Poprzednie częściPoranna Rossa

Poranna Rossa - rozdział 6

Rozdział 6

Zamilkł las, ucichły ptaki, po czym echem niesiony, rozległ się strzał. Wbiłem siekierę w pieniek, sam nie wiem dlaczego, ale pobiegłem między leśne ostępy. W raz obranym kierunku biegłem, puki mogłem mroźnym powietrzem złapać oddech. Mijając krzaki, wielkie drzewa i powalone konary. Postać ujrzałem w oddali, stała na wzniesieniu nad czymś pochylona. Im byłem bliżej, tym więcej szczegółów dostrzegłem. To mężczyzna, dziwnie znajomy, w prawej ręce dzierżył strzelbę.

Ów strzał, który usłyszałem był śmiertelny dla wilka, któremu się przyglądał. Każdy kolejny krok zbliżał mnie do Wiktora. Po spoconych plecach przechodziły mi ciarki, ma przecież broń. O dziwo nie mogłem się zatrzymać, parłem w jego kierunku. Nie zauważając mnie, wycelował strzelbę w wybiegające z zarośli wilcze szczenięta. Automatycznie słysząc jak odbezpiecza broń, krzyknąłem:

–Nie...! – błyskawicznie opuścił broń i zwrócił ku mnie swą uwagę.

– Znów się pchasz tam gdzie nie trzeba! – wymierzył we mnie i nim oko do niej przystawił z uśmieszkiem rzekł.

– Tym razem nie uda Ci się przeżyć... – słuchając jego słów, oczyma szukałem ratunku, lecz znajdowałem się na wolnej przestrzeni. To nie wojna ale, gdy we mnie broń wycelowana, czuję jakbym nigdy, z frontu nie powrócił. Może właśnie teraz, moje życie wreszcie się zakończy. Otępiałym, trochę zamyślonym wzrokiem, wpatrywałem się w lufę strzelby, jak śmierci w oczy, chcąc ujrzeć kulę w locie.

Jeden z wilczków wgryzał się w nogę Wiktora, szarpiąc na wszystkie strony nogawkę spodni. Sfrustrowany, opuścił broń, pociągając za spust. Szczenię padło bezwładnie na ziemię, nie opodal swej matki. Wiktor nawet nie mrugnął strzelając. Jednak huk wystrzału, przyciągnął uwagę.

Słyszę stukot końskich kopyt, nie odrywałem wzroku z Wiktora, by spojrzeć kto jedzie. Po chwili ponownie wycelował we mnie.

– Nie wolno ci polować! – rzekł stanowczo, donośnym głosem Dorian.

– Niczego nie możesz mi zakazać Domowoju...! – powiedział kipiąc ze wściekłości, iż po raz kolejny coś mu przeszkadza.

– W mieście, może i tak..., ale tutaj mogę wszystko! – podczas swej wypowiedzi podjechał galopem do Wiktora, trącając go zabrał strzelbę.

– To moja własność, nie masz prawa! – krzyczał Wiktor, wydaje się że czuję respekt. Nie próbował odebrać swej broni, jakby nie chciał walczyć z Dorianem.

–Jedno jest prawo! Zabijać by jeść, lub żyć... A ty nie zasługujesz by dzierżyć broń! – patrzył na niego z pogardą, miał ochotę zrobić mu krzywdę za te dwa wilki.

– Muszę wyrównać rachunki, z tym pożal się Boże mężczyzną... – powiedział ogarnięty wściekłością Wiktor, zatapiając we mnie swój wzrok.

– Bardzo proszę, lecz zrób to honorowo. – Dorian wypowiadając swe słowa był przekonany iż doszedłem w pełni do siebie i w ten sposób mam jakieś szanse. Miał rację, broń w rękach Wiktora oznaczała pewną śmierć. Nie zsiadając z konia cofnął się parę metrów w tył, gdy ten przystał na jego propozycje kiwając głową. Odrobinę rozczarowany Wiktor, zbliżał się do mnie, bez strzelby w jego dłoniach, odeszły ode mnie wszelkie obawy. Wyprostowałem się, wdech i Wydech, parę głębokich haustów wpuściłem w płuca. Poczułem spokój, jak gdyby bicie mnie było codziennością, gdzieś po głowie chodziła mi również rozwagą, bo siła to nie same mięśnie, po których za wiele mi nie pozostało, na moim wychudzonym ciele.

Nim stanął przede mną, wszystko ucichło, bicie serca brzmi w mych piersiach, wyznaczając czas w akompaniamencie nierównomiernego oddechu Wiktora. Jakby tylko dla mnie czas zwolnił, każda pięść bez skutecznie chciała uderzać, prawo, lewo...,góra i dół. Unik za unikniemy, przyprawiłem go o zadyszkę, ciężko oddychać mroźnym powietrzem, a jeszcze trudniej utrzymać równowagę na śliskiej powierzchni. Każdy jego zamach był coraz bardziej męczący, gdy ja skupiałem się na własnym oddechu, by pozostał spokojny. Nie ma nic gorszego, niż ujawnienie przed wrogiem, swej słabości. Co nie co, zostało mi z wojskowej musztry. Dziś nie pisana mu była, moja krzywda, kiedy resztkami sił próbował stać prosto, uderzyłem pierwszy, a za razem ostatni raz, gdyż upadł na zmrożoną ziemię.

– Nie będę dłużej z tobą walczył. – ze stoickim spokojem wyznałem patrząc jak nie zgrabnie wstaje na nogi. Po czym, bez mrugnięcia okiem, odwróciłem się plecami, wolnym krokiem zamierzałem odejść.

–Wiesz kim jest ten człowiek!? – zakrzyknął Wiktor w stronę Dorian.

–Ważne jest tylko tu i teraz... – odpowiedział zagradzając mu drogę w mym kierunku, by ponownie nie doszło do walki. Dorian uważał iż wygrałem ten pojedynek, lecz dla Wiktora wydawał się nie zakończony.

Przystanąłem parę kroków dalej, w końcu mogłem odreagować swoje zmęczenie. Ta potyczka nie była prosta, zupełnie tak jakby chcieć wodę z lawą zmieszać, każde z osobna mordercze, lecz razem... Dalszej ich rozmowy nie za wiele słyszałem, mówili do siebie przyciszonymi głosami, a mi głupio było podsłuchiwać, pewnie rozprawiali o rzeczach które nie powinny do mych uszu trafić.

Gdy wydawało mi się że mają zamiar się rozejść, zbliżyłem się do Doriana. Rozejrzałem się po okolicy, wzrokiem szukając wilczych szczeniąt, najprawdopodobniej uciekły gdzieś w las. Kiedy Wiktor odszedł, dostrzegłem leżący na ziemi telefon. Podnosząc go spojrzałem w stronę właściciela, który niknął za drzewami. W pierwszej chwili odruchowo chciałem mu go oddać, lecz gdy dostrzegł moje znalezisko Dorian, uśmiechną się jedynie przechylając głowę i rzekł :

–Jeśli będziesz z niego korzystał, kolejna wojna cię nie minie... To zły człowiek... – mówił mając nadzieję iż sam podejmę słuszną decyzję. Dorian zmierzał powoli, konno, w kierunku domu. Włożyłem do kieszeni telefon i pobiegłem za nim z pytaniem.

–Masz w domu kartkę i długopis? – miałem iskrę w oku, oczekując na odpowiedź. Spojrzał na mnie z góry skinąwszy głową, dając do zrozumienia że posiada takowe przedmioty.

–Spisze tylko wszystkie numery..., i zwrócę telefon. – wyjątkowo szybko kroczyłem do chaty, niemal wyprzedzając konia.

– Ja mu oddam. Ciebie niech lepiej nie widzi... – odparł Dorian, w oddali wypatrując polany.

Wraz ze słońcem, które miało coraz bliżej do zachodu, tym późnym popołudniem. Szedłem krokiem tak pewnym, jak uskrzydlony. Nadzieja, z wielką radością, malowały mój uśmiech szeroki. Nie mogłem mieć pewności, iż znajdę tam numer Seleny, lecz jak to ujął Dorian „liczy się tylko, tu i teraz”. Siedząc na końskim grzbiecie, co chwilę zerka na mnie, pewnie zastanawia się, jak to możliwe, by zwykły telefon, wzbudzał taki entuzjazm i euforię.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania