Poprzednie częściProfeci cz. I. /III

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Profeci cz. II. /III

V.

Metal o metal, zgrzyt, krzesanie iskier. Jakby Freddy Krueger przejechał pazurami po szkolnej tablicy.

Blizny w pamięci. Pod złamanymi żebrami płynie krwawy, niebiesko-czerwony sos.

Opieram poturbowany łeb o zagłówek. Jak się wpakowałem w tę manianę?

Zeszliśmy z Małgochą do piwnicy. I w tym syfie rzuciła mną, po prostu cisnęła na umazany towarem stół. Jak szmacianką. Zdarła bluzę, t-shirt.

Sapała, niczym napalony tyranozaur. W oczach hasały diabełki, rozgrzane do czerwoności węgle. Dziadzisko miał rację, nie należy ufać kobietom mającym powyżej metra siedemdziesiąt. Wszystkie noszą potępione dusze, blaszanego czorta.

W Gośce wrzało kilkaset, seryjni mordercy, kacerze, sadyści i nekrofile.

Wilczyca. Sepleniąca nimfomanka. Sukienka na podłodze. Fikuśne, koronkowe majteczki.

Ziemia, błękitna planeta pogrążona w halucynacjach. Gęste fale, zarośnięta cipeczka, wzorki pod skórą.

Jeszcze jeden kęs, przegryzam gardło i wyjadam zawartość. Zbliża się noc, czarne chmury na pseudoherdewinowym niebie.

Piwnica to wielki kałamarz. Ostra stalówka, tysiąc zapomnianych historii żłobionych na skórze. Jasnofioletowe krople potu.

To już nie jest seks, raczej gwałt. Szał uniesień, z ust bryzga mi niebieska piana. Atawizm, wróciliśmy do jaskiń.

Podcinamy żyły szkłem z rozbitego pucharka, arystokratyczną krwią malujemy autoportrety.

Idę przez łąkę, rozglądam się. Zrywam najbrzydszy kwiatek. Niebieskie płatki- nie chce... nie dba... żartuje...

-Starczyyy tej miłośśści... pomóż mi, proooszę, wywalić wszystkich... Umiaru nie znają, jakby pieeeerwszy raz widzieli towar...

-Tomcio ściąga mnie z Małgośki.

-Zostaw, zaruchałbyś na śmierć swoją damę.

Powoli przytomnieję. Świat krzepnie. Nadal drży. Pulsowanie, ruchy frykcyjne pseudoherdewinu w żyłach.

Gocha płacze, nie wiem, czy ze szczęścia, czy z żalu po straconej cnocie.

-No już, jazda, kramik zamknięty, koniec balu, panno lalu, wstawać, wstawać- budzimy półnagie zombiaki, taszczymy do samochodów.

Niektórzy byli tak durni, by przyjechać autami. Inni grzebią w kieszeniach.

-Nie widziałeś, Przemek, mojej komórki? Wezwijcie mi, proszę, taksówkę, zapomniałem jak się dzwoni.

-Szybciej, póki jest noc! Chcesz, kurwa, jechać rano? W smogu?

Wreszcie zaspane misie w narkotycznym transie rozjeżdżają się do domów.

-Ty, jeszcze jedna. Leży jak padlina. No zwłoki, jak bogów kocham, zwłoki...

W toalecie leży Kasia, czy jak jej tam. Spodnie na kostkach, bluzka na głowie. Brak oznak życia.

-Ona chyba mieszka na Mieszka IV. Nie odwieźlibyście? Twoja dziewczyna przyjechała audicą, widziałem. Po chuj mi trup na chacie?

-To nie jest moja dziew... Przecież wiesz, że jej nie znoszę. Ona też się naćpała i doszło do, można by rzec, wypadku.

-Nie bądź wał. Dam gratisek, za fatygę- uśmiecha się i wyciąga z torby termos.

-Jeszcze zimne, z pierwszego tłoczenia. Speszialite de la mezą, zielono- czarny.

Nie takie gówno, jak błękitek.

-No, to raczej był pseudoviagrewin, he he he. Małgoooosiu... Choooodź...

Kilkanaście następnych minut jest plamą tuszu, ledwie czytelnym hieroglifem.

Ładujemy rudą na tylne siedzenie aczwórki, ledwie żywa Gocha siada za kierownicą. Ja obejmuję pieguskę.

Jedziemy wolno, wężykiem, w zupełnym milczeniu. Bez świateł.

Jestem jeszcze napalony, odbija mi, kładę głowę dziewczyny na kolanach, rozpinam rozporek i głaskam fiutem po włosach, po karku. druga łapa ląduje w jej majtkach. Tryskam czymś niebieskim i wycieram członka o jej szyję.

Jesteśmy na miejscu. Pomarańczowy, ostyropianowany blok.

-Połóżmy na ławce.

-Nie. Zgwałcą. Pełno szumowin łazi po mieście, dresy- nie dresy, bezdomni...

-Co cię to obchodzi, twoja dupa? Mamy ją nieść po schodach? A może się zakochałeś, gadaj, kochasz ją? Nic dla ciebie nie znaczę, tak?

Tak, skurwysynu? - Małgocha załapała agresora. Znów paple jak najęta.

-Więc mnie rzucasz, jeszcze dobrze nie zaczęliśmy chodzić, a ty...- wykrzykuje w amoku.

-Nie świruj. Miłosierdzie względem bliźniego, nagich przyodziać, czwarte przykazanie kościelne, kojarzysz?

- znowu bawię się w kaznodzieję. Towar ciągle działa.

Zataczam się od drzwi do drzwi, pukam. Czy znacie Kasię, taką rudą nastolatkę, pod którym mieszka, przepraszam, że obudziłem, wiem, że późno, ale Kasię, czy znacie, nazwisko wyleciało mi z pamięci, to ważne, pod trzynastką? Dziękuję, przepraszam, co złego, to nie ja.

Chuligani pokradli, albo rozbili żarówki, egipskie ciemności na klatce. Przyświecam telefonem.

Jest, pechowa trzynastka, obok nasmalcowane. K+M+B. Pukam.

-Czego?- odzywa się jakiś niedźwiedź. Chrapliwy, nieprzyjemny głos. Ogień krzepnie, Flor truchleje.

-Ja... w sprawie Kasi... -zaczynam, ostrożnie.

-Co z nią?

-Straciła przytomność. Naprawdę nic jej nie zrobiłem, leży na parterze, wniosłem, nie dotknąłem, przysięgam, to nie ja podałem te narkotyki...

Drzwi otwierają się i uświadamiam sobie, że popełniłem błąd. Bycie miłościwym Samarytaninem nie zawsze popłaca.

Tępomordy brzuchacz zamienia mnie w pocisk. Sfruwam ze schodów. Kurewsko twarde lądowanie.

Łomot, łamie się jakiś wózek dziecięcy, pęka plastikowa donica z filodendronem. I wszystkie żebra.

Kątem oka widzę, jak sukinsyn niesie córeczkę na barana. Gęba mu się nie zamyka. Dowiaduję się, że jestem pedofilem, zboczeńcem, ona ma dopiero dziewiętnaście lat i jeśli coś stało się jej panieńskiej niewinności, doznała choćby mikrouszkodzenia błony dziewiczej, to z pierdla nie wyjdę.

Jasne, tatuśku, przejrzyj piegowatą ćpunkę, sprawdź, czy jest kompletna.

Metal o metal, zgrzyt, krzesanie iskier. Gdy obolały próbowałem przywlec się do audicy, Małgocha dobrała się do mego suweniru. Podżarła towar i odleciała w trakcie jazdy. Pół biedy, jeśli zżarłaby niebieskiego, najwyżej zrobiłbym jej palcówę.

Cholera, po zielono- czarnym ma niezłą fazę, kompletnie nie panuje nad samochodem, właśnie otarł się czyjeś ogrodzenie, albo ekran dźwiękochłonny. Ze Słońca nadleciały złe dusze i kroją auto. Zaciskam zęby.

Jakimś cudem dojeżdżamy do domu Gochy. Opatrzność, w którą nie wierzę, ocaliła dwoje półprzytomnych wariatów.

Sfatygowana aczwórka zatrzymuje się tuż pod drzwiami. Wychodzę jak paralityk.

Przedpokój tonie w śmieciach. Opakowania po żarciu, buty, skarpety, ubrania- wszystko na podłodze.

A dalej jeszcze gorzej. Gawra kompulsywnej zbieraczki. Piętrzące się pod sufit stosy odpadków, spod których wystaje czarny od brudu materac, kilkudziesięcioletni telewizor i coś, co chyba było krzesłem. Mam nos pełen krwi, więc nie czuję smrodu, jaki musi tu panować.

Naćpana Małgocha żyje w pseudoherdewinowym światku, nie jest zażenowana stanem swojej chałupy.

-Kładź się- rozkazuje.

A mam wyjście? Przyklejam się do obrzydliwego łóżka. Każdy oddech to uderzenie w nerki, płuca, każdy ruch- niczym kopniak z półobrotu.

-Przynieś termos.

-Co?

- Zanurz dłoń. Mmmm... Widzisz? Jem ci z ręki. Dobry, potulny Flor ze mnie. Prawie wytresowany. Jeszcze, muszę się porządnie nawalić, by móc zasnąć w tych warunkach. Znaczy...chciałem powiedzieć, że ładnie mieszkasz.

VI.

Galaretka wpływa na sny. Bardzo. Właściwie bierze je za pysk i zrzuca ze schodów, jak ojczulek rudej.

Śmieci w domu Gochy zaczęły rosnąć, żyć, formować nowy organizm. Kubełek z KFC przywarł do rolki po papierze toaletowym, słoik po ogórkach do połamanej doniczki...

Nowotwór przebił się przez dach. I rósł, pochłaniał co raz to nowy brud. Zionął mrokiem, chłodną, lepką patyną, przeciwieństwem towaru.

Czysta czerń, nierozcieńczony kosmos, trąd zamiast ukojenia. Wieżowiec z robaków i rupieci wchłoną cały pseudoherdewin, wyssał go z piwnicy Tomiego, z krwioobiegu wszystkich odurzonych misiów. Został jeden, jedyny pucharek, na samym szczycie. Wspinam się, brodzę po łokcie w syfie. Przeklinam stwora, stokroć bardziej odrażającego od kopca.

To nowy Vader, wiecznie niedokończony szkielet, nawiedzona rudera. Dopełzam na górę. Przez smog niewiele widać.

Jakaś postać odwrócona plecami.

-Hej!- krzyczę.

-Nie widziałeś takiej substancji? Deserek...

- Jestem w tobie, płynę w żyłach, zatruwam mózg. I nigdy się nie uwolnisz, nie uciekniesz...- słyszę głos Zdzicha.

Dziadyga znów przykłada lufę do skroni. I z głowy bryzga mu antyherdewin, najniebezpieczniejsza trucizna: wspomnienie.

Robię krok wstecz i wtedy góra odpadków się rozpada, lecę w dół... Debilny sen, podświadomość winna banować pierdoły, zanim się rozkręcą.

Z trudem otwieram prawe oko. Lewe jest węgierką w likierze.

Refleksy zadymionego światła, kurz tańczący między hałdami gratów. Małgośka siedzi po turecku na krzesłokształtnym stosiku plastikowych butelek. Otoczona świecami zapachowymi. Zamknięte oczy, chyba medytuje.

-Zwariowałaś? Chcesz zaprószyć ogień? Nie dam rady uciec, ledwie mogę oddychać, spłonę żywcem...- biadolę.

-Może nie raczyłaś zauważyć, ale te rupiecie to nie koc azbestowy. Zdmuchnij świeczki, proszę.

Bez odpowiedzi. Jej twarz wklęsła. Nirvana, stan nieważkości.

-Jesteś buddystką?

-Kiedyś byłam wiccanką, potem gnostyczką, praktykowałam też okultyzm i szamanizm. Teraz nie wyznaję żadnej religii. I wyznaję wszystkie, szukam Jego. Boga pośród tysięcy bogów, Najprawdziwszego. Zagłębiam się do środka świata i czuję jego oddech, taki wolny i miarowy... To ciepło Stwórcy... Czasami myślę, że On jest z metalu. Nieroztapialny, ostry jak brzytwa, Bóg- żyletka mieszkający w Słońcach...

No nie! Ją tez pojebało! Zbiorowa halucynoza! Delirka bezalkoholowa, rozprzestrzeniający się drogą kropelkową szmergiel!

Rozbryzgane krople atramentu, w głowach ludzi kiełkuje niewidzialny kontr-towar, mózgi zmieniają w blaszaną galaretkę.

-Mówiłaś, że masz psa. Co z nim? Jest gdzieś tu, zagrzebany w ... ekhm, rzeczach?- próbuję zmienić temat.

-Zamknij się! Nie przypominaj! Jestem w żałobie. Samochód potrącił Dżeka. Przyszedł wczoraj, taki biedny, ze złamanym kręgosłupem...

Zanim wyszłam do Tomiego, musiałam wezwać weterynarza, żeby go...

I zaczyna płakać. Przeciska się pomiędzy śmieciami i z niemałym trudem otwiera okno.

-Tam leży- mówi- obok kubłów, w trumnie- kartonowym pudle z namalowanym krzyżem celtyckim.

Próbuję jakoś uspokoić Gochę, to nie koniec świata, na pewno wielki metalowy Bóg wziął jego małą, rdzewiejącą duszę wprost do Słońca, tak, wszystkie ludzkie i zwierzęce dusze w ogniu wchłania Stwórca. Tam jest Płomienny Eden, nie słyszałaś? List Świętego Mojżesza Apostoła do Efezjan, wersety od siódmego do dziesiątego.

-Nie jestem w stanie iść do roboty. Załatw to z Grubym. Bezpłatny urlop, czy cuś. Zostało trochę galaretki? To pudło działa?- wskazuję na archaiczny telewizor.

-Będę cały dzień się byczyć. I zdrowieć. Jedna wielka faza. Thrash trip.

-Tak, jest jedynka, Dwójka i Polsat. Oglądaj ile chcesz. Biedaczek. Nie patrz, mam niespodziankę.

Małgocha kładzie mi na twarzy wymiętą torebkę po laysach, odkręca termos. Wkłada palce pod sukienkę.

Potem -tą samą dłonią- wygrzebuje z termosu trochę towaru.

-Ssij, obliż... Tak, jakbyś robił mi loda... Dobre, prawda?

Wychodzi, zostawia mnie cholernie najaranego. Złamane żebra wbijają się w worek osierdziowy, a wzwód rozrywa gacie.

,,Neptun" nie ma pilota, a ja nie mogę się ruszyć. Leżę pośród góry odpadków, gapię się w martwy ekran.

Kolejna wizja: odkrywam źródło buczenia w ścianach kopca. Zmieniam się w antywirusa i wpełzam do wnętrza systemu. Ścigam potwora. Okazuje się, że jest nim ten zarośnięty bezdomny, którego widziałem w drodze do roboty. Ma szramę w kolorze indygo.

Zarośnięty terrorysta podłożył ładunki wybuchowe we wszystkich ważnych układach. Zaraz nastąpi eksplozja.

Liczniki, wszędzie cyfrowe wyświetlacze.

Niczym Bond w starych filmach sensacyjnych ratuję świat przed zagładą, obezwładniam złoczyńcę i rozbrajam bomby.

00.01, sekunda dzieliła miasto od śmierci.

Wychodzę spocony. Kilka piegowatych nastolatek z kwiatami rzuca mi się na szyję.

Prezydenci, przemierzy ze wszystkich kontynentów niosą ordery, kluczyki od dobrych fur, walizki pełne dolarów, arcybiskupi klękają i całują po rękach. Specjalnie dla mnie zostaje utworzony tytuł Cesarza Wszechświata, siedzę na szczerozłotym tronie i wpieprzam pseudoherdewin ze Świętego Graala.

-Stało się coś strasznego- majaki przerywa drżący głos Małgochy.

-Edyta nie żyje. Zmarła krótko po powrocie do domu. Jej rodzice wezwali karetkę... bezskuteczna reanimacja...-sepleni coraz bardziej.

-Tomi nie pojawił się w pracy. Zatruł nas, wszyscy pomrzemy... Dzwoniłam, nie odbiera... to koniec...

-Uspokój się. Może jest chory. Nie dramatyzuj, nic nie wiadomo.

-Panika, wszyscy... co brali.... zgłaszają się do lekarza...

Dwadzieścia minut później jesteśmy przed pistacjowym ,,dworkiem". Trzeba ostrzec Tomka, jeśli jeszcze jest w stanie, niech chowa towar. Zaraz psy dobiorą mu się do dupy.

Nikt nie otwiera. Kuśtykam do tylnych drzwi. Również zamknięte na głucho.

-Zbij szybę.

Brzdęk! Gocha gramoli się do środka. I łka, wzywa wszystkich świętych pańskich.

-Ciszej na rany, kurwa, Chrystusa! Co, umarł?- wkładam głowę w ziejącą czerń okna. Majaczą kontury mebli.

Jest wyjątkowo pochmurny dzień, słońce ugrzęzło w smogu.

-A jak myślisz, idioto? Sam zobacz.

Zapala światło. Aż mnie odrzuca.

Na poprzepalanej fajkami, zniszczonej kanapie siedzi Tomi. A raczej to, co z niego zostało.

Sino- czarna twarz, otwarte oczy. Z ust ścieka granatowa breja.

Wcześniej tylko raz widziałem trupa. Babci, w dzieciństwie. A, jeszcze Zdzicho...

Nawet wariat z rozwalonym łbem nie wyglądał tak... koszmarnie...

Mdłości. Nie mam czym wymiotować. Gdy tak stoję zgięty, charczę i pluję, w głowie rodzi się myśl: odtrutka!

-Gosiu... Wciągnij mnie...

Zaciskając zęby, centymetr po centymetrze włażę. Boli jak sto diabłów.

-Dobry towar z termosu uratował nas... zniwelował działanie jadu... To antidotum, rozumiesz? Może jest tego więcej... ocalimy pozosta...-sapię.

-Tomcio wynalazł... zgubę... -płacze Małgocha.

-Przecież, kurwa, nawet go nie lubiłaś. Nikt nie lubił. Oblech, koniobijca z gnojem za paznokciami. Póki nie zaczął częstować, każdy traktował go jak śmiecia. Potem okazało się, że wokół ma samych przyjaciół.

Jakby wygrał w totka, nagle wady mu znikły, zaczął być przystojny, mądry, och i ach.

I spokój! Zajrzyj do lodówki.

-O kurfffa...

,,Chwała ci na wysokości, Tomku, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli"- jak rzecze Nehemiasz Eklezjasta w Księdze Powtórzonego Prawa.

Wiecie, jak wygląda Eden? Ja wiem. To lodówko- zamrażarka polar, po brzegi wypełniona szczęściem.

Szesnaście termosów, garnek, trzy kubki i filiżanka.

Czarno- zielony, prawilny pseudoherdewin. Herdewuś. Herdewulek.

Stoimy z otwartymi gębami. Widok, jak magnes przyciągający nasze spragnione ciała. Hipnoza.

-To jest po prostu piękne...

-Najlepsze, co wymyśliła ludzkość, arcydzieło... Podjedź tyłem, przez trawnik, pod samo okno. Masz w domu lodówkę? Nie zauważyłem, było lekko, ekhm, nieposprzątane. Szybciej, kuźwa, zaraz może być nalot. Pały to mają zeżreć?

-Spierdalaj, nie wezmę trucizny. Tomek przez nią umarł...

Bierze pierwszy z brzegu termos i powoli wylewa zawartość na podłogę.

Choć jestem obolały, podbiegam i wyszarpuję z rąk delikates. Połamane żebra chrzęszczą, dźgają płuca, prawie przebijają się na zewnątrz.

-Ocipiałaś? Nie chcesz, to nie jedz! Więcej będzie dla mnie. Choćby to był cyjanek, arszenik, kurna, cykuta, zamierzam to zabrać.

Pomóż wynieść, tylko tyle. Proszę, błagam. Tyle dobrego nie może się zmarnować...

Pam, param, pam, pam, jedziemy do zaśmieconego domciu Małgosi. W bagażniku leży galaretka.

Komórka Tomka owinięta podkoszulkiem. Z pełnymi towaru ustami dzwonię na policję.

,,Panowie władzowie, w obrzydliwie pistacjowym dworku, dawnym sklepie żelaznym przy Naddniestrzańskej 42 jest denat. Siny, jak sama nazwa wskazuje- zatruł się denat- uratem, moczymorda. Kto mówi? Kompan od kieliszka, muszę kończyć, pa, buziaczki, spieszcie się, bo całkiem się rozłoży na tej kanapie".- z każdą chwilą rozmowy jestem coraz bardziej naherdewinowany. Nawet zadymione, utytłane wyziewami miasto zaczyna mi się podobać. Przecież chmureczki są milusie.

-Stań! To mój przyjaciel!- krzyczę.

W kuble grzebie menel z blizną.

-Za prawdę święty jesteś, ubogi człeku i słusznie twą prawość chwali wszelkie stworzenie- truję. Herdewcio obudził we mnie głęboko skrytą religijność, wydobył spod ateizmu. Czuję się jak prorok, świętobliwy korektor poprawiajacy Biblię. Przemawia Pan ustami memi.

-Przyjmiże ode mnie, psa grzesznego ten oto podarek. Telefon. Zechciej wybaczyć, mężu czcigodny, iż jest on używany nieco.

Kłonię nisko głowę przed majestatem twego wyrzeczenia, szlachetny stoiku.

Ubogiś w majętność, bogatyś duchem - pierdolę coś z powrotem wsiadając do aczwórki.

Ledwie trzymałem się rzeczywistości, gdy przewalaliśmy z Gochą tony paskudztwa w poszukiwaniu lodówki.

Maleńka chłodziarka foron spoczywała pod toną zatłuszczonych patelni, nie mytych od lat rondelków, przeterminowanych konserw.

Odkopywałem szkielet brachiozaura, szczątki Arki Noego ze śniegów góry Ararat.

Oczywiście okazało się, że to szmelc. Popsuta na amen.

Piętnaście termosów dobra zanieśliśmy do sąsiadki Małgo. Przestrzegliśmy, by na litość boską, nie odkręcała. Bo to kisiel z eksperymentalnej plantacji brzoskwiń aroniowatych. Cała partia ma trafić do Niemiec Wschodnich w celu dalszych badań nad przydatnością do spożycia.

Zjedzenie nieprzetestowanego produktu grozi potężnym rozstrojem żołądka.

Dziewięćdziesięciolatka uwierzyła, pewnie nawet nie słyszała o herdziuniu.

Wychodząc błogosławię ją znakiem krzyża i obiecuję się modlić teraz i zawsze i w godzinę śmierci, póki wieczny odpoczynek nas nie rozłączy.

Kaśka! Zamieram. Cholera, już za późno... Biedna mała.

Wyobrażam sobie, że leży teraz na prosektoryjnym stole. Jakiś tepy buc rozcina piegowata skórę, kroi piegowate mięso.

Naherdewinowane narządy wewnętrzne, serce z sodalitu, szafirowa krew, resztki duszy wyrzeźbionej w lapis lazuli.

Niech chuj strzeli Tomka, niech psy zignorują moje zgłoszenie, wezmą je za głupi żart. A żebyś zgnił na tej kanapie, gnoju, przez twoje pieprzone eksperymenty zmarła... zmarła...

Płaczę, prawie odpływam, gdy rozlega się łomot. Walenie do drzwi. Początkowo myślę, że to mój puls. Ale nie, to nie ze środka.

-Policja, proszę otworzyć.

No to koniec, jesteśmy ugotowani. Stukrotne dożywocie, plus kara śmierci i milion lat więzienia.

W pierwszym odruchu chcę uciekać oknem. Ale odpuszczam, jestem naćpany i mam pogruchotane żebra. w tym stanie dorwałby mnie nawet ślepy, bezręki dzieciak. Schować się w śmieciach, zagrzebać! Też głupi pomysł, znajdą od razu.

Pogodzony z losem dożeram herdewuś, pusty termos ciskam na górę odpadków.

-Dzień dobry, czym mogę służyć?- zgrywam niewiniątko.

Sobaki nie bawią się w ceregiele. Chwilę później robią kipisz.

-Ale, kurwa, syf- cedzi przez zęby jeden, przypominający buldoga.

-Panowie, ale o co chodzi? Macie nakaz rewizji?

-O ten, kurwa, tramwaj, co nie chodzi. Nakaz? Ja ci dam nakaz!- warczy.

-Znasz Tomasza Z.?

-Tak, pracujemy razem.

Jezu, omal nie powiedziałem ,,pracowaliśmy".

-Gdzie byłeś wczorajszego wieczoru?

-Tu, w domu mojej dziewczyny, Małgorzaty F. Z tym całym Z. wolę się nie zadawać, chodzą słuchy, że to ćpun.

-Dobra, dobra, mamusi możesz taki, kurwa, kit wciskać- zanurzony po szyję w odpadkach buldog szczerzy kły.

-Czego konkretnie panowie szukają? Mam lekki nieporządeczek, ale świetnie się orientuję, co gdzie leży.

Szukajcie, a znajdziecie, rewidujcie, a będzie wam dane, jak powiada Pismo.

-He he he, nieporządeczek? Żyjesz w gównie, świnio. Takiej meliny jeszcze nie widziałem... Twoja dupa nie sprząta?

Musi być dobra w te klocki, skoro to tolerujesz. Gdzie ona jest?

-Nie wiem. Naprawdę.

Nagle dostaję w brzuch. Pięść, kastet, pękające jelita, czarno- zielona galaretka rozlewająca się po organizmie.

Policjanci, jasne! Mafia!

Nawet nie czuję, jak mnie kopią. Ciało to cegły. Spalona willa. Przyjeżdża ekipa rozbiórkowa, buldożery, koparki.

Jestem kruszącym się posągiem. Erozja, spod glanów zwyroli wypływa niezaschnięty cement.

Świat spuchł, w drugim podbitym oku wylęgły się błękitne larwy.

-Nie zdradziłem... konspiracja, nie rozprułem się... ani jednego termosu...- bełkoczę wypluwając zęby.

-Przynieść ci...? Nie ruszaj się, bardzo boli? Przyniosę...

Gocha jest urocza. A ja, kretyn, jej nie lubiłem...

-Sama też zjedz trochę. Trzeźwość jest ostatnio nie do wytrzymania. Zabij bestię.

VII.

-Nie wierć się, bo będziesz wyglądał jak klaun- sepleni Gośka pudrując moją rozkwaszoną japę.

Od dwóch dni nie robimy nic poza leżeniem i żarciem pseudoherdewinu.

Dysmorfofilski pornos: pobity ćpun kocha się z dziewczyną pośród hałd syfu.

-Raczej jak pedał. Starczy, co ja jestem, transik? Masz te cholerne okulary?

-No. Ledwie znalazłam. Totalna rozpierducha, nawet kompa rozbili. Myśleli, durnie, że trzymasz to w monitorze?

Zdemolowany dom, skopane życie, tylko dzięki towarowi nie gryzę ścian ze złości, nie oszalałem.

Gdy chujce rozwalali mi chałupę, u Małgosi zjawiła się prawdziwa policja.

Oczywiście nic nie widzieliśmy, o niczym nie wiemy. W zaparte.

Tomek? Aaa, ten, ledwie go znam. Odszedł? Przykra sprawa, kiedy pogrzeb? O Edycie słyszałam, podobno to przez kapary.

Uczulona była, silna reakcja alergiczna i po niej. My? Narkotyków nie widzieliśmy na oczy, jak Boga w Trójcy Jedynego kocham!

W trzeciej klasie podstawówki dałem się poduszczyć Belzebubowi i wciągnąłem na przerwie tabakę. A to prawie jak kokaina, co nie?

Następną lekcją byłą religia, gdy tylko spojrzałem na krzyż, dotarło, jak ciężko zgrzeszyłem przeciw zdrowiu i ciału własnemu, co jest mieszkaniem duszy nieśmiertelnej. Padłem na kolana i zacząłem wzywać na pomoc anioła stróża, wspomożyciela i świętego Archibalda z Thérouanne, patrona grafomanów i opiofagów.

Szczerze życzę złapania wszystkich bandziorów, którzy trują nam młodzież marihuaną i innymi śmiercionośnymi paskudztwami. Zmówię litanię medjugoriańską w intencji powodzenia waszej krucjaty.

Mało samochodów na przykościelnym parkingu. Polonez-karawan, dwa maluchy i almera.

Biedny Tomi, każdy ma cię gdzieś. Stałeś się najpierw zatrutym, potem wyschniętym źródłem.

Siedem osób poszło do piachu przez twoje, kuźwa, wynalazki.

Prawie puste ławki, mahoniowa trumna na katafalku. Woń świec, kadzidła i nadpsutego ciała.

Z wydłubanej we wczesnym rokoko przez Wita da Wincziego, obecnie spróchniałej nastawy ołtarzowej patrzy Nazarejczyk.

Jakby chciał rzec ,, co wy tu odpierdalacie?"

Dwóch zabiedzonych ministrancików i bezzębny ksiądz przy pustej widowni ospale udają celebrowanie mszy.

Kazanie nie klei się, klecha z przyzwyczajenia zahacza o politykę, przestrzega przed czerwoną zarazą, laicyzacją, propagandą homoerotyczną.

Organiście chyba też jest nieobcy herdewuś, coś mu się pierdoli i zamiast marsza pogrzebowego gra weselny, Mendelssohna.

Trzech smutnych panów w pelerynach z wyszytymi krzyżami celtyckimi taszczy trumnę na przeszkloną pakę.

Drepczemy gęsiego. Kondukt z dupy, parę osób. Z głośników na dachu poldka leci ,,Anielski orszak niech twą dusz przyjmie."

Ostatnie wyśmianie, a nie pożegnanie.

Dobrze, że choć na cmentarz blisko. Źle się czuję biorąc udział w szopce.

-Ty, patrz- szturcham Gochę i zaplastrowanym podbródkiem wskazuję busa. Wielki, pstrokaty napis ,,TVP Armalnowice".

Operatorzyna z dredami kieruje kamerę w naszą stronę.

Takiej okazji nie mogli sobie odpuścić, hieny. Kręcą antynarkotykowy reportaż z pogrzebu seryjnego truciciela.

,,Drogie dziatki, jeśli będziecie jeść galaretkę, skończycie jak ten pan, co go niosą zakopać."

Zasłaniam twarz i pokazuję gnojom środkowy palec. Chcę jeszcze krzyknąć coś w stylu ,,własną matkę sfilmuj, jak obciąga za dwa złote", ale odpuszczam.

Betonowy park sztywnych, smętnie szary. Syf, kiła i mogiły. Przygnębiające wrażenie, nie chciałbym tu leżeć, pośród lastrykowych Jezusków, omszałych krzyży, plastikowych wiązanek, wypalonych zniczy. W testamencie zaznaczę: spopielić! Prochy wystrzelić w kosmos.

,,Niech Bóg da ci pić ze źródła wody życia":- mówi księżulo kropiąc trumnę. Nawet nie czułem, jak po drodze, z policzka odpadł mi opatrunek.

Wiatr spod ziemi wieje w ranę, smog przewierca czaszkę.

Ciało Tomiego ze zgrzytem wjeżdża do ziemi. Zardzewiały, rachityczny mechanizm sprawia wrażenie, jakby zaraz miał się rozsypać.

Biorę garść piasku i rzucam w dół.

I wtedy ją spostrzegam. Kluczy między nagrobkami. Ponura jak śmierć, zakapturzona postać.

Hedrewuś otworzył mi trzecie oko i widzę niedostrzegalne, słyszę infradźwięki.

Towar jak brama do innych rzeczywistości, podwymiarów, śródwymiarów, jak szafa -przejście do narko-Narnii.

Czym jesteś? Złym duchem wypełnionym blachą? Aniołem stróżem Tomcia?

Strzyga ciągnie za sobą zwierzę na łańcuchu. Krokodyl- nie krokodyl... Hipoptam karłowaty? Pies, liszajowate, robaczywe psisko ze złamanym kręgosłupem zapiera się zdrowymi łapami. Pazury orzą ziemię.

-Heeej...- krzyczę i, pomimo niezrośniętych złamań, zaczynam biec. Co chwila tracę ducha z oczu, znika za pomnikami, lawiruje, przecina nieskończone alejki, cofa się, zatacza kręgi. Nekropolia rozrosła się do niespotykanych rozmiarów, bure drzewa, trawa w kolorze popiołu, zapach mchu, rysy na granicie- wszystko jest powtarzalne, nieograniczone; zaczyna się i kończy w tym samym miejscu, by za sekundę przybrać dawną formę.

To, co jeszcze chwilę temu było tują rosnącą przy parkanie, gdy tylko się odwracam- zmienia się w rząd stu przedwojennych mogił.

Złośliwe umarlaki kręcą obrazem, rwą go na strzępy i składają na ślepo, chaotycznie. Rozsypują nieskończenie wiele puzzli.

Wyciągam z kieszeni słoiczek po musztardzie. Dobry herdewuś, wziąłem trochę, by się rozweselić.

Ilość grobów ciągle się zwiększa, cmentarz zajmuje powierzchnię całego kraju. W Polsce żyją już tylko naherdewinowane robaki i kruki.

Zaczyna padać solą, chmury przeszywają żółte zygzaki. Pioruny dopalają się na horyzoncie. Ziemia jest płaska, za widnokręgiem, w Gambii, czy Gabonie wiecznie naćpani Murzyni tworzą nowe gatunki towaru. Gdy skończą rozsmarują go na niebie, powstanie tęcza.

Zdechną gliny, mafiozi, nachalni reporterzy i parlamentarzyści.

-Nie wierzę...

Głos więźnie w gardle. Ze dwa kroki ode mnie stoi piegowata Kasia.

-Ty nie żyjesz, wracaj, skąd wypełzłaś! No już, na co czekasz? Wykurwaj!

Łapię doniczkę z zalanymi cementem badylami i rzucam. Żywa padlina warczy.

-Co ci? Ochujałeś? Galaretka ci się rzuciła na łeb?

-Wszyscy się zatruli, ty też! Opowiedz, był tunel, światło?

-Kretyn.

-Zdejmij kaptur, pokaż buzię. O cholera, kto ci to zrobił, ojciec?

-Wtedy... uratował mi życie. Zaniósł do łazienki i spuścił taki wpierdol, że migiem oprzytomniałam. Kazał wyrzygać całe niebieskie świństwo. Trzymał za włosy, gdy haftowałam... i kopał. Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę za to wdzięczna. Kochany tata... Nie pozwala mi wychodzić z domu, chyba że z psem na spacer. O, właśnie- zobacz, co znalazłam. Jakiś gnój go potrącił, a inny skazał na śmierć.

Leżał w pudle z krzyżem celtyckim i cicho piszczał. Jak można, Florek, wywalić zdychającego przyjaciela?

Ludzie zamiast serc mają meteoryty. Takiego piesiulka skazać na męczarnie, dranie...

-Wyznawcy Asmodeusza rytualnie zabijają zwierzęta, może słyszałaś o tej sekcie, należą do niej członkowie Bloody Forgotten Death.

Na koncercie w Berlinie gitarzysta odgryzł głowę baranowi... Albo to sprawka żółtków od Asahary, skończył im się sarin, więc przerzucili się na zabijanie zwierzaków, czytałem o tym w ,,Niedzieli".

-A ty, czemu nie skończyłeś jak Tomi?

-Czarno- zielony pseudoherdewin jest antidotum. Przekonałem się na własnej skórze. Przypadkowe odkrycie z narkologii. Chcesz trochę? Nie odtrujesz się, dobry, słudziuteńki...

-W dupę se wsadź, jeszcze mi życie miłe...-syczy Kaśka.

Więc zjadam sam. Bezkresne morze nagrobków, wieńców i języczków ognia zaczyna falować. Drży, burzy się, istny sztorm, sypię się żwir, odpadają litery, pękają płyty, na powierzchnię wypływają półotwarte trumny, zmarli uśmiechają się na mój widok, z ust sypie im się piach.

Każda słona kropla zawiera prąd, skrzepłą ślinę i okruchy starożytnego papirusu. Zapomniana wersja Biblii zgniła, rozpuściła się na dnie . Oddycham wodą, czytam. Tekst jest homeopatycznym lekarstwem. Huragan, tracę równowagę i wraz z rudą upadamy na czyjś grób.

Otwiera sią tajemna przestrzeń, coś głębszego od piekła, nieba, kolaż, miks niemych filmów, brazylijskiej muzyki dyskotekowej.

Jesteśmy wewnątrz potworniaka, komórki macierzyste z pawimi piórami, kwiaty wyrastające z telewizorów, w trzymetrowych strzykawkach gotuje się niebieski jad.

Chyba kocham się z rudą, nie jestem pewien, raczej rozrywam ją na strzępy. Boże, w którego nie wierzę- jej głowa pęka!

Oplatam ciało dziewczyny, niczym drzewo.

-Chodźcie, spróbujcie owoców- kuszę. Na gałęziach, jeszcze niedawno będącymi dłońmi Kasi, wiszą dorodne jabłka z pseudoherdewusia.

Wrastam, wrastam... Spękana kora wchłania mnie, rozpuszcza, rozcieńcza... sen idealnie schłodzony i podany w szklanym pucharku, sen stworzony w piwnicy przez nieświętej pamięci Tomka, wizja z wypalonym krzyżem celtyckim. Zatrutym, rozdzielonym na dwie części językiem zlizuję piegi i żółte siniaki z twarzy mojej ukochanej.

Następne częściProfeci, cz. III./ III - OST.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • jolka_ka 03.03.2019
    Florianie, tworzysz tylko fantastykę? Bo może coś bym przeczytała. Rzucił mi się w oczy fragment o jakimś dziecku, rozbitym o drzewo i kłótni dwójki ludzi... Hm, gdzie to było?
  • Florian Konrad 03.03.2019
    boziulu - nie wiem... tyle tego napisałem, że nie kojarzę, ale skoro dziecko rozbite o drzewo - znaczy, że moje obsceniczne klimaty horrorkowe... Wszystko jest fantastyką :)
  • Wrotycz 04.03.2019
    Ciągłe komunikaty o śledzeniu aktywności w sieci - no tak mi się skojarzyło, jako geneza tej historii.
    Wizje, śmierć, ludzie mechaniczni - cybernetyczni szpiedzy nawet umysłów.
    Plus wizje - psychodela głównie z erotycznego podglebia, co prawda fabuła mniej rozjechana niż w pierwszej powieści.
    Dużo poezji.
    Surrealizm władcą treści.
    Ciężko przejść, ale warto:) Język z górnej półki.
  • Florian Konrad 04.03.2019
    dzięki. mój ozór :)))))))) cieszę się, że bajucha się podobała, dziś wrzucam ost. część.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania