Przerwana codzienność Życie pod niemiecką okupacją. Część IV Wszechobecny głód. Jak zrobić święta z niczego...
Przerwana codzienność
Życie pod niemiecką okupacją
Część IV
Wszechobecny głód
Jak zrobić święta z niczego...
W tej nowej, strasznej rzeczywistości dawny obywatel Rzeczypospolitej musiał się odnaleźć i przystosować, aby dalej żyć. Musiał zapewnić sobie i rodzinie w miarę znośne warunki bytu, zadbać o wyżywienie, mieszkanie, pracę i odzież. A było to o wiele bardziej trudne niż przed okupacją. Bardzo często owe podstawowe dążenia człowieka były sprzeczne z polityką i rozporządzeniami okupanta, co stworzyło sytuację niezwykle charakterystyczną dla tamtego okresu: życie biegło jakby dwoma nurtami;
legalnym - zwanym często życiem „udawanym” i utajnionym - prawdziwym.
Rozpoczęła się bardzo trudna i niebezpieczna walka o przetrwanie.
Niemcy z premedytacją zaczęli niszczyć życie społeczno - kulturalne Polaków zamykając polskie szkoły, a w tych które pozostawili uczono języka niemieckiego i rachunków. Zlikwidowali prasę polską, księgarnie i biblioteki, muzea zamknięto, a ich zbiory zostały zrabowane i wywiezione w głąb Niemiec. Zmieniono nazwy miast np. Gdańsk na Danzig. Zakazywano modlitwy i kazań w języku polskim, a księży rozstrzeliwano lub wywożono do obozów śmierci. Najwybitniejszych synów tej ziemi m.in. wykładowców wyższych uczelni , lekarzy, prawników, nauczycieli aresztowano i wywieziono do obozów koncentracyjnych, skąd tylko nieliczni powrócili (m.in. Akcja Tannenberg).
Już od pierwszych dni okupacji zaczęły się kłopoty z aprowizacją i to nie tylko w odniesieniu do produktów spożywczych, ale także z zaopatrzeniem w odzież, żywność, obuwie, opał, środki piorące i lekarstwa. Bezpośrednią tego przyczyną było zmniejszenie liczby sklepów, oraz wiele ograniczeń w sprzedaży wyżej wymienionych artykułów, m.in. przez wprowadzenie systemu kartek. Czymś normalnym były ustawiające się jeszcze w nocy kolejki do sklepów czy piekarni. Ludzie stali nieraz po wiele godzin i często wracali do domów z niczym, bo chleb się skończył, albo go nie dowieźli. Asortyment przydziałów otrzymywanych na kartki był niezwykle ubogi. Można było kupić chleb, kartofle, marmoladę i sól. Inne "kartkowe" artykuły spożywcze pojawiały się nadzwyczaj rzadko, najczęściej były to kasze, makaron, a czasem jajka. O jakimkolwiek mięsie w tym systemie aprowizacyjnym praktycznie w ogóle nie było mowy.
W tych warunkach podstawą pożywienia stawał się zatem chleb, mimo że z czasem był coraz niższej jakości. A trzeba jeszcze do tego dodać, że pensje wypłacane polskim pracownikom przez Niemców były bardzo małe.
W tych ciężkich czasach polskie gospodynie domowe zaczęły wprowadzać wiele zastępczych produktów: w nowych przepisach proponowano zastąpienie herbaty skórkami owoców, cukru - syropem, a kawę radzono wytwarzać z żołędzi i pszenicy, były także różne rodzaje zup przyrządzanych z czego tylko można było i dało się kupić.
Powszechne stało się „szmuglowanie towarów” ze wsi do miasta. Proceder ten był bardzo niebezpieczny, ale pozwalał jako tako zabezpieczyć mieszkańców większych miast w żywność
Kartki wprowadzono bardzo szybko, w Krakowie już w połowie listopada 1939 roku, a w Warszawie miesiąc później.
W teorii reglamentacja żywności miała w zapewnić każdemu Polakowi przynajmniej minimalne, konieczne do przeżycia, racje.
Niestety prawda była całkiem inna.
To nie był system kartkowy, ale raczej – system głodowy.
Podstawowym produktem sprzedawanym na kartki był chleb, którego dzienna racja wynosiła, po początkowych zawirowaniach, od 150 do 300 gramów na osobę.
Dla porównania dzisiejszy chleb na od 250 do nawet 2000 gram...
Chleb... Tak naprawdę, to wątpię czy ktoś dzisiaj nazwałby go chlebem, a po ugryzieniu pewnie by wypluł. To był produkt nawet nie wyglądający na chleb. Był gliniasty, czarny, kwaśny i kruszący. Nazywano go różnie: dźwiękowcem, bo powodował wzdęcia, razowiakiem, kartkowcem, bonowcem, smutniakiem, koksowcem – bo bardziej od pieczywa przypominał węgiel. Czasami nazywano go żartobliwie łaskawcem – od niemieckiej łaski.
Jednak, ponieważ był podstawowym produktem mimo swoich wad był traktowany z szacunkiem. Gdyby teraz pokazać ludziom z tamtych czasów, jak niektórzy dzisiaj traktują chleb, pewnie by nie uwierzyli.
Kolejnym żelaznym punktem kartkowej listy zakupów była marmolada...
Ale nie mylmy jej z dzisiejszą, albo przedwojenną z jabłek, klarowną i bardzo dobrą.
Ta była z… czegoś, co niezbyt przypominało wyrób jaki znamy. To było coś o konsystencji porównywanej do betonu, taka bardzo gęsta maź. Dodawano do niej różne produkty takie jak pasta z buraków. Jednak ten specyfik był uważany za coś ekstra, co w dzisiejszych czasach może się wydawać wręcz niewyobrażalne. Takie to jednak były czas
Urodzona w 1936 roku, Marta Walska tak opisywała ten kartkowy rarytas:
„Kiedy szłam z mamą do sklepu, to widziałam, w dużych blokach była taka podobna do buraków marmolada i wydawało mi się zawsze, że to jakoś dziwnie wygląda, nie tak jak prawdziwa marmolada, a do tego pani kroi ją nożem”
Na kartki były również tłuszcze. Oczywiście masło było wielkim i zazwyczaj nie osiągalnym rarytasem. Jeśli komuś udało się zdobyć kawałek masła, to zaraz oddawał je dzieciom. Wielu dorosłych wręcz zapomniało jak smakuje prawdziwe masło.
A przydziałowa margaryna? Smakowała mniej więcej tak jak wyżej opisana marmolada, tylko z wyglądu przypominając prawdziwą.
Wielu ludzi nie mogło jej jeść i nakładali na chleb np. smażoną na oleju cebulę, albo zdobyty gdzieś smalec.
Przeciętna kanapka wyglądała tak: pajda chleba posmarowana margaryną, albo marmoladą, a czasami smalcem,
Nie jadło się naraz margaryny + marmolady, to byłaby już rozpusta.
W symbolicznych wręcz ilościach na kartki wydawano także cukier i mąkę pszenną, makaron, kaszę, namiastki kawy Mięso dla ludności innej niż niemiecka istniało głównie na papierze. Jeśli nawet zdarzało się, że jakąś mikroskopijną partię rzucono do sklepów, to zawsze było to mięso podłej jakości. Coś, czego naziści wstydziliby się podać swoim ludziom. Kilka razy w roku dawano bon na słodycze, ale co z tego, kiedy praktycznie nie było go gdzie wykorzystać.
Dorosły człowiek otrzymywał średnio 2 kilogramy ziemniaków, 1 kilogram chleba, 10 dekagramów mąki (około ¾ szklanki), od 5 do 10 dekagramów mięsa i jego przetworów, od 5 do 10 dekagramów cukru, od 5 do 10 dekagramów marmolady, 4 dekagramy kawy zbożowej, od ¼ do ½ jajka i minimalną ilość soli.
Reasumując, system kartkowy nie zapewniał nawet minimum niezbędnego wyżywienia.
Gdyby ktoś jadł tylko to, co legalnie otrzymywał z przydziału, nie miałby szans przetrwać do końca wojny, a miasta szybko wyludniłyby się całkowicie.
Niech zdychają z głodu!!!!!!
Takie hasło przyświecało naszym okupantom.
Według danych przytaczanych przez Bogdana Krolla, w książce Rada Główna Opiekuńcza 1939−1945, dziennie żywność kartkowa dostarczała średnio 400–600 kalorii dorosłym i 350–550 kalorii dzieciom. Po podniesieniu tych norm w 1943 roku liczba kalorii wzrosła do 800 dla dorosłych i 500 dla dzieci.
Dla porównania eksperci pracujący dla Ligi Narodów ustalili w 1936 roku, że człowiek, który nie wykonuje pracy fizycznej, musi przyjąć 2400 kalorii dziennie, żeby jego organizm funkcjonował prawidłowo. Jeśli zaś pracuje fizycznie, na każdą godzinę pracy winno przypadać dodatkowo 300 kalorii. W porównaniu z tymi liczbami wartość energetyczna przydziałów dla ludności polskiej wyglądała tragicznie.
Tak, dla zobrazowania skali biedy możemy przyjąć, że przeciętny człowiek dostawał około 20 % kalorii pozwalającej normalnie żyć na dzień i w dodatku to jedzenie było bardzo niskiej jakości.
To, że polskie miasta nie wymarły zawdzięczamy naszej, znanej już od wieków pomysłowości.
Polacy, chcąc przeżyć musieli wziąć sprawy w swoje ręce.
Tuż po klęsce wrześniowej i wprowadzeniu kartek, rozpoczął się nielegalny obrót żywnością. Pochodzące ze wsi mieszkanki miast ruszyły do swoich krewnych i znajomych by dzięki ich pomocy wyżywić swoją rodzinę. Na początku przywoziły tylko żywność na własne potrzeby, jednak bardzo szybko zaczął powstawać czarny rynek, który pomagał przeżyć całej reszcie społeczeństwa.
Jednak okupant bardzo szybko zorientował się, co robią Polacy i wydał bardzo surowe przepisy.
Za nielegalny ubój zwierząt, przemiał zboża, czy ukrywanie plonów groziły ciężkie sankcje, z karą śmierci włącznie. Za nielegalny przewóz żywności również można było zginąć.
Sprawę postawiono jasno:
Winni przemytu i paskarstwa będą wysyłani do Treblinki!!!!!
To jednak nie wpłynęło prawie wcale na skalę przemytu. Nasi rodacy po prostu nie mieli innego wyjścia. Musieli szmuglować żywność, inaczej skazaliby siebie i swoich bliskich na śmierć głodową.
Polacy starali się przywozić co tylko się dało. W miastach brakowało wszystkiego, więc tysiące szczególnie kobiet jeździło z miasta do wsi i z powrotem przewożąc wszelkie możliwe towary.
Opisuje to bardzo fajnie słynna okupacyjna piosenka.
„Na dworze jest mrok,
w pociągu jest tłok,
zaczyna się więc sielanka.
On objął ją w pół,
ona gruba jak wół,
bo pod paltem schowana rąbanka”
To nie tylko była piosenka, to było coś w rodzaju instrukcji jak przewozić towar.
Jak kiedyś opisał w swoich wspomnieniach polski kolejarz, w jednym tylko pociągu jadącym do Warszawy przewożono nawet do 30 świń i kilka byków, oczywiście w kawałkach, a wszystko schowane bardzo przemyślnie.
Zdarzało się, że kawałki mięsa ukrywano w trumnach, na których napisano, że człowiek zmarł np.. na Tyfus. Niemcy bali się panicznie chorób zakaźnych i dzięki temu, taka przesyłka zazwyczaj spokojnie dojeżdżała do miasta.
Jeśli chodzi o święta, czy to bożego narodzenia, czy wielkanocne, obchodzono je bardzo skromnie. Jak komuś udało się coś przywieźć ze wsi, albo kupić na czarnym rynku (niestety rzadko kogo była na to stać, bo ceny były ogromne), to na stołach pojawiały się kiełbasy, mięsa czy drób. Jednak były to takie rarytasy, których wielu Polaków nie widziało przez 6 lat okupacji. Mimo wszystko nasze babcie potrafiły tworzyć coś z niczego. Nie chce tu przytaczać przepisów z tamtego okresu, ale wierzcie mi to były takie cuda natury tworzone z tego, co można było zdobyć i tylko wielka pomysłowość pozwalała zrobić coś z praktycznie niczego.
Na koniec mała uwaga. Kiedy słyszę jak obecnie ludzie narzekają, że szynka niedobra, za słona, za dużo wody, dziwnie pachnie, albo jakaś taka brzydka itd. to sobie zadaje pytanie.
Co by powiedzieli Ci sami ludzie, jedząc na okrągło niejadalny chleb, z niejadalną margaryną, albo marmoladą z buraków przez 365 dni w roku?
Czy też by narzekali na szynkę, której albo by nie jedli wcale, albo po kilka plasterków na święta?
Ludzie już zapomnieli, że to czym teraz gardzą było w tamtych czasach towarem praktycznie nie do zdobycia. Czy zaryzykowaliby jazdę na wieś, kupowanie nielegalnego mięsa i innych wyrobów, a później jazdę powrotną gdzie w każdej chwili groziło aresztowanie przez żandarmerię albo służbę kolejową. Dalej na Gestapo i jak ktoś miał szczęście i przeżył tortury, to trafiał najczęściej do obozu koncentracyjnego w którego zazwyczaj już nie wracał.
Teraz stary chleb wyrzuca się do kosza. Nasze babcie całowały go, nawet jak spadł na podłogę. One wiedziały, że te kilka pajd chleba dziennie wyznaczało granicę między śmiercią a życiem. Tak mało i tak wiele zarazem.
Inne czasy, inna mentalność, ale powinniśmy czasami wspomnieć czasy, kiedy pajda chleba była najważniejsza rzeczą na świecie – po prostu pozwalała przeżyć.
Komentarze (38)
Moi rodzice nie mogli patrzeć na mnie, jak jadłam marchewkę zmieszaną z ziemniakami. Smakuje mi to nadal, ale im przypominało to codzienność okupacyjną.
Winna jestem przeproszenie, moje trochę niezręczne palce, wyklikały jeden zamiast pięć. Bardzo przepraszam. Pozdrowienia
htps://www.1944.pl/archiwum-historii-mowionej/marian-snopinski,694.html
Pozdrawiam 5
Może podpowiem, co robić z suchym pieczywem. Birze się maszynkę do mięsa, ta taką zwykłą, reczną na korbkę i mieli się suche kawałki chleba czy innego pieczywa na bułkę tartą do kotletów czy innych krokietów. Polecam :)
Kiedyś tez robiłem na tarce
Oki napisze na mejla
Piątunia z plusem za przesłanie ! :-)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania