Poprzednie częściPoprawczak I

Poprawczak - część II 3

Dziadek

 

Dziadek, były frant, a teraz ćwik, mając ciut przeszło pięćdziesiąt lat, położył się do wyra. Nie widziała, by od tego czasu miał na sobie coś innego, niż piżamę. Z nagła począł sądzić, że walki z prozą życia nie są dobrym sposobem na cerę; twardo nie uważał, by zajmowanie się banalnymi kwestiami należało do dobrego tonu.

 

Babcia opatrzyła mu się i spowszedniała. Traktował ją teraz jak rekwizyt, jak zużytą aparaturę do zwyczajnych posług. Toteż nie martwił się jej zrzędzeniami i zawziętym kłusowaniem wśród garów; zostawił jej prostackie historie, a sam schował się w poezji.

 

Uczepił się przeżyć z górnej półki, przejść odległych od stąpania po ziemi. Opatulił się książkami, brykami do medytacji, zeszytami i zapiskami. Przybrał pozę wykształconego oryginała, klerka parającego się przenikliwością, człowieka gotowego do deliberowania, śmiertelnika który nie wie, czym należy martwić się wpierw i z tej przyczyny jest wewnętrznym banitą.

 

Ni z gruszki, ni z pietruszki, nie wiadomo dokładnie pod wpływem jakich to rozważań, zwątpił we wszystko, w co kiedykolwiek wierzył, w to szczególnie, czego nauczył się i co mu wpojono jako niepodważalne prawa.

 

Pamiętał, co się stało. Pamiętał, że zerwała się wichura i powiało nowym. Chciało mu się wycinać hołubce, tarzać z entuzjazmu i oczekiwał zmian. Ale choć nastąpiły, to nie były to te, których się spodziewał.

 

Na dzień dobry HISTORIA potknęła się na faktach. Jak ze starego materaca powyskakiwały nowe pluskwy, bo ze zdziwieniem dowiedział się, że zdarzenia, którymi futrowano go na okrągło, albo nie miały miejsca, albo miały odwrotny przebieg.

 

Z gębą pustą jak stodoła dowiedział się, że to, co umiał już nie ma poprzedniej wartości, a ludzie, którzy egzaminowali go z dat, miejsc i bitew, wypierali się, że ich kiedykolwiek uczyli; twierdząc mu prosto w zdumione oczy, że wczoraj starali mu się zaszczepić to, co wyznawali teraz.

 

A po dzień dobry, zaczęło się. Do boju, zwartą tyralierą, uzbrojone po sam kołtun, wyruszały rzesze harcowników. Siejąc postrach i zamęt były gotowe do szerzenia ustrojowej demolki.

 

Na przedzie kroczyły grupy bywalców jakiejkolwiek idei, za nimi zaś, kunktatorskim sprintem, lazły awangardowe hordy buntowniczych epigonów z REWELACYJNYMI objawieniami.

 

Nastąpił gorący okres niezmożonego politykowania, łopotania sztandarem i wywijania szabelką. Prawdę, jeżeli była o minutę starsza od obalonych założeń, należało skierować do ideowej wulkanizacji i dostosować do obowiązujących mniemań.

 

Autorytety o niestosownym zabarwieniu zostawały zakwestionowanie i unieważnione, a ludzie, których przez lata nakazywano mu czcić, w następnych przedzierzgnęli się w szubrawców.

 

Na chybcika tworzono kongregacje myślących PATRIOTYCZNIE. Serwowano ustawy prosto z bublowego drzewa.

Zaczęła obowiązywać maniera pouczania i dawania uzdrowicielskich recept bez pokrycia. Powstawały NOWATORSKIE konkurencje sportowe: pojedynek na inwektywy i rzuty komunałami nie do przebicia.

 

Wszystko, co dotychczas było człowiecze, teraz nie miało sensu, bo rodziło się w podejrzanie dobrej wierze i bez głębszego zastanowienia, a luksus wypowiadania trafnych i dokończonych myśli, był zjawiskiem tępionym i niedopuszczalnym.

 

Nastąpił dla niego sarkastyczny etap wycofywania się z życia, z tych jego sfer, które coraz częściej zatrącały o nierozwiązywalną zagadkę. Nadeszły dla niego chwile daremnych walk z cieniami, topornych sprzeczek z urojonymi problemami, dawało o sobie znać powolne, uporczywe, monotonne borykanie się z tym, co dotąd nie podlegało dyskusji. Z tym, co ciągle było dla niego tak istotne i cenne, że nie mógł pogodzić się z myślą, iż podważali to ludzie, których do wczoraj nie znał nikt.

 

Z nagła więc odgrodził się od życia sprawami tego świata. Zbrzydło mu przejmowanie się losami bliźnich, a zwłaszcza swoich córek i przyszywanych synów. Przestał odróżniać przyjaciół od wrogów. Ludzi z ich dobrymi stronami, z całym ich filozoficznym sztafażem zmieniającym się teraz jak w kalejdoskopie; w okamgnieniu, co wprowadzało zamęt w kontaktach z nimi.

 

Od kiedy przestał kroczyć utartą drogą i wszedł na swoją, niekonwencjonalną, nakazującą mu nie frasować się kimkolwiek z nich, zauważył, że byli tacy fuj, tacy małostkowi; odkąd został mizantropem i samotnikiem, nie przejmował się ich opiniami.

 

Na własny użytek odkrył świat magii, czarów, niezwykłych zjawisk. Poruszał się po nim lepiej, niż po mieszkaniu. Jak inni, miał swoje marzenia, lecz wolał ich nie ujawniać.

 

Dzierżąc w dłoniach „kropelkę z odrobiną”, podniecony nieznaną myślą, wracał do dziarskich wizji tysiąca i jednej przeputanych nocy, a przed oczami odwiedzających jego pokój, mokry zmierzch gęstniał od urojonych wysp i plaż.

 

Pęczniał od map rysowanych kciukiem na stoliku mokrym od wódki. Nieodkryte i mało widzialne, wyobrażały łagodne, spienione fale bijące o skaliste i nasłonecznione brzegi.

 

Odpustowy urok tych jego podróży po deptaku z betami, zmuszał ich do wchodzenia w rozpoetyzowany krąg jego przywidzeń, do uczestnictwa w przygodach, których doświadczył nie w rzeczywistości, lecz podczas lektury awanturniczych książek. Tomów przemawiających do niego językiem łajby z kontrabandą, posługujących się elokwencją balii pełnej piratów, zachlanych korsarzy siedzących okrakiem na beczce z rumem.

 

Palcem brązowym od nikotyny pokazywał im, gdzie pojedzie i co zobaczy. Przed nimi, nieopatrznie zasłuchanymi, niepostrzeżenie wciągniętymi w jego roztrajkotane opowiadania, pojawiały się to morza, to jeziora, to oceany, to żółte piaski niezmierzonych pustyń.

Oddalony od zmagań z szarzyzną znękanego dnia, oddalony od nich o lata świetlne, sensat w upiornej tresce, kochany dziadek, żwawa mumia z uchem przylepionym do radiowego pudełka, wytężał słuch, wsłuchiwał się w trzaski, zgrzyty i świsty „Wolnej Europy”, zagranicznej Pytii, kibicował zanikającym odgłosom realizmu na indeksie.

 

Tłumaczył przybywającym, szajce zakutych profanów, o co chodzi w politycznych galimatiasach. Jednak wyjaśniał niedokładnie, gdyż miał kłopoty z przełożeniem swoich myśli na bezalkoholowy język, oni zaś nie wiedzieli, jak mają postąpić.

 

Nie byli pewni, jakie zająć stanowisko wobec tych wyjaśnień: sprzeciwić się lub przyjąć za dobrą monetę i udać, że podzielają jego poglądy, a może powiedzieć mu wprost, że na polityce nie zna się w sposób doskonały?

 

Pomieszane idee dziadka wpędzały ich w konfuzję, w ironiczne żachnięcia, porozumiewawcze gesty i dyskretne pukania się w czoło. Podnosił wtedy głos, w miarę zdrowy, tubalny i władczy, a późniejszymi czasy – rozbity, dyszkantowy, ochrypły, zdarty od przepalonych i zapijaczonych tyrad. Lecz że w tych jego krasomówczych dryblingach roiło się od braku konkretów, licznych potknięć i stereotypowych sądów, rezultat był taki, że wszyscy odzywali się do niego naraz, jak gdyby ich perswazje polegały nie na tym, by przedstawić mu bezsporne argumenty, ale by go zatrajkotać i dowieść mu, że mają silniejsze płuca.

 

Żartując, przekonywali go, że marnuje się na posadzie emeryta, że mógłby wykorzystać swoje zdolności i zostać historykiem.

Roztaczał przed nimi swoje optyki, poetyki i narracje, a zgadzał się ze sobą tak ostentacyjnie, uparcie i zajadle, że gdy wreszcie kończyły się jego nietrzeźwe przemowy, mogli odetchnąć z ulgą, a potem pójść na kolację, zająć się niedołującą rozmową z babcią i machinalnym żarciem jej potraw.

 

Dziadek zaś pozostawał jak zwykle sam, w przytulnym towarzystwie piersiówki, z gderliwą świadomością własnej izolacji, w ukochanym odseparowaniu od reszty rodziny.

 

Gdy opuszczali go, uprzytamniał sobie, że już nie odbierają go na tej samej częstotliwości, a przytakują mu tylko dla świętego spokoju.

 

Ząbek

 

A na ostatku zjawiał się wuj Ząbek, bywały tu i ówdzie ekscentryk gdzie bądź przyjmowany z otwartymi ramionami, przystojniak o spojrzeniu dogłębnym, konkwistadorskim i penetrującym.

 

Z ukosa popatrywał na babciny kok, zaglądał w jej stalowe, przygasłe oczy, oczy, w których z rzadka pojawiały się iskierki rozbawienia, zezując w kierunku schowka na dziadka; minę miał wtedy taką, jakby się zastanawiał, po co tu przyszedł.

 

Pozował na uwodziciela. Przeważnie spięty, szorstki, zachowywał się nerwowo.

 

Na ogół przychodził sam, gdyż nie przelewało mu się na seksualnym odcinku. Zazwyczaj brakowało mu świeżej zdobyczy do pokazania: nie dysponował jakimś wystrzałowym towarem godnym zawiści.

 

Czasem jednak pojawiał się w otoczeniu „marnego puchu”, kobiet pełniących rolę męskiej biżuterii.

 

Niektóre laski włóczyły się za nim z nawyku do komfortu, inne, z racji nieuchwytnej sympatii, wszystkie zaś dzieliły się na stałe lub dochodzące.

 

Był z tej przyczyny mniej więcej zadowolony. Mniej więcej, bo szybko nudził się ich standardowymi opakowaniami. Męczyły go ich zblazowane grymasy, badawcze spojrzenia, nadąsane twarze, zmrużone oczęta udające głębię.

 

Nużyły go monotonne zaloty, oklepana uroda i wyczynowe biegi po erotyczne zaspokojenia, jakkolwiek uważał, że kobiety należy kochać po ich grób. Miał je za neutralne płciowo facetki. Tylko im zwierzał się ze swoich podbojowych sukcesów, przy czym, każdej z nich druzgotał serce.

 

Zachowywał się jak niefrasobliwy kokiet, podczas gdy odrzucone kumpele, stając się lakoniczne, powściągliwe w mimice, błyskotliwe z wysiłkiem, butwiały seksualnie, gorzkniały od czekania na jakąś chemię, na byle jaki dreszcz.

 

Od razu, po przywitaniu, gdy tylko zaczerpnął tchu i odzyskał rezon, przystępował do wyrażania sądów.

 

Kreował się na typka zipiącego nowymi prądami, pozował na przecherę, który wziął urlop od zmartwień i rozbrat ze swoją przeszłością. Nie chciało mu się niczego wiedzieć na sto procent, miał gdzieś i potąd owo z każdej strony trafne przelewanie z pustego w próżne.

Nie pozwalał sobie na mówienie w aluzyjnych konwencjach, na wypowiedzi upstrzone niejasnymi dygresjami. Czasem był niekomunikatywny, wyniosły i zimny. Niekiedy rozmowny aż do granic dobrego smaku.

 

Gdy szedł „do ludzi”, kiedy przebywał w świecie na zewnątrz, w krainie marnych porażek, w otoczeniu przypominającym ruinę, szczątek, surogat i skansen złożony z zaprzepaszczonych marzeń, obnosił się ze swoim żalem uważając, że nikt go nie rozumie, a wszyscy nim poniewierają Bóg wie za co.

 

We własnym mniemaniu był wesoły, jak wymagała tego sytuacja. Zaś gdy wypadało okazywać przygnębienie i trzeba było zachowywać się poważnie, dostrajał się do panującego zasmucenia i uchodził za wyrafinowanego luzaka.

 

Lubił, gdy myślano o nim jak o uniwersalnym znawcy ludzkich błędów. Nie znosił natomiast, kiedy brano go za ofiarę losu: anioła pozbawionego praw do noszenia aureoli.

 

Przez długie lata żył samotnie, kontemplacyjnie. Nigdy nie zhańbił się szczerością. Kłamał bez przerwy na skruchę.

Matactwo było jego drugą naturą: użalał się nad sobą, ale że nie pamiętał, co powiedział przed momentem, nadal wierzył w swoją prawdomówność.

 

Mniej więcej tak to wyglądało z zewnątrz. Jego czas dzielił się na pracę w domu i pracę dorywczą, poświęconą zainteresowaniom.

W domu zajmował się noszeniem sprawunków, sprzątaniem i dbaniem o konwenanse, które tak przyjemnie likwidowały egzemę i ujędrniały zwiotczałą skórę.

 

A na gościnnych występach u odległej rodziny przemieniał się w dziarskiego lowelasa i bawidamka odpędzającego od siebie wszelkie znoje i paranoje.

 

Jednak w zaciszu swojego pokrętnego ducha, rozmiłował się w słuchaniu pochwał na swój temat. Chciał być akceptowanym bez zastrzeżeń. Co gorsza, nie wątpił, iż tak jest w istocie, że jest z niego fenomenalny, znakomity, niedościgły przykład do naśladowania.

 

Dopiero na stare lata pojął, że mylił się od „a” do „z”: uprzytomnił sobie, że nigdy nie stanowił wzoru do naśladowania. Spostrzegł, iż był raczej wykidajłą szlachetnych myśli, psychiczną marionetką i intelektualnym niedołęgą.

 

Ale to przeświadczenie miało dopiero przyjść, być jego muzyką przyszłości; łabędzim śpiewem ostatnich lat. Teraz nie godził się z tym, że wytykano mu wady, do których wolał się nie przyznawać.

 

Na pozór tajne i prawie poufne, znane nielicznym totumfackim, zręcznie ukryte, przemyślnie zamaskowane przed niewtajemniczonym, a wścibskim okiem postronnych znawców jego zagmatwanej duszy, były jednak wyraźne.

 

Na razie więc krygował się: powiadał, że pragnie żyć bezszmerowo, być własnym cieniem. Zapewniał, że już nie ma ochoty należeć do hałastry napiętnowanej egoizmem i nie chce obnosić się ze swoją histerią.

 

Nie cierpiał natomiast, gdy zaczynano poznawać się na nim, dobierać mu się do skóry, dostrzegać jego ułomności. Gdy go starannie, na zimno i brutalnie demaskowano.

 

Że zaś nie stronił od wylewności i z zapałem gawędził o swoich minusowych szansach i paskudnych niedosytach, wzruszał się, niemalże płakał nad sobą, prawie że dostawał estetycznych konwulsji, bo powiedziano mu, że gmeranie we własnych problemach jest obowiązkiem współczesnego zjadacza chleba.

 

Bo wmówiono mu, że kto świadomie uchyla się od publicznych umartwień, nie zmienia żon jak skarpet i nie pochwala ekstremalnego seksu, kto nie obnaża się w blasku jupiterów, kamer i sztucznego aplauzu, kto stroni od rozdzierania szat i analizowania swoich metafizycznych flaków, temu powodzi się a wszystkich frontach, ten odstaje od mądrych ludzi, od istot, które wiedzą, jak się ustawić.

 

Gdy więc wpojono weń, że nie powinien ociągać się z podążaniem za modą, bo w przeciwnym razie będzie brany za odmieńca, dziwaka, za ciemięgę, z którym nie warto się zadawać, wchodzić w układy, parantele i komitywy – uwierzył. Tym silniej dał wiarę, że raporty z mniemań były na topie.

 

Taktyka stadnego działania świadczyła o właściwym pojmowaniu otaczającej rzeczywistość: zasługiwała na oklaski. Dostosował się do niej, gdyż nowe tysiąclecie wymagało nowej aranżacji. Dążył zatem do zwrócenia na siebie uwagi: przywdziewał oczekiwane miny i chciał, by było o nim hałaśliwie.

 

Wkrótce jednak, gdy zorientował się, że prowokuje do kpin i mają go za durnia, za frajera, który tak zabawnie pieprzy o swoich niefartach, wycofał się z tandetnych wynurzeń. Odłączył od nurtu pokutników na zamówienie. Odstąpił od uprawiania igraszek z otwartością. Zrezygnował z bycia na celowniku.

 

Od tej pory uwziął się, by nie lubić rozbuchanych wyznań i publicznego kajania. Jakiegoś nieważnego dnia zapragnął, by znano go z powściągliwości.

 

Zanim więc wypowiedział byle namaszczone zdanie, toczył ze sobą walkę. Wiódł bitwę, by wszyscy mogli zaświadczyć, że ma ludzkie odruchy, jest tarmoszony przez rozterki i narastające wątpliwości, by mówiono o mordędze, z jaką chce zmienić się na plus.

 

Ni stąd, ni z owąd przepoczwarzył się w ascetę, w surowego świętoszka, w potępiacza i przyganiacza wszelkim smolącym garnkom...

O miłości nie ględził. Sądził, że nie nadaje się do snucia widowiskowych zwierzeń i niefrasobliwych dywagacji. Raziło go figlarne myszkowanie po cudzych postępkach. Nie zapominał, że nadmiar owocuje przesytem.

 

Ale tak czy siak, dla Martusi był pieczeniarzem, a jego bitwa - potyczką na gumowe noże. Egzystował w jej pamięci jako chytry ćwik próbujący dostosować się do nowej epoki.

 

Był dla niej wujem wyrosłym na kompromisowych pożywkach: wujem ni to, ni sio: aktualnej, a jednocześnie przestarzałej generacji; wujem bezczelnym i zachwyconym sobą spryciarzem nie wyobrażającym sobie życia bez podkładania świń, kopania dołków, zawistnej walki o swoje na wierzchu.

cdn

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • betti 16.09.2019
    Znakomicie piszesz, ta lekkość pióra... jestem zawsze pod wielkim wrażeniem.
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania