Poprzednie częściPreludium do chaosu (1)

Preludium do chaosu (48) Sanitarium

„Śpij mój przyjacielu, a zobaczysz

Że sen jest moją rzeczywistością”

 

Stanęli przed drzwiami niewielkiego, parterowego budynku. Sami nie wiedząc czemu, i po co, wytarli podeszwy butów o zniszczoną, wyliniała wycieraczkę. „Welcome home” – nie bez trudu odczytali niewyraźny napis na wiklinowej macie. Dawny obiekt przedszkolny, służący obecnie jako niewielki oddział psychiatryczny, mógł na sam swój widok wywoływać stany depresyjne. Kawałki szarego tynku walały się po chodniku, pozbawionym w wielu miejscach kostki brukowej. Niewielkie boisko położone tuż przy tylnych drzwiach balkonowych, niegdyś wypełnione roześmianymi dzieciakami, stanowiło teraz spacerniak dla kilku rezydentów wariatkowa. W większości okien, zamiast szyb były płyty pilśniowe, przez szpary których słyszeli diabelskie pojękiwanie i bezduszny płacz umęczonych ludzi. Ludzi obłąkanych, nieświadomych swojego własnego zatracenia. Zamiast kolorowych rysunków, które w przeszłości zdobiły przedszkolne szyby, zabite deskami okna straszyły niezrozumiałymi bazgrołami szaleńców, którym los nie oszczędził zmysłów. Zerknęli ponownie na okratowane boisko.

Dwójka pensjonariuszy błąkała się bez celu po asfaltowej powierzchni placu, obijając się co chwilę barkami. Kolejny fiksat powtarzał swój niezrozumiały rytuał błądzenia, od ogrodzenia do huśtawki, którą stanowiła pęknięta, czarna opona, umocowana na skrzypiących łańcuchach. Wygolony na łyso mężczyzna podchodził co chwila do metalowego płotu. Schyliwszy się, wyciągnął rękę za kraty i wygrzebał z ziemi robaki. Z głupim, triumfalnym uśmiechem na twarzy podniósł wijącą się dżdżownicę. Dumnie wyprostowany wrócił ze zdobyczą do huśtawki. Na jej szkielecie siedziała spokojnie czarna wrona, czekając na swój posiłek. Pacjent, rechocząc niemal histerycznie, położył robaka tuż przy ptaszysku. Gad sprawiał wrażenie oswojonego. Dziobał namiętnie wijącego się mieszkańca gleby, co chwila rozglądając się, wypatrując zapewne konkurencji do darmowego jedzenia. Pozostała dwójka pensjonariuszy patrzała obojętnie na powtarzający się obrzęd. Z dziećmi, które niegdyś roześmiane biegały po placu przedszkolnym łączyło ich jedno – totalna beztroska.

Wysoki mężczyzna nacisnął lekko klamkę drzwi wejściowych, napotykając opór. Po chwili usłyszeli dźwięk klucza, który ktoś przekręcił od wewnątrz. Wrota uchyliły się wypuszczając drażniący zaduch stęchlizny. Nieprzyjemna woń niezmienionej pościeli, mieszała się z fetorem uryny i słabej jakości tytoniu. Drzwi otworzył wysoki, chudy facet o urodzie Indianina. Miał długie, ciemne i proste włosy. Zerknął na nich brązowymi oczami i kiwnął lekko głową.

- Witaj, Szaman, wesołe miasteczko zamknięte? – mężczyzna w wojskowej bluzie moro zapytał odźwiernego.

- Gość w dom, Bóg w dom – odpowiedział, lekkim ruchem prawej ręki zaprosił ich do środka.

- Bóg raczej nie przekracza skromnych progów tego radosnego lunaparku – stwierdziła dziewczyna towarzysząca żołnierzowi. – Raczej mu nie po drodze.

- Bez Boga ani do proga – ponownie odpowiedział powiedzeniem, Szaman.

Indianin palcem wskazującym poprawił swoje okulary w których brakowało prawego szkiełka. Okrągłe lenonki po obu stronach poklejone były plastrem. Mężczyzna zapiął guziki fartucha, noszącego ślady dna zapewne wszystkich mieszkańców sanitarium. Plamy świeżej i starej krwi mieszały się na brudnym, pożółkłym materiale.

Weszli do małego korytarza. Po jego lewej stronie znajdował się niewielki kantorek, który kiedyś zapewnie pełnił rolę przebieralni dla małych brzdąców. Świadczyła o tym metalowa tabliczka z informacją „szatnia – motylki”. Blacha z kolorowym napisem zwisała teraz pionowo przy futrynie, trzymając się na jednej śrubce. Tekst „motylki” był ledwo czytelny, zamazany. Ktoś musiał poświecić trochę czasu, wydrapując starą farbę niewielkim, ostrym narzędziem. Zapewne ten sam osobnik wykazał się wątpliwym talentem, ryjąc niżej niezgrabny napis „larwy”.

Szaman zaprowadził gości do drugiego, ostatniego pokoju na końcu korytarza. Po drodze minęli dwóch osobników siedzących spokojnie na krzesłach, kiwających się w przód i tył. Mężczyźni, wpatrując się w ostatnie pomieszczenie wypowiadali na przemian cicho dwa słowa. Anioł i diabeł.

- Oto wasz władca marionetek – Szaman wskazał człowieka siedzącego w kącie.

Mężczyzna, jak każdy pacjent domu dla obłąkanych, był wygolony na zero. Wokół niego leżały plastikowe lalki, będące radosnym przypomnieniem pierwotnego przeznaczenia sanitarium. Każda zabawka była rozłożona na wszystkie możliwe części – nogi, ręce, korpusy i głowy. Pensjonariusz z precyzją chirurga układał z tych części dziwny krąg. Noga do nogi, ręka do ręki. Gdy krąg się prawie już zamknął, człowiek zerknął na pozostałe kończyny. Po chwili wybrał tułów oraz głowę pozbawioną twarzy. Jej resztka leżała obok, zapewne odgryziona, o czym świadczył nierówny kształt. Krawędź tego co zostało z głowy, była natomiast starannie wycięta. Pacjent zamknął układankę, kładąc korpus oraz pół głowy tak, by plastikowa noga wchodziła w odgryziony kawałek.

- Witaj Leno, witaj Mark – pacjent rzekł, nie spojrzawszy nawet w ich stronę.

- Witaj dziadku – Lena odpowiedziała cicho. – Co tam układasz?

- To, co prześladuje mnie każdej nocy – odpowiedział, zerkając za szybę na ptaszysko, dziobiące robaka.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania