Portret życia

- 1 -

 

- Nie zabieram wszystkiego– powiedział Janek.

Otwartą dłonią klepnął drzwi, którymi za chwilę powinien wyjść. Odwrócił się na moment chcąc zapewne sprawdzić czy aby ta wiadomość nie sprawiła mi przyjemności, zawodu czy czegokolwiek, co można podciągnąć pod choćby zwiastun emocji.

Nie zobaczył.

Przeniósł wzrok na nasze mieszkanie, sześćdziesięcio-trzy metrową enklawę. Tak przynajmniej do niedawna je traktowałam, gdyż stanowiło odskocznie od ludzi. Tak, wiem, beznadziejnie to zabrzmiało, ale tak było. Nawet krótka pogawędka na chodniku wydawała mi się udręką, gdy tam pod numerem dwudziestym pierwszym był on mój wymarzony. Denerwowały mnie telefony od mamy i koleżanek, które odbierałam jak sekretarka w firmie windykacyjnej, wpatrując się w zegar ścienny, wkomponowany nad orzechową komodą. Nikogo nie potrzebowałam, nie znałam sąsiadów, nie wiedziałabym nawet, kto został prezydentem, gdyby takiego w tym momencie wybrano.

Za owe gniazdko zapłaciliśmy połowę, drugą mieliśmy spłacać przez pięć lat. Dokładnie w maju przybiliśmy piątkę oznajmiając nazbyt werbalnie całemu światu, że jest nasze i tylko nasze. Dziś dziewiętnastego sierpnia, po pięciu latach z okładem, gdy wyszliśmy na prostą rozchodzimy się.

I jak wspomnę, że mieszkaliśmy tu pomiędzy wiaderkami z farbami, gipsem, szpachlą i kurzem wirującym w pryzmie światła a mimo to wieczorem umorusani spieszyliśmy wyszorować sobie ciała z tych artykułów by pomiędzy tym barłogiem znaleźć ciepło swego ciała. I kochać się bez pamięci, nie bacząc na zmęczenie, na kolejne dni z wielogodzinnym planem zajęciowym, - to nie wierzę sobie.

Tak, miłość potrafi jak nikt inny dać się zapomnieć.

Nic się nie liczyło, że po zapłaceniu kredytu nie stać nas było na wyjście na sałatkę grecką, którą tak uwielbiam, nie mówiąc o zakupie nowej bluzeczki do swej garderoby czy ekstra kosmetyku. Wszystko to był substytutem w porównaniu z tym, co miałam w postaci mego mena.

Dziś to mieszkanie jest urządzone z przepychem, każdy metr prosi się o uwagę naznaczony łukiem, kominkiem, płytkami, czy głęboką barwą na ścianach. Niestety o ile wartość estetyczna murów stanowi powód do dumy to już ich właściciele są jakby w trakcie kapitalnej demolki.

Nie mówię tu o powierzchowności, ale o wnętrzu, które było zdezorientowane, zagubione i dalekie od słowa szczęście.

Nasze spojrzenia na ułamek sekundy odnalazło swego niedawnego powiernika, co skłoniło mnie do podejścia do drzwi łazienki i instynktownego złapania za klamkę. Nie wiedziałam, co robić z dłońmi, jak pożegnać Janka, najlepszą opcją była ucieczka spowodowana potrzebą fizjologiczną.

Moje zakłopotanie jednak szybko minęło, gdy ujrzałam w niezasuniętej torbie turystycznej wystający grzbiet powieści.

- Ej! Chwileczkę. Czy aby nie pomyliłeś się zabierając „Kwiatki na poddaszu”?

To pierwsza książka, jaką kupiłam do tego mieszkania, czytałam ją, gdy jeszcze czuć było stolarkę a my ugniataliśmy nowiutką sofę. Wyszłam na chwilę by kupić lody w dużym opakowaniu i zgrzewkę wody niegazowanej. Dzień wcześniej robiliśmy parapetówę, trzeba, więc było odreagować na leżąco, a najlepiej do takiego wypoczynku pasują zamarznięte waniliowo-pistacjowe. Skusiłam się też na Dużego lotka i nim pani wystukała – jak się okazało na chybił – moje szczęśliwe liczby mój wzrok wypatrzył na półce kilka książek, a wśród nich powieść Virginii C. Andrews i musiałam, po prostu musiałam sięgnąć po nią.

Nie mogłam się oderwać od tego dramatu, a następnie przejść do porządku dziennego. Dziś już nie wiem, czy to mój stan ckliwości, w jakim wówczas byłam, nieznane miejsce, czy nowy etap w życiu, ale bardzo poważnie potraktowałam tą historię. Skończyłam czytać grubo po północy, gdy Janek ciężko unosił klatkę piersiową a ja nasłuchiwałam odgłosów nad nami. Jakby tam było poddasze, epicentrum tego koszmaru, moja podświadomość biła na alarm, a ja wtulałam się w ramię swego mężczyzny.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Bożena Joanna 20.08.2019
    Smutne, gdy dwoje ludzie po trudnych latach wyrzeczeń nie potrafi pozostać razem. Czy gdy osiągnęli pewną stabilizację materialną, to stracili wspólne dążenia i nie już nie mogą cieszyć się wzajemnymi dokonaniami? Pozdrowienia!
  • Robert. M 22.08.2019
    Kiedyś znajoma mojej mamy powiedziała jej, że była szczęśliwsza
    gdy mieszkała u swojej matki kątem, niż teraz gdy wprowadziła się
    do nowo wybudowanego domu. Było ciasno, musieli nagłowić się jak
    odłożyć na kolejne wydatki, ale coś ich łączyło, mobilizowało, scalało,
    a teraz wkradła się nuda?...Może i masz rację Bożeno, pisząc o tej
    utracie wspólnego dążenia.
    Dziękuję za pochylenie się nad moja fantazją.
    Kłaniam się!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania