Prosta historia o miłości i nienawiści
Zajrzałem w uchylone wizjery jej duszy i ujrzałem popielatą farbę. Nie było w niej ożywczego cynobru, nie tętniły wermiliony ani nawet ciemne strugi karminu. Przeciwnie, była martwa jak tysiąc tulipanów w postapokaliptycznym Watykanie. Jej oczy kleopatry wyrażały jedynie wzgardę, maskowane obrzydzenie z eyelinerem i sztucznymi rzęsami na aloesowm kleju, trzy na raz. Dwoje oczu z miotełkami, dwoje luster duszy pustej jak opuszczona przez strusia skorupa. Dwa miejsca na tylnym siedzeniu, pasażer martwy, kierowca na autopilocie. Dwie latarnie w środku dnia, świecące jedynie ciemnością.
I tak jest co rano, i co rano pyta, dlaczego tak patrzę.
– Patrzę tak, bo cię kocham – odpowiadam.
Ona zaś odwraca się tyłem, jej wytatuowane ciało unosi się i opada, gdy ona zużywa kolejne porcje tlenu z atmosfery. Nie kocham jej wcale, jest ohydna, wstrętna, ma w sobie więcej zła niż sam szatan, wąż, który skusił Ewę. Ma w sobie diabła.
– Kłamiesz – odpowiada, odpalając papierosa. To jej sposób na radzenie sobie z rzeczywistością, smród. Smrodzi papierosem, śmierdzi kiepem, jej białe za pieniądze zęby bez szkliwa już całkiem, śmierdzą.
Nie chciałbym nigdy, żeby dotknęła mnie tą czeluścią, tą ziejącą pustką grobu z dickensowskiej powiastki. Smród kiepa wypełnia ciasne pomieszczenie. Jej czarne płuca wypełniają się siwym dymem, który następnie wypuszcza. Śmierdzi. Czuję, że i dzisiaj jej cuchnący popiołem pot wniknie w pościel.
– Pocałuj mnie – mówi, choć wcale tego nie chce. Oboje tego nie chcemy, jesteśmy zbyt zimni, jest zbyt rano, każde z nas ma swoje zejścia, tak wygląda prawdziwa rzeczywtość. Nie mamy sobie nic do powiedzenia; jesteśmy samotni, każde sobie w tym zimnym świecie. Nasza gwiazda świeci od kilku godzin, my zaś marnujemy jej blask i swoje życia, każde osobno choć razem, na wieczność tego poranka.
Całuję ją w czoło, robiąc grymas przypominający uśmiech, jednak nie do końca. Ona odkrzywia swoją twarz, że niby jej się to podoba, choć ja wiem, że wydmuszka nie może się cieszyć, kiedy kurczaczek umarł dawno temu. Lokatorów brak, głosi napis na drzwiach wejściowych. “Skłoterzy wypierdalać”.
Jestem skłoterem, zawieram siebie w tym jasnym barłogu, jem nic i żyję nicością, ona zaś prostytuuje się za te drobne kawałki chemicznego raju w cenie przyzwoitej kurtki na zimę. Ja też bym się prostytuował, jednak żebractwo jest prostsze. Żebram o jej względy, gdy mnie przyciśnie, gdy wieczorem po szesnastej poczuję, że nie mogę bez niej żyć, że jej zaćpana, pusta twarz, jej zaschnięte na rękawach białego futra ze sztucznych fok czy baranów plamy spermy są moimi, jej głód jest moim głodem, jej pieniądze w pustej torebce są moimi pieniędzmi. Jej oczy są również moimi. Żebram o nią, ona żebrze o uwagę, a jej klienci żebrzą o wszystko to, co mogliby u niej kupić. A kupić mogliby wszystko. I kupują.
Ona zaś wzgardza ich uczuciami, jej puste oczy spoglądają z dołu, usta ruszają się w swój lub narzucony rytm, a portmonetka wypełnia się pieniędzmi, z których odłoży tylko to, co sam jej ukradnę. I kupię jedzenie, włożę do skrytki w banku, schowam do koperty.
Do banku chodzę codziennie, codziennie zbieram ją z podłogi i wkładam do łóżka. Co weekend zaś jestem obiektem jej miłości i nienawiści. Gdy zasra łóżko, jestem jej bratem zakonnym, siostrą miłosierdzia. Wypełniam wannę wodą z mydlinami o zapachu jej ulubionych, malinowych perfum. Myję ją całą, nie szczędząc ciepła i uczucia.
Brzydzę się jej waginą, którą zna każdy w dzielnicy. Brzydzę się jej ustami, wołającymi za klientem i obsługującymi całokształt transakcji. Brzydzę się jej uściskami dłoni, towarem w woreczku i zapewnieniami o miłości. Brzydzę się jej sercem, a raczej kluską-zakalcem, niemożliwym do urobienia ciastem z gliny i patyków.
Czy ją kocham? Nie. Czy jej potrzebuję? Nie. Czy ona potrzebuje mnie?
Brzydkie kolana, pod wieczór już brudne, posiniaczone ręce i plecy. Pocięte od ukrytych w torebce żyletek przedramiona i policzki. Pij, pij, mówię. Pij, będziesz łatwiejsza, więcej spermy przez ciebie przeleci. Wyżre ci oczy, uszy i dupę, przepali żołądek, spali język. Nie zostanie nic, poza białym futerkiem twojej duszy.
Pchnę cię nożem. Chwalić wszystkich bogów obecnych, przeszłych i przyszłych, że nie możesz mieć potomstwa, biedne stworzenia wymiotowałyby, musząc przedzierać się przez ten zasrany korytarz twoich wnętrzności. Płynęłyby po wodach płodowych, aż wypadłyby gdzieś w zaułku, do którego chadzasz z jednym z tych, co lubują się w gałach za śmietnikiem. Tych, płacących wymiętymi dziesiątkami. Tych, którzy dadzą ci czasem w ryj. I dobrze.
A potem jesz zupę, choć mówisz, że nie jesteś głodna. Pijesz herbatę, choć zarzekasz się, że tylko z litości dla mojego czystego kubka. Z litości patrzysz na mnie i udajesz, że cokolwiek widzisz. Że czujesz cokolwiek poza wzgardą, że jest w tobie jeszcze cokolwiek. Wargi sromowe, nabrzmiałe i śliskie, wystają przez brudne majtki. Łykasz brukselki, narzekając, że nienawidzisz jebanych warzyw.
A w sobotę… W sobotę pijesz. Odkręcasz pierwsze rano, potem na przemian: wizyta, łyk, wizyta, łyk, wizyta, łyk. W tym zaspermionym, ohydnym i pełnym kiepów łożu rozpusty i ohydy udajesz, że jesteś wysokiej klasy prostytutką, oczytaną studentką, ironicznie w lofcie, artystycznie, a nie biedną kurwą, w tygodniu ssącą nawet tym ohydnym, zaszczanym czterdziestolatkom, którym odmawiają nawet niewybredne murzynki z czternastej ulicy. Otwórz usta, śliczna panienko, przyjmij dary żądzy, niech wsuwają banknoty, tłuste beniaminki, jedz ser i włosy, żryj i żyj. Udawaj, że te obcasy jeszcze cokolwiek znaczą, że są smakiem klasy, wyższego celu.
Trzydziestoletnia kurwa. Szmata w szmatkach, i ty dobrze o tym wiesz. Wszyscy wiedzą. Nawet w klubie nie możesz się powstrzymać. Wystarczy, że mignie zegarkiem czy rulonem baksów. I masz wiele szczęścia, jeśli tego dnia akurat ci nie wpierdolą ani nie okradną.
Pozwól, że spytam:
– Kochasz mnie?
Parskasz.
Puste oczy, suche gardło, smród kiepa. Smak nikotyny, smak raka, smak śmierci. Woń petów, spermy, taniej kawy, pety, pety, pety, kurz i zaschnięte błoto. Lakier do włosów, sok z cipy, plama krwi.
– Dzisiaj będzie inaczej – mówię, i na jej uniesione brwi mam ochotę wybić jej wszystkie zęby, złamać nos i podbić oczy. Wykurwić w łuk brwiowy tak, by odspoiła się skóra od czaszki. – Muszę jechać.
I zaczynam wstawać, zbierać się. Wkładam dżinsy, skarpety, wiążę buty. Wsuwam podkoszulek, w łazience psikam się dezodorantem i płukam usta z pasty. Ona w tym czasie leży, oby zdechła, oby dostała trypra, trądu, oby jej śmierdzące zwłoki rozsypały się w popiół bez mojego udziału.
– Dokąd jedziesz? – pyta, choć gówno ją to obchodzi. Pewnie zachciało się jej wycieczek, zachciało się pojechać i dać dupska komuś nowemu, za nowe pieniądze. Gdzieś, gdzie jeszcze jej nie mieli, gdzieś, gdzie dwudziestak nie został przed chwilą podpierdolony ćpunowi albo wymuszony emerytowi na spacerze. Gdzie fujara nie jebie szczynami.
– Do żony i dziecka – odpowiadam, choć to chuja prawda. Nie ma żadnej żony i nie ma żadnego dziecka. Nikt nie ma żony i dziecka, żony i dzieci nie istnieją. Nie ma dzisiaj, nie ma wczoraj, nie ma przyszłości. Nie ma świateł i nikt, kurwa, podkreślam, nikt od nich nie ślepnie. Patrzymy otwartymi oczami w słońce z nadzieją, że przybliży się choć o milion kilometrów i wypali nas wszystkich wkurwę, ale nici. Nawet gwiazda ma nas w piździe.
– Nie kochasz mnie już? – pyta ona, i ja czuję, że wstaje, że kończy kiepa i zbiera się, żeby do mnie podejść i podchodzi. Wydziarana w jakieś chuj wie co, z jedną pończochą, wszędzie na ziemi futerka, buciki i inny chuj, a ona, popielnica na zewnątrz i śmierć wewnątrz, już tu jest, już podchodzi do mnie i nie wiem, ona też nie wie, na co liczy.
Obejmuje mnie i tak się kończy ta historia. Ona pragnie ciepła, tej chwili poczucia bezpieczeństwa, a ja pragnę, żeby zdechła tu i teraz, spłynęła na podłogę jak pet, którego trzyma w palcach, spłynęła jak rzyg do rynsztoka. Jak sperma do gardła. Jak glut z cipy za śmietnik.
– Oczywiście, że cię kocham – kłamię. Nienawidzę tej kurwy, zarobaczonego ośrodka zarazy. Mogłaby się rozpaść w pył, i nie zapłakałby nikt, nawet wynajęty za dwie dychy, ba, za cztery, najlepszy ćpuński udawacz, poeta spod knajpy na Wi-burgu.
– Chcę, żebyśmy byli razem już zawsze – mówi ona, a ja wiem, że będziemy i nie będziemy jednocześnie. Pierdolona kurwa.
Gdy wychodzę, słyszę stukanie telefonu. Już się umawia, żeby przyszli. Za chwilę się zaroi, powinna wstawić drzwi obrotowe, kurwisko jedne. Gdy wrócę, już jej nie będzie. Będzie w klubie, najebana i naćpana, pełna kutasów i tego, co zostawiają. Materiał genetyczny wypełniłby komin elektrociepłowni. Barkę rzeczną na Mississipi. Rzekę Potomac.
Ohydne szmacisko. Oby zeżarły ją szczury, oby potrącił i przetrącił jej kark jakiś tchórz i odjechał swoim pontiakiem z powrotem na Bronks.
– Oczywiście, że chcesz. – Mówię. – Będziemy.
W niedzielne popołudnie, gdy ja piję, bo wtedy mogę, modlę się o śmierć w wyniku rohypnolu i trutki na szczury, potłuczonego szkła w jogurcie i szpilek w chlebie, żyletek w galarecie mięsnej i szpikulca do lodu w oku, uchu, siekiery w czaszce, noża w brzuchu. Żeby tylko nie, żeby dała mi spokój i wypieprzała do swojego życia, do kurwienia się, jedynej rzeczy, jaką potrafi robić, do bycia siedliskiem dżumy i cholery.
Gdy zalegam pijany na łóżku, na mojej stronie, na mojej niewesołej wyspie, samotnym ośrodku mojego świata, wiem, że to wstrętne kurwisko mnie wykorzysta i pokaże, że potrafi, że chce, że może i że będzie mnie kochać, się ze mną kochać i to wszystko, co z klientami, to udawanie i tu i teraz właśnie jest prawdziwa miłość. I ja, pijany i nieszczęśliwy, tego jednego dnia, w tym jednym momencie może dam się przekonać. Nie chcę, nienawidzę jej. Nie chcę.
Dotykam wszystkich żuli z całej dzielnicy, całuję wszystkie kutasy z okolicy, patrzę w pustkę udawanego afektu. Najchętniej rozerwałbym ją na strzępy i spuścił je w kiblu. Wyszarpał każdą część zdolną do czucia, niewiele bo niewiele, i wyrzucił za okno.
To, co zostanie, wystarczyłoby wysłać z powrotem na ulicę.
Nienawidzę tej kurwy.
– Kocham cię – bełkoczę, szczytując. Ona też szczytuje. Oczywiście, że potrafi udawać. Oczywiście, że udaje to każdego dnia po tysiąc razy. Oczywiście, że tak. Ale nie tutaj i nie teraz. Na jej brzuchu, poruszającym się w górę i w dół na mnie, widzę ślad po nożu. Ktoś kiedyś próbował, ale nie dokończył dzieła. Powinien był pchnąć mocniej, głębiej, ciąć porządnie, przyłożyć się do roboty. Ale nie; nie dał rady, pewnie spojrzał w te puste oczy i przestraszył się tego, co może zamieszkiwać ten krajobraz jak z wiersza Eliota.
– Kocham cię – mówi ona, i może nawet w tamtym momencie tak myśli.
Kto by tam jej wierzył, kurwie jednej. Wywłoce z piekielnych głębi, Nikt, bo nie ma takich głupich. Nie aż takich.
Nie idź jutro, myślę, gdy już dopada mnie depresja postkoitualna i mam nadzieję, że wyciągnie nóż i mnie tu i teraz, na miejscu zapierdoli. Nóż leży nawet na stole, gotów do cięć, dźgań, pchnięć, do mordu, zabójstwa w afekcie, do skórowania i ćwiartowania. Gotów do unicestwienia mnie.
– Zabij mnie – mówię szeptem, gdy kładzie się obok mnie, a moja sperma wycieka spomiędzy jej nóg, jak sperma każdego, kto ma dwadzieścia dolarów, każdego dnia, codziennie, sto razy dziennie.
– Zabij mnie – powtarzam, ale czy mi się poszczęści właśnie dziś, to nie wiem. Zasypiam snem sprawiedliwego z nadzieją, że się nie obudzę.
Komentarze (57)
Mocny, pełny sprzeczności tekst. O miłości, której nie ma, i której próżno jej szukać wśród całej ohydy świata. 5.
Czy dziwka potrafi naprawdę kochać? Czy miłość potrafi się wznieść poza zdradę?
Dlaczego dziwka nie mogłaby kochać prawdziwie, przecież to człowiek. Oceniać ją, rzucać kamieniem, ukrzyżować, kto z nas ma prawo?
Zdrada, czy boli równie mocno jak utrata, czy łatwiej odejść, czy wybaczyć?
Ale próbuję się wznieść ponad przyziemną i egoistyczną zazdrość i daję 5/5
Miłość do córy Koryntu zdarzyła się naprawdę znanemu Aleksandrowi Dumasowi. Verdi zainspirowany stworzył Traviatę.
Kocha się wbrew czemuś. Grawitacja nie wybiera, gdy jest to dziwne coś. Wbrew rozsądkowi.
Mocne to.
BTW - tekst antynikotynowy:)
Kurczę nie wiem co powiedzieć. Na pewno porusza, mocno...
kalaallisut to jest jakiś język, tylko jaki, albo czyj to mi się nie chce sprawdzać, ale któregoś z ludów północy na pewno... wieki temu nawet napisałem jakieś opowiadanie, w którym tego słowa użyłem (pewnie w błędnym kontekście) pisząc coś o eskimosach...
Niech prawdziwa kalaallisut nas oświeci w temacie :)
Przez cały ten świetnie napisany tekst zastanawiałam się, (i nadal nie wiem) co go przy niej trzyma...
Bo przecież nie miłość, nie kasa, nie te kilka sekund rozkoszy w weekend (a może?)...
Taaa, proza życia rynsztoka żebrającego o odrobinę normalności.
Pozdrawiam :)
PS. Oflaguj może, że dla dorosłych.
Jak pisałem już wyżej, ta prostytucja wcale nie musi być prawdziwa, realna. Może być domniemana, może być kwestią zazdrości i pierdolenia się w głowie narratora. Toksyczna relacja: miłość i nienawiść, plus jakieś psychiczne zaburzenia, i mamy koktajl Mołotowa ;-)
Dzięki, żeś wpadła. Miło mi niezmiernie :)
Poruszylo. Jest to wg mnie tekst dobry i... ciezki. Z tego, co czytalam, Twoj chyba najlepszy. Zaczyna sie wrecz lirycznie i ostre przejscie do brutalnej rzeczywistosci (znow, kojarzacej mi sie z ta Welsh'a) - daje mocny efekt.
Jakbys nieprzygotowanego wrzucal na bardzo gleboka wode, brudna i pelna potworow. W tym tekscie tonie sie rozpaczliwie.
Mnie tym bardziej oczywiscie w smak, ze jest to tekst ponury. Beznadziejny. Ukazujacy niebezpieczna dwuwymiarowosc milosci, ohydny rewers.
Sprawil zes sie byczo wg mnie.
Gdyz wypłucz, a nie wypłukaj.
Sprawdz se. Intuicyjnie mowie.
A tera ci powiem, bo czekałem, czy aby sie zjawisz. Byłaś poniekąd inspiracją, bo myślałem ostatnio o opowi, o ludziach stąd i ich twórczości. Od ciebie wziąłem trochę nastawienia, poetyckiego przesadzonego być może w niemoją stronę brudu. Twój ostatni tekst co czytałem, jakby tak pogilgał mnie w mózg, coś z tego urosło. Dodałem do tego brzydotę rodem z Mrocznego od Szu, pomieszałem we własnym garze. Dodałem ognia. Do tego wpadło trochę Jolki, a raczej zefir ze współpracy przy TW.
Napisane na jednym tchu i niesprawdzone wcale, jak widać wyszło niezgorzej.
Dzięki, żeś skomentowała, wpadła, w ogóle. Mimo wszelkich niesnasek.
No, a ze cos pogilgało - to dobrze, jak sie z jakiejs rzeczy robi impuls pod inną, a wychodzi koncowo tak zacnie - to tylko sie cieszyc.
Troche jest ten tekst..drastyczny, przynajmniej na kacu i w slabym humorze, gdy czlowiek deko kruchy. Nie gilga, a uderza.
Jednak ja lubie taką sztukę. Ale powinna wisiec na płocie tytułu tabliczka "uwaga, grozny pies".
:)
Całość również zacna.
Dzięki za wizytę, panie C.
Ten tekst, gdzieś tam, lekko, leciutko, tym całym zgniłym mięsem wprawnego oka, oscyluje wokół innego tekstu: Spójrz przed siebie i spróbuj się nie zrzygać. Nie mogłem jednak zrozumieć co mi w nim - nie tyle, nie leży, ale... - co jest inaczej.
No więc tutaj jest senniejsze, bardziej poetyckie, snucie opowieści. Są spiętroware kursy, spermy i inne, ale ich efekt nie jest kumulacyjny. W sensie: uderzają we własnym obrębie. Ich moc - w zestawieniu z tamtym tekstem - wydaje się ograniczona. Dużo tu brudu i beznadziejnej codzienności przeplecionej porządkiem i troską. Tak to był czysty rospierdol i ucinanie łbów jeńcom.
Tutaj główny jest w szachy. Nienawidzi, ale i narkotycznie wręcz potrzebuje.
Oczywiście cały komentarz można chujem obtłuc na zasadzie: po chuj w ogóle oba tekstu że sobą zestawiać?
Ano nie wiem. Mnie się skojarzyło, więc zestawilem.
"– Oczywiście, że chcesz. – Mówię. – Będziemy." - bez kropki i "mówię".
Pozdrox
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania