Poprzednie częściPoprawczak I

Poprawczak - część II

Martusia

 

Dobrowolnie, krok po kroku zamieniałem się w rozumny grobowiec. Katafalk, z perspektywy którego rodziły się moje niespodziewane nawroty do ludzi i zdarzeń wyrwanych z przeszłości.

 

Gryzmoląc o pogmatwanej historii swojej rodziny, wymarłej i obecnej tylko w albumach, odgradzałem się od życia. Podczas ich spisywania przestawałem dostrzegać pojedyncze wypadki prześladujących mnie wspomnień, a zaczynałem łączyć jedne z drugimi.

Ulegały dziwnym procesom umniejszenia. Konsekwentnemu zapadaniu się w sobie. Samobójczemu niszczeniu własnej osobowości. A te dziwne procesy doprowadzały mnie do drobnej sylwetki Martusi.

 

Była kuzynką, córką siostry mojej Mamy, towarzyszką zabaw u dziadków, rówieśnicą, której nie lubiłem w dzieciństwie.

Mieszkała ze swoją Mamą: osobno, z dala od reszty rodziny. Zajmowały niedużą norę, parterowy domek skurczony za winogronami. Od ludzi oddzielał je las, za którym skrywała się pętla tramwajowego toru.

 

Mama Martusi była skromna, zrównoważona, do przesady potulna. Wciąż zadumana, nie ujawniała przygnębienia; wytrwale i z przejęciem opędzała się od życia.

 

Jak mogła, tak chodziła wokół codziennych utrapień. Stroniła od zawiści, od użalania się nad sobą, nad innymi, którym powodziło się o niebo lepiej.

 

W odróżnieniu ode mnie, odznaczała się powagą, dojrzałością rozwiniętą nad wiek. Była ponad miarę uparta; kiedy wbiła sobie coś do głowy, nic nie mogło zawrócić jej z drogi; powzięta przez nią decyzja musiała zakończyć się sukcesem.

 

Przez wiele lat nasze kontakty były urozmaicone oczekiwaniem na wieści. Jednakże nie powiedziałbym, że uległy rozluźnieniu. Powiedziałbym raczej, że zmieniły charakter; chociaż los rzucił nas w różne strony to nadal pisywaliśmy do siebie listy. Nietypowe, bo istotne, a z każdym strzępkiem nowych wspomnień powstawały w nas lawiny odmiennych refleksji.

 

Powarkiwaliśmy na siebie korespondencyjnie, prostowaliśmy zatarte fakty. Strofując się nawzajem, przedstawialiśmy je po swojemu, a jej wynurzenia, dawały mi obraz utraconego domu.

 

Mówiliśmy o sprawach zrozumiałych tylko dla nas. Tylko wtedy, gdy znało się ich kontekst i wiedziało, kto jest kim, jaki wuj, jaka ciotka, skąd się wywodzą, co reprezentują.

 

Mimo dzielącej przestrzeni, docierały do mnie wiadomości o różnej wadze, jedne usypiające, drugie – nie całkiem.

 

Przedstawiała zamazane w pamięci, ledwo naszkicowane sylwetki ludzi z naszej rodziny, z którą miałem luźny, iluzoryczny, niemal śladowy kontakt. Przejezdni, zabłąkani turyści zawadzający o moje okolice, donosili mi, co z nią, jak się ma.

 

Z biegiem lat kilometrowe wynurzenia Martusi nadchodziły rzadziej i nieregularnie. Stawały się coraz bardziej lakoniczne: ograniczały się do zwięzłych komunikatów i kusych depesz.

 

Ojciec mojej kuzynki

 

Jej ojczulek pędził z początku żywot poczciwca. Potem nie usiłował udawać porządnego. Zhardział. Pierwszy mężczyzna Cioci, facet otrzaskany z bajerowaniem, ożenił się z nią i przez jakiś czas nie żałował swojej decyzji; miał swobodę, mógł chodzić, gdzie bądź, bez celu, choćby na polowania z erotycznymi historiami w tle.

 

Wiedział, że mogło przytrafić mu się gorzej. Choćby to, że mógł spotkać kłótliwą zołzę o rozległych wymaganiach. Ale znalazł roztropne stworzonko skłonne do przymykania oczu, istotę w łaciatej podomce, seksualny eksponat niezadający pytań, idiotycznych czy kłopotliwych, wpędzających go w konfuzję, zażenowanie i bąkające przeprosiny.

 

Zaraz po ślubie okazał się uczuciowym harpagonem. Czułe spacery przy księżycu zostały zastąpione chropowatą pospolitością. Serdeczny i nadskakujący przed, po – rozwiał jej złudzenia, obnażył się. Uszło z niego powietrze i zaczął być rozdrażnionym mrukiem; kiedyś skromny, teraz miał krwiożercze kły.

 

Jego poprzedni, egzaltowany romantyzm szlag trafił i dowiedziała się, że poezja, owszem, na wstępie znajomości ma sens, niewielki co prawda i w zasadzie niepraktyczny, bo pochłania za dużo emocjonalnych kilowatów. Daje dziadowskie wyniki: niewspółmierne do kosztów i stawki.

 

Ale sensu tego już nie ma, gdy trzeba zająć się domem, czyli nim. Kiedy należy poniechać zbędnych trosk o bachora i zadbać, by miał kawę na zapęd.

 

Kawę koniecznie ze śmietanką, nie za ciepłą, nie za zimną, tylko w sam raz do chlipania, ma się rozumieć, papierosy też, musowo z filtrem, wykwintne, ułożone na podorędziu, przygotowane dla kumpli.

 

Mimochodem dodał, że nie ma zamiaru rezygnować z kamratów, po czym stwierdził, że miłości obustronnej nie ma, że zamiast niej grasują po świecie rozczarowania, egoizmy i nieodwzajemnione uczucia, bo świat jest hodowlą zaganianych dupków zapatrzonych we własne wątpia.

 

A najważniejsze, oznajmił, odtąd ma zajmować się tylko tym, by miał wolną głowę i nie zaprzątał jej fidrygałkami, czynszem, rachunkiem za telefon, za co popadnie, głupimi pieniędzmi na bzdurne święta, no i żeby zawsze było posprzątane.

 

Co oznajmiwszy, z uczuciem satysfakcji płynącej z dobrze wykonanego zadania, pospiesznie znikał w przyległym pokoju i od tego momentu datowała się jego stała uczuciowa absencja.

 

Od tej pory przestał bywać na familijnych spędach, zjazdach i rodzinnych kongresach. Zamykał się w swoich nieistniejących problemach i siedział w gabinecie. Ale kto go tam wie, czy siedział! Może spał albo patrzył przez lupę, oglądając znaczki, pamiątki z niegdysiejszych zamiłowań, i wyobrażał sobie, co by zrobił, czego dokonał, gdyby mu się chciało ruszyć tyłek, gdyby odzyskał werwę. Utraconą tak jakoś mimochodem: nie wiadomo kiedy i po co.

*

Gnębiło ją, że od chwili, gdy zamieszkali razem, wyłącznie zajmował się sobą. W mężu więc nie znalazła oparcia. Prawdę mówiąc, jako pusta głowa rodziny, nie nadawał się do znalezienia czegokolwiek.

 

Miała więc w co wkładać ręce i przez co nie zasypiać. Robiła wszystko, żeby ją nareszcie docenił i przestał opędzać się od niej; w trybie non stop gimnastykowała się, by było na to czy tamto.

 

I choć z każdym kolejnym latem wstępowała w nią wiara w odmianę losu, wiara ta gasła z chwilą, gdy pojawiał się w drzwiach i rozpoczynał smętne perory.

 

Kiedy zamieszkał z nią, wyznał, że od dawna uskarża się na wrzody żołądka. W łazience poustawiał swoje buteleczki z lekarstwami, torebki z ziołami, kieliszki na krople, co wyglądało tak, jakby baterią medykamentów chciał wydusić z niej współczucie.

 

Presja tego widoku miała przekonać Mamę Martusi, że nie udaje, że coś mu jest i w związku z tym musi być wobec niego przymilająco uprzejma.

 

Wchodził do kuchni i przystępował do narzekania. Jego śledczy wzrok sprytnie omiatał otoczenie. Z nagłym postanowieniem, że ma coś ważnego do zakomunikowania, chowając twarz w dłoniach, manifestacyjnie wycierał nos, co miało być pretekstem umożliwiającym zadanie mu rozdygotanego pytania o zdrowie.

 

I pytanie takie padało: usta Ciotki wykrzywiał grymas zaciekawienia.

 

Przypatrywał się jej z tym wytężonym znawstwem człowieka, który jeszcze nie wie, że urwał mu się film i ciągle gada, choć już nie ma o czym.

 

W piżamie, zlany potem, siadał przy niej na krześle. Trzymając się za brzuch, odgarniając z czoła rzadką tapicerkę, bajdurzył o tym, co go trapi, ssie, uwiera, kim był, zanim ją poznał, a kim został w rezultacie.

 

Jojczył, że jak długo żyje, nigdy nic mu nie pasowało: praca była nieziemsko podła, wydoiła z niego resztki. Ale resztki czego - nie precyzował.

 

Zanosił się od wzburzenia, garbił pod naporem krzywdy, z miną samobójcy-fiksata pukał w niskie, zafrasowane czoło, zapalał peta i tak przygotowany do wywierania wrażenia na Ciotce, zabierał się do snucia intymnych zwierzeń.

 

A zaczynał od stwierdzenia, że wszystko mu przepadło i obwisło. Wołał w zacietrzewieniu, iż nawet dzieciństwo miał żadne i że stale depczą mu po życiorysie. Do teraz pali go zgaga, bo przed potopem zapowiadał się i rokował, pokładano w nim i żywiono wobec niego.

 

A gdy tak ubijał retoryczną pianę, Ciocia odnosiła wrażenie, że im więcej powołuje się na życiowe pechy, tym snadniej tyrady jego są mało wiarogodne.

 

Któregoś dnia powiedziała Martusi, że gdyby rzeczywiście miał te swoje bóle, byłby może bardziej autentyczny i nie zachowywał się jak efekciarska pierdoła.

 

Uważała, że człowiek nieudawany, nie zaś przykry narcyz, winien przybierać mniej ostentacyjne postawy wobec tego, co przeżył dotąd. Choćby dla przyzwoitości. Choćby dlatego, że nie wie, co jeszcze go czeka.

 

Lecz ojciec Martusi, który istniał dzięki swoim złudzeniom, nie miał ochoty na wysłuchiwanie prawdy. Prawda była dla niego zatrutym pokarmem: jeżeli odczuwał gastryczne mdłości, wolał żyć w przekonaniu, iż dokucza mu rozstrój żołądka, niż wiedzieć o tym, że jego kłopoty mają emocjonalne podłoże, a ich źródło mieści się w wyrzutach sumienia.

 

Wobec tego nie przejmował się stanem swoich nerwów i żył wbrew ich ostrzegawczym sygnałom. Pogrążony w nieświadomości, lekceważył te objawy, te symptomy, jakich nie był w stanie ukryć: pragnął być zwodzony, bo niekiedy kłamstwo przynosi ulgę, tak jak prawda często przyśpiesza wykonanie wyroku.

 

Podczas gdy czekał na swoją dawkę współczującego zainteresowania, Ciotka stwierdzała z rozgoryczeniem, że jej mąż jest umysłowo rachitycznym frajerem.

 

Nieraz przyłapywała się na myślach mogących go zranić. Choć były szczere, nie nadawały się do weredycznych wypowiedzi.

Wiedziała, że chwilowa satysfakcja ofiarowuje ulotne zadowolenie: czy prawda potrzebna jest temu, kto woli żyć w złudzeniach i wierzy w swoje zalety? W przymioty, które są dla niego bezdyskusyjne, dla innych natomiast są moralną ciekawostką?

 

Sądziła, że na zatajeniu prawdy można szybciej zajechać, aniżeli na jej brutalnym, agresywnym przedstawianiu! Niejednokrotnie zadawała sobie pytanie: czy nie o to idzie, by tylko zbliżać się do niej, delikatnie jej dotykać, niż bez ogródek wywalać ją, powiedzieć: oto daję ci ją na tacy, taki jesteś, udław się swoim rzeczywistym obrazem?

*

Któregoś dnia przestał dyrygować ich życiem. Niedługo potem opuścił je, a rozwód przypieczętował sprawę.

Kiedy wyparował i przestało być go „wszędzie za dużo”, Mama Martusi ożyła. Nareszcie poczuła się sobą: jakby gniotący ją ciężar przestał się w niej rozprzestrzeniać.

 

Z czasem zaczęła nie zauważać, że odmaszerował: pochowała zdjęcia ze ślubu. Jednak nie wypowiadała się o nim źle. Po prostu nie zabierała głosu na jego drażliwy temat.

 

Podczas gdy Ciocia udawała, że jego ucieczka nie zrobiła na niej wrażenia, że pogodziła się z faktami, w myślach mojej kuzynki nie zagrzał miejsca; mało ją obchodziło, jak mu się układa.

 

Spowodował w Ciotce trwałe urazy: usłał jej życie brakiem róż i zrozumiała, że zaczyna się dla niej duchowy przednówek. Odkryła, że zbliża się do niej ołowiany czas potępienia przez tych, którzy nie mieli pojęcia, co przeszła.

 

Twierdziła, że coraz częściej wolą pozostawić ją w cieniu. Uznała, że się niepotrzebnie odsłoniła przednimi. Patrzyła bezsilnie, jak poprzez wargi, wyrazem drwiącej twarzy i za pośrednictwem przymrużonych oczu, mówią jej, że miała życie niewarte wzmianki.

Patrzyła, jak z fałszywą gorliwością, wytrwale i dla żartu przysięgają, że to, co zajmuje i wzrusza ją teraz, podobne jest temu, co dotykało ich dawniej.

 

Jej dorywczy preceptorzy, babcia, chwiejna i niekonsekwentna, z której apatycznym zdaniem nikt się nie liczył, dziadek, zajęty dialogiem z lampą, zaabsorbowany pieszczotami z nalewką, miotający przeczytanymi kiedyś aforyzmami, sentencjami, brali się za edukację Mamy Martusi.

 

Lecz po miesiącach spędzonych w umownym zaciszu rodzinnego domu, w otoczeniu ludzi wrogo do niej nastawionych, dających jej do poznania, że z ich strony nie ma co liczyć na życzliwość, utraciła wiarę w drugiego człowieka.

 

Najmłodsza przez pięć lat, otoczona powszechnym zainteresowaniem, nawykła do bezustannych pochwał i niezasłużonych nagród, które spadały na nią tylko dlatego, że była jedyna, opacznie potraktowała narodziny siostry, a mojej Mamy: jako niespodziany zabór przynależnych jej praw i bezpardonowy zamach na dotychczasowe przywileje.

 

Przedtem przyzwyczajona do roli rozpieszczanej jedynaczki, nagle obudziła się jako rodzinny mankament, jako dodatkowa gęba przy stole i niesforny brzdąc pętający się pod nogami. Dawniej hołubiona przez wszystkich, oczko w głowie dziadka, została teraz pomiotłem do trzepania skóry i wynoszenia śmieci.

 

Pod wpływem zżerającego ją oburzenia, rozdzierająco wrzeszcząc z wściekłości – tupała, wybiegając na podwórko, szukając przyjaciółek zdolnych pojąć rozmiary spotykającej ją krzywdy.

 

Lecz dziewczynki rozpierzchły się po swoich przyjemnościach, a głód przywrócił jej rozsądek: wieczorkiem, gdy dziadek kończył swoją rundkę wokół chudoby, i, prócz babci zgarbionej nad zlewem, nie było nikogo, skruszona, pokorna, wsuwała się do kuchni, siadła na zydlu i godziła z myślą, że już nie jest pępkiem świata, lecz jedną z jego wielu jego narośli.

 

Z wiekiem to wstydliwe przekonanie urosło i pojednała się z myślą, że kształt rzeczywistości zależy od rozmiarów posiadanej wiedzy. A także od fantazji i ciągłych przesileń woli.

 

Rzecz jasna, od woli należącej do innych, lepszych, mądrzejszych, oblatanych w tym, co uchodzi, decydujących za nią, co dobre, a co do luftu.

 

Oto nagle, dobitnie i bezwzględnie, przestano się nad nią roztkliwiać. Co rusz dawano jej do zrozumienia, że jest pyłkiem, paprochem na wietrze, ulotną cząstką roztańczoną w bezkresach. Utwierdzano ją w przeświadczeniu, że nie jest żadnym ewenementem, kimś niepowtarzalnym.

cdn

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania