalne przekomarzania. Nie uczestniczył w mityngach dla zaaferowanych pleciug, nikogo też nie faworyzował, a z każdym z nas gadał jak ze starym znajomym spoza Domu.

 

Z biegiem lat przestała go interesować wewnątrzzakładowa polityka. Zajmował się nią mniej, niż swoimi odlewami z gipsu. Za to pisał.

 

Pisał i to tak, że tylko mu pozazdrościć. Ale mało. Przeważnie początki i drobne miniatury. Z tych samych powodów. Przypuszczam, że miały dalszy, ukryty ciąg.

 

Klerk tu, a przedtem – rewolucjonista z wizją. Dużo starszy ode mnie i do cna wycieńczony chorobami, mógł mi tylko szkicować swoje przygody, a ja potrafiłem rozumieć ledwie ich fragmenty...

 

Pracownia

 

Chodziliśmy na manualną terapię. Kiedy zjawiałem się w zajęciowej pracowni, B. już w niej był. Siedział na wózku, z dłutem w ręku, żłobiąc misterne cudeńka. Zamyślony, ponury, wyrzynał je z ułomków drewienek, gałęzi, czasem pni.

 

Z żarłocznym entuzjazmem, poniekąd bagatelizując moją obecność, niejako walcząc z opornym tworzywem, komponował te swoje drobiażdżki, poprawiał je, ulepszał, wlewał w nie wszystkie udręczone zniecierpliwienia i podekscytowania, które nie pozwalały mu nakierować myśli na spokojniejsze tory.

 

Zawiedziony osiągniętym rezultatem, traktował powstające, pokracznie chude i strzeliste świątki, maski, niby afrykańskie czy polinezyjskie, jak odległe od ideału, nieudane i rozczarowujące zapowiedzi oczekiwanego rezultatu.

 

Kiedy zbliżał się do ich ukończenia, mówił o nich lekceważąco, z przekąsem, w niedbałej manierze, jak gdyby nie chciał przywiązywać się do czegoś, czym i tak nie będzie cieszył się dłużej. Rozkładał zawartość skrzynki z dłutami, wyjmował z szafki klocek drewna, pochylał się nad stołem, przekrzywiał głowę wypatrując najlepszego wyglądu przyszłej rzeźby, długo i nieruchomo siedział obserwując park za oknem i przystanek tramwajowy, a w przerwach między napadami kaszlu, gdy już go przezwyciężył, wbijał we mnie posępne spojrzenie, sprawdzając, czy i ja widzę to samo, przy czym tak pilnie wypatrywał mojej aprobaty, że byłoby nietaktem jej nie okazać.

 

Na wszelki wypadek robiłem niewyraźne, niezobowiązujące gesty, świadczące o tym, że byłem gotów przyznać mu rację, zgodzić się, że jego dzieło jest dobre, ponieważ pragnąłem zachęcić go do dalszej pracy, ponieważ widziałem, ile w nie wkłada nadziei i jak bardzo brakuje mu odwagi.

 

A gdy już myślałem o rozpoczęciu serdecznej, odprężającej rozmowy, poważniał znienacka i chrząkając, zabierał się za ociosywanie następnej kłody, jak gdyby nie zależało mu na mojej ocenie.

 

Wtedy nie wiedziałem, dlaczego udaje chojraka. Nie wiedziałem, że zbliża się do mety. Że nie ma sił na tworzenie większych rzeźb i niedługo będzie wykonywał tylko ich gipsowe odlewy. Toteż zamiast aprobaty zaserwowałem mu pełnokrwiste obrażenie; odgrodziłem się od niego i szybując po przypomnieniach, zamknąłem się na zewnętrzne odgłosy terapeutycznego świata.

 

Dotknięty nie tyle jego brakiem reakcji, co zły na własne wyjeżdżanie z otuchami, na przedwczesne i niepotrzebne pośpiechy z udzielaniem mu pokrzepienia, chowałem się w zaciszu regałów zawierających wszystkie podarowane Domowi książki; by raz na zawsze skończyć z udawaniem człowieka bez przerwy i bez opamiętania zajętego pracą, by nareszcie zanurzyć się w czymś ciekawszym, pożyteczniejszym, w czymś, co by mi pozwoliło odzyskać spokój, skryłem się w miejscu trzymania swoich papierów, teczek i skoroszytów.

*

Wspominam B., a powinienem zapomnieć o nim. Drażnił mnie, bo między nami były dosyć istotne różnice; przebiegały jak podskórne linie demarkacyjne.

 

Irytował mnie, bo choć znał swój wyrok i godził się z myślą, że czeka go powtarzalność opatrunków, systematyczne zakładanie przylepców, syzyfowe robienie tych samych toalet, ta sama niezmienna i bezowocna staranność o postępujący brak zdrowia, bo choć czekały go rozczarowania związane z nadciągającymi ograniczeniami, zbliżały utrapienia, na których przebieg nie potrafił wpłynąć i mógł tylko się im przyglądać, patrzeć, jak się rozwijają, jak, niszcząc go, zmuszają do rezygnowania z marzeń i jakkolwiek razem z przybliżaniem się negatywnych, nasilających się objawów niemocy, pytał mnie, czym jest szczęście, łudząc się, iż to, co mu zagraża, jest odwracalne, przejściowe i wkrótce minie – to jego pytania były zanadto okrutne na udzielenie mu jednoznacznej odpowiedzi.

 

Wyprawy

 

Wracam do niego pamięcią i widzę, jak skrzywiony, pomału, lecz wytrwale, sunąc korytarzem, wyjeżdża ze mną na późne wyprawy, najczęściej do Miasta. Mieliśmy ochotę uciec stąd, przenieść się tam, skąd wiało ciszą i nie było powrotu.

 

Zapuszczaliśmy się w uliczki gazowych latarni, a nasz poradlony wzrok wydobywał z mroku zrujnowane fragmenty murów i wnętrza zaułków, budynki, wśród których goniliśmy umykające lata.

 

W tym czasie ulice te były dla nas szerokimi, przelotowymi arteriami strachu. Jechaliśmy obok nieznanych domów, bez pośpiechu, ciesząc się kolorowymi odsłonami przemykających obrazów.

 

W trakcie podróży, w nagłych podmuchach entuzjazmu, oślepiały nas te same, a mimo to odmienne, jasne strony mrocznych spraw, spraw jeszcze nie przetrawionych, lecz już za nas rozstrzygniętych. Wynurzających się z niespokojnych skojarzeń i reminiscencji lub objawiających się w geście przekrzywionej głowy. W spojrzeniach tylnego lusterka czy panicznej ucieczce od zmartwień.

 

W zachmurzonym słońcu dostrzegałem niegdysiejszy urok jednorodzinnych domków i działkowych ogródków, a po zaroślach, pełnych odpadów i rdzewiejącej przeszłości, brykało zepsute powietrze.

 

Za nami zostawały ruiny kamieniczek, a przed nami otwierały się widoki na bezkresne, płaskie przestrzenie urozmaicone chatynkami, wypełnione odgłosem kur, szlifowania kos i rozmaitych podwórek ukrytych za płotami.

 

W dali czerniał las, do którego prowadziła pustka i wtedy poznawaliśmy, że świat, który zginął w nas, zanim zdążyliśmy spostrzec jego piękno, przemienił się, rozwarstwił, wypogodził barwami jak tęcza.

 

Był odmienny od dotychczasowego, wyblakłego i zamazanego. Był jak miejsce oddalone od wygodnego życia, jak okolica, w której nie musieliśmy bronić się przed własną ułomnością. W której mogliśmy zaprzestać kłaniania się w pas i na wszelki wypadek, w której nie byliśmy sami, choć nikogo przy nas nie było.

 

Podczas, gdy go za bardzo wyprzedzałem, powoli jechał dalej, toczył się wołając mnie, kiedy niknąłem mu z oczu, kiedy nie mógł zorientować się, gdzie jestem. A skoro mnie wreszcie zobaczył i z trudem dogonił, wydawał tryumfalny okrzyk.

 

Toteż zatrzymywaliśmy się na skraju szosy, on, zadyszany i z potarganymi włosami, ja, rozluźniony i skłonny do przemawiania. W radosnym poczuciu znużenia rozglądaliśmy się po nieznanej okolicy.

 

Z onieśmielonym szeptem na zamierających wargach odważaliśmy się na żarliwe podziwy pod adresem natury. Przerzucaliśmy się informacjami o swoich spostrzeżeniach, odkryciach, nieporadnych, uciętych w połowie. Mówiliśmy wtedy jeden przez drugiego, usiłując zdążyć przed sobą, mówiliśmy raz w te pędy, chaotycznie i obszernie, wdając się w błahostki i dygresje, innym razem flegmatycznie, z żółwimi przerwami na zejście z obłoków, jak gdyby rzeczy do natychmiastowego obgadania, przemyślenia czy wyparcia ze świadomości, wydłużały się lub kurczyły plastyczniejąc i topiąc się jak wosk.

 

Wiedzieliśmy jednak, że wyczerpani wędrówką po marzeniach, spłoszeni, burkliwi, zagubieni w nadmiarach sprzecznych emocji, z uczuciem niedosytu, uniżenie i z podkuloną ambicją, wrócimy na kolację.

 

Wówczas milkliśmy, bo zaczęliśmy wierzyć, że nie, ma wyjścia i trzeba wracać. Że dopada nas, zbliża się nieuchronna pora dostawania lekarstw. Nadciąga czas rozdrażnionych spacerów od drzwi do drzwi, kolejna sesja wysłuchiwania odgłosów docierających zza ścian.

 

Więc kiedy ujrzeliśmy przed sobą wszystkie swoje lęki i zagrożenia, które nigdy przedtem nie odzwierciedlały pojedynczego rzutu lub urazu, ale były ich projekcją, zestawieniem, sumą tych, co już się wydarzyły i tych, co dopiero nastąpią, ważne stawało się to, że na szczęście nikt jeszcze nie musi nas pielęgnować!

 

W takich momentach liczyło się dla nas tylko to, że możemy jeszcze tutaj być, być w orzeźwiającym półzmierzchu, ostrożnie, kurczowo, niemal uniżenie, chłonąc wilgotną dal.

 

Towarzyszył nam jednakowy nastrój porażek, falstartów, nieodwołalnych rozstrzygnięć, wracaliśmy więc potwierdzając tym samym utratę jakiejkolwiek nadziei.

 

Pojmowaliśmy wtedy, że ponownie spadną na nas odstręczające nastroje, krótkie żale zakończone wielogodzinnym smutkiem.

Zaczynaliśmy zdawać sobie sprawę, że rozpoczną się w nas łańcuchowe reakcje, powrócą samobójcze nastroje, które będą lawinowo rosły.

cdn

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania