Poprzednie częściPoprawczak I

Poprawczak 9

Empatia

 

Zaczynaliśmy przypominać sobie wizyty zbliżone do odwiedzin: w dni wolne od znieczulicy, zatroskanymi tabunami, przybywali do Domu krewni, specjaliści od wydziwiania, przylatywali do nich, by zaliczyć test z miłości bliźniego.

Wzrokiem tłustym od pociechy wychwytywali każdą najmniejszą, niepokojącą zmianę nie w swojej siostrze, mężu, czy staruszku, ale w szafach z bambetlami, ale na ścianach, gdzie, stwierdzali ze zgrozą, ostatnio było gęściej od malowideł, srebrnych lichtarzy, pozłacanych łyżek, przedmiotów cenniejszych od ich posiadaczy.

 

Zanim zdobyli się na męstwo, by wujka, babcię, czy matkę ucałować i zapytać o samopoczucie, upewniali się, co z Malczewskim i gdzie do diabła podziewa się Boznańska.

 

Staruszek gmatwał się w sumitacjach i przeprosinach: jak uczniak, którego przyłapano na wagarach. Był wystraszony, że na dobre rozgniewał zięcia, który w odwecie da mu popalić, zemści się na nim ofiarowując wnukowi zero wszelkich wizyt. Obawiał się, że wnuczek będzie miał od tej chwili dodatkowe zajęcia, tenis, angielski, korepetycje z komiksów lub alergię na Dom. Przewidywaliśmy więc, że już wkrótce nasze zmartwienia i doczesne choroby zaczną się rozwijać i nabiorą niepowstrzymanego rozpędu. I zorientowaliśmy się, że już nie będzie jak dawniej i nie umiemy reagować bez impulsywnych gestów, wyrzec się głośnych sprzeczek o bagatele i podrzucić psychologiczne zrzędzenia o nadciągającej ułomności.

 

Pocieszaliśmy się jednak, że mimowolnym dobrodziejstwem uwiądu, jest fakt, iż zniewolony nim człowiek, nie wie, co stracił. Ma za normalny stan, w którym się znajduje. Natomiast to, co było za czasów jego sprawnego życia, traktuje jak wymysły, androny, uproszczenia.

 

Więc coraz posępniej znosiliśmy myśl, że niczego już nie dokonamy, w niczym nie będziemy uczestniczyć, a o cudzych przygodach słyszeć będziemy jak przez watę; ogarnęła nas rozpacz i objął smutek, bo na widnokręgu zamajaczyła złowieszcza, ropiejąca sylweta Poprawczaka.

 

Kwatera, podziemia

 

Minęło parę lat. B. umarł i straciłem ochotę na jeżdżenie do pracowni. Przedtem często zachodziłem do B. Teraz chciałem zobaczyć pokój, który jeszcze parę dni temu zajmował. Nawet później nie myślałem inaczej o swoim, tylko ”pokój B. Mieścił się na pierwszym piętrze, po przeciwnej stronie korytarza, o krok za łącznikiem zespalającym oba skrzydła Domu, koło windy, tuż za rogiem.

 

Skręcało się w stronę dyżurki, przechodziło obok brudownika i trafiało do ustronia wysadzanego fotelami, skąd widać było, jak ubrani po domowemu pensjonariusze, rozparci w nich, paląc papierosy, siedząc przy ławach, rozmawiają i rżną w karty, a personel stoi nad nimi, i popatruje ze znudzonym zaciekawieniem, szczególnie wówczas, gdy trwał szachowy turniej, zawody pomiędzy rywalizującymi oddziałami.

 

W miesiąc po jego pogrzebie dostałem po nim pokój i urządziłem go po swojemu.

 

Przeniesiono mnie, razem z całym majdanem, z ubraniami, bielizną, książkami, zeszytami, notatkami bez wartości, z radiem i telewizorem wykłóconym od Bossa.

 

Pokój, który zająłem, był ciasny. Że ciasny, to lepiej, ponieważ nie miałem za wiele miejsca na fikołki i było blisko do przytrzymania się mebli.

 

Co do mebli: stał tam sekretarzyk z deską imitującą blat biurka, na nim maszyna do pisania. Była też bieliźniarka na podręczne ciuchy, łóżko na pilota i radio z nocną lampką obok.

 

Biblioteczne półki, odziedziczone po przyjacielu, onegdaj zapełnione, a teraz - oczekujące na moje, uśpione w nierozpakowanych kartonach, wyglądały obco i bez sensu.

 

Wtedy myślałem, że już nie potrafię się od nich uwolnić, oderwać od ich obecności, zwłaszcza gdy na własnej skórze przekonałem się, że zastąpienie starych – nowymi książkami, niczego nie zmieni, bo czynność ta jest niedorzeczna: czy ślęczałem przy biurku w dawnym domu, czy byłem tutaj, nie miało znaczenia i o niczym nie decydowało. Niczego też nie przesądzało, bo albo tam, udając eksperta od spraw beznadziejnych, albo tu, krocząc po terenie ze stertą papierów, już nie byłem potrzebny i tylko wmawiałem sobie, że mam jeszcze coś do powiedzenia.

 

Za to cieszyłem się, że mam kremowe ściany, sufit zalatujący bielą, wykładzinę w kolorze sraczki, okno z widokiem na las, a właściwie na niedostępną przestrzeń osłoniętą czymś w rodzaju firanki.

 

Na ścianach prężyły pierś dwie reprodukcje kultowego pacykarza. Pierwsza – z kwiatami, druga, to czysta abstrakcja. Ogólnie było mi do przodu i zasadniczo nie powinienem narzekać: nie pamiętałem tu o świecie pozostającym na zewnątrz i mogłem sobie pozwolić na beztroskę.

 

Powiedziałem, że mój pokój był jednoosobowy. To nieprawda, gdyż, jakkolwiek nie było w nim ludzi w sensie fizycznym, a poza mną nikt w nim nie przebywał, to przecież w sensie pozamaterialnym pokój ten wypełniony był dźwiękami, wspomnieniami, skojarzeniową fluorescencją.

 

Gdy powracałem do niego z dyżurki, z rozmowy na korytarzu lub z innych miejsc, zamykając za sobą drzwi, oddzielałem się od hałaśliwej, zewnętrznej rzeczywistości i wkraczałem w swój świat.

 

Czułem się w nim jak świeżo upieczony bogacz: miałem własny wybieg w kształcie miniaturowego balkonu i otwierałem go, by oddychać normalnym powietrzem.

 

Siedziałem na nim co rano, bo nieograniczona przestrzeń działała cuda, no i lekarz mówił, że zmniejsza rozmiary napadowej melancholii.

 

Posiadałem również przedpokój, kafelkowy trakt prowadzący do wyjścia na korytarz. Ale z tej możliwości korzystałem rzadko, przeważnie nocą, gdy wszyscy spali. Lubiłem wtedy zjeżdżać windą do podziemi.

 

Przewoziła ludzi z oponami zamiast nóg. Kiedy stawała na dole, widziało się rozwidlony tunel. Podziemne korytarze były oświetlone. Jego szersza odnoga prowadziła do kuchni.

 

Stąd, w termosach zastępujących poprzednio używane kotły, przybywały do jadalni na piętrze - gorące dania. Drugie odgałęzienie wiodło do świeżego powietrza, do gładkich, nasłonecznionych alejek parku.

 

Za drzwiami z wyjściem na zewnątrz, znajdowała się pralnia połączona z dezynfekcją. Za dezynfekcją rozlokowały się kabiny z odwszalnią i obrębialnią, w których krochmalono, poszerzano lub nicowano ubrania mieszkańców, ich odzież, przetartą w szwach, rozłażącą się w rękach i zniszczoną wiekiem, proszkiem lub chlorem.

 

Za pralnią mieściła się główna lompownia, centralne składowisko zatęchłych gałganów pozostałych po nieżywych, butwiejących w pamięci.

 

Wartościowe, do których krewni zapomnieli rościć pretensji, w miarę przyzwoite, szły na renowacyjną kupkę i wracały do innych pasażerów Poprawczaka.

 

Natomiast strzępy po niegdysiejszej świetności, strzępy upstrzone dziurami na łatach, trafiały do pieca.

 

Lecz magazyn zawierał też pękate, foliowe pakunki zaplamionych piżam, prześcieradeł i powłoczek. Zostawały tu odkażone, by, wyprasowane i w pachnącej postaci, trafić z powrotem na poszczególne oddziały.

*

Starałem się być bez przerwy pochłonięty pracą. Sprawy należące do tutejszych rytuałów, poranne budzenie, mycie, układanie w barłogu, czekanie na żer i na magistra od fizycznej tężyzny, zajęcia te pozwalały mi nie myśleć o tym, co nastąpi.

 

Wreszcie mogłem zajmować się, czym chciałem. W głównej mierze udawaniem, że jestem nadzwyczaj zajęty różnego rodzaju pilnymi robótkami. Zamykałem drzwi na klucz i znajdowałem ciszę, jakbym przebywał poza odgłosami zza ścian.

 

Otulony kotarą z milczenia, uchylałem drzwi od balkonu wychodzącego na widok chodnika i obserwowałem ludz

i znikających za krzakiem akacji. I było mi wtedy niezgorzej. Lecz tylko w dzień, bo gdy zbliżała się noc, a razem z nią - strach, popadałem w podłe nastroje.

 

Dotychczas żyłem w groteskowym cieniu swoich przywidzeń; w świecie odległym, lecz nie utopijnym. Więcej czułem, niż mogłem zrozumieć.

 

Nie miałem w sobie nic lodowatego; żarzyłem się od środka. Reagowałem w wyniku swoich podszeptów.

 

Byłem wierny temu, co się nazywa przyjaźnią po grób. Pozbawiony dobrego smaku, z góry sobie zakreślałem granice wrażliwości; decydowałem, co należy do moich obowiązków, a co do dogmatów, bez których można żyć.

 

Lubiłem stawiać na swoim, rządzić, wydawać rozkazy, panować nad sytuacją. Byłem kapryśny, po swojemu przebiegły. W decydujących momentach starałem się trzymać rękę na pulsie, choć był to puls anemiczny, coraz bardziej nieważny.

 

W moim życiu był okres nieakceptacji dla wszystkiego, co nie miało normy. Lecz razem ze spędzonymi tu latami przyszło coś znacznie dziwniejszego: ludzie, którzy byli zbudowani prawidłowo, zgodnie z przyjętymi poglądami na estetykę, wydawali mi się nienormalni; w tym Domu nienaturalne oznaczało naturalne.

 

Remisja

 

Z każdym następnym dniem, godziną i miesiącem, wydawałem się sobie bardziej oswojony i zrośnięty z myślą, że, z niezbadanych wyroków nieba, przyjdzie mi zatrzymać się w Domu na dłużej.

 

Skarżyłem się wówczas na doły i apatyczne stany, coś w rodzaju depresji lub zniechęcenia. Lecz że miałem w sobie zamiłowanie do szybkiego podnoszenia się z upadku a niecierpliwość, to było moje przekleństwo, uznałem, że trzeba wygrzebać się z nadmiernej skruchy, bo szkoda czasu na długie przygnębienia.

 

Pewnego dnia obudziłem się odmieniony. Nic mnie nie bolało, umysł miałem jasny i prosty, litery czytanego tekstu nie zmieniały położenia, słowa układały się w zdania, zdania w rozdziały, a książka znaczyła to, co miała znaczyć.

 

Bez trudu i karkołomnych interpretacji mogłem uchwycić jej ukryty sens. Za pierwszym podejściem zrozumieć, w czym rzecz.

Monotonne zmory uczenia się, mozoły wielokrotnego powtarzania szeregu cyfr, urwały się tak nieoczekiwanie, jakbym wszedł w zupełnie nowy obszar rzeczywistości i przeniknął do lepszego świata.

 

Odległe, przez co niezrozumiałe wydarzenia z przeszłości, odzyskiwały znaczenie, przestawały istnieć osobno, łączyły się teraz w logiczny ciąg, zlewały w jeden, spójny akt.

 

Bez wysiłku potrafiłem teraz pożerać książki aż po świt, gdyż w perspektywie miałem cały dzień na odsypianie zmęczenia. Ale choć spałem krócej niż przedtem, to budziłem się rześki, jakby czytanie i zarwane noce wzmacniały mój organizm.

 

Częściej też wychodziłem z pokoju. A gdy wychodziłem, mogłem zaobserwować, jak przed obiadem, tak w okolicach jedenastej, na początku korytarza, pojawiała się roześmiana grupka ochotniczek wytypowanych do kąpieli.

 

Rykszami do ekspresowego przewożenia, dzierżąc w dłoniach berła imitujące skrobaczki do szlifowania pleców, radosne staruszki mknęły korytarzem do łazienki.

 

Babcie, kiedyś godne zazdrości kobiety, kiedyś ogniste dziewczyny, podlotki z własnymi zębami, rozpaplane w botanicznych ogrodach, przepojone młodością i ochotą na zmierzenie się życiem, wypełnione pomaturalnymi planami, zajęte beztroskim chodzeniem na randki z tysięcznym jedynym, płaczące, niekiedy bez powodu, a niekiedy z powodem, którego już nie pamiętały, drżąc z zimna, siedziały na krzesełkach przy wannie i były okryte frotowymi ręcznikami.

 

Być może po raz pierwszy w życiu czuły się tu jak królowe, być może nikt nigdy przedtem nie dbał o nie tak. Ich młodość przeszła za szybko. Zamiast życia miały próby ogniowe i skąpe szczęście na wykoślawionych koturnach. Zanim zdążyły naistnieć się do syta, spadły na nie zdania ponad wszelką wytrzymałość, skończyła się ich odrealniona poezja i bujanie w obłokach, skończyły ogrody i marzenia o chłopakach, a zaczęły pieluchy i bóle stawów. Zaczęły wędrówki po utrapieniach i podróże donikąd.

 

Inaczej, aniżeli pierwszego dnia, reagowałem na ludzi stąd. Już nie peszyli mnie: byłem z nimi po imieniu, rozróżniałem ich, rozmawiałem, jakby należeli do moich bliskich, a moją powinnością było wnikanie w ich problemy.

 

Widziałem teraz ich przeszłość, a pod znoszonymi twarzami znajdowałem twarze moich ciotek i wujów. Teren Poprawczaka, jego pokoje, tarasy i park, nabierały innego wydźwięku; pośród zrezygnowanych, powleczonych rzęsą starców, coraz częściej znajdowałem słońce i otuchę.

 

Dni, miesiące i tygodnie sprawiły, że ludzie, których spotykałem w swoich wojażach, zaczęli mnie zauważać, dopytywać, czego sobie winszuję. Interesowali się, co porabiam, co mi się przydarza, a w ich pytaniach zawarta była szczera ochota usłyszenia moich odpowiedzi.

 

Przedtem nikomu nie zależało na nich. Mogłem rzec byle co, że jest mi super lub do chrzanu. Reakcje były podobne: jednakowo chłodne, wyrażające obojętne zainteresowanie. Toteż zamiast odpowiedzi, zacząłem ich odwiedzać.

 

Z ryzykowną odwagą byłem co chwilę gdzie indziej, to w parku, to w dyżurce, to w pracowni, by chłonąć i doświadczać, by niczego, co się działo lub miało nastąpić, nie opuścić, nie uronić, nie przegapić, nie zostawić bez konkluzji, swoistego wniosku na pochmurne jutro. By nie zapomnieć najmniejszego wrażenia, by, póki mogę i nie zatrą się w mojej pamięci, być wszędzie od razu: poruszać się, jeździć, przemieszczać na swoim rydwanie jak żywe srebro, żeby łapać i gromadzić, zbierać na zapas te doznania, którymi zapełnię pozostałe, odleżynowe godziny; wszak zdawałem sobie sprawę, że nie ma wiecznotrwałej remisji.

 

Trafiałem do dyżurki pragnąc dowiedzieć się czegoś, usłyszeć o czymś nowym, zobaczyć kogoś dopiero przyjętego. W tym czasie zacząłem wychodzić do dyżurki na nockę i dosyć często zdarzało mi się spotykać A. Była to kobieta malutkiej postury. Minimalny wzrost w połączeniu z gigantycznym sercem. Niewysoki sześcian o przenikliwym i tubalnym głosie.

 

Nawet gdy byłem za drzwiami swojej pustelni, oddzielony od jazgotu korytarzowych rozmów, zawalony robotą, słyszałem jej komendy i połajanki tak wyraźnie, jakbym stał w środku rozmowy.

 

Przez ściany mojej norki dochodziły kłótnie z ruganym przez nią personelem. Bano się A. Zresztą słusznie, bo narazić się jej, oznaczało skazać na moralną ekspulsję.

 

Jako że dysponowała umięśnioną krtanią, ucieczka przed jej donośnym pościgiem należała do prób niewykonalnych i kończyła się sromotnym podkuleniem wzroku, niewyraźnym bełkotem i przyznaniem jej świętej racji.

 

Mieszkała tu od początku. Jak tylko zasiedlali pokoje, była zaopiekowana, mówiąc zbiurokratyzowanym językiem dyrektora ze stanu wojennego. Chorobliwie wyczulona na ludzką krzywdę, sanitariuszka AK. w Powstaniu Warszawskim, długoletnia pielęgniarka po, pracownica ze społecznikowskim zacięciem.

 

Jej poczucie sprawiedliwości było specyficzne: w sporze pomiędzy personelem a mieszkańcem, rację miał zawsze słabszy, czyli rezydent; twierdziła, że nawet kiedy jego wina widoczna była gołym okiem, to przecież jako chory miał prawo ją popełnić.

 

Z dnia w dzień i noc po nocy, odkrywałem nieznane wrażenia, a doznania te, impresje, których przedtem nie podejrzewałem w sobie, teraz, rozrastały się.

 

Miesiące przechodziły w lata, a każde z nich miało indywidualną tonację i specyficzny sens. Odznaczało się odrębną treścią; wjeżdżałem i wyjeżdżałem, zjawiałem się i bywałem w miejscach, gdzie moje wizyty należały do miłych zaskoczeń.

 

Zbierałem pochwały od personelu. W tej roli, w tym koncyliacyjnym usposobieniu, mogłem być świadkiem nowych zdarzeń. Uczyć się odmiennych spojrzeń, zwyczajnych interpretacji rzeczy i zjawisk omijanych kiedyś, a teraz – oglądanych z chęcią.

 

Przestałem być zgorzknialcem przybierającym namaszczone miny. Zacząłem widzieć ludzi, dostrzegać w twarzach i sylwetkach osoby wydobywające się z anonimowości.

 

Począłem upajać się tym, że ich znam, że o nich wszystko wiem.

 

Nie rościłem już pretensji do oglądania ich przez lupę, pod mikroskopem. Stroniłem od oceniania ich za pośrednictwem rozbitego szkiełka i apodyktycznego oka. Od patrzenia na nich, jak na „przypadki”. Zatem, porównując poprzednie oceny do obecnych, doszedłem do wniosku, że za kolejne parę lat znowu będę zdziwiony teraźniejszymi narzekaniami. Jeszcze dalej posunę się w degradacji i głębiej zapadnę w ciemność. Więc nie pozostaje mi nic więcej, jak sądzić, że i z tym sobie poradzę.

 

Z mojego postępowania wynikało zdumiewające pocieszenie: stan, w jakim znajduję się teraz, jest naturalniejszy od tego, w jakim znajdowałem się przedtem.

 

Można się do niego przyzwyczaić, jest bowiem częścią mnie i po dłuższym negowaniu choroby, nadchodzi moment szczerości wobec siebie. Wobec roli granej przed światem: nadciąga - zgoda na przemijanie i akceptacja tego. co nieuchronne.

KONIEC CZĘŚCI I

cdn

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • betti 30.08.2019
    ''Wobec roli granej przed światem: nadciąga - zgoda na przemijanie i akceptacja tego, co nieuchronne.''

    Zabieram

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania