Przypadki Hipolita Landsora - Przypadek I - PARASOL

Dnia piątego miesiąca maja wstałem jak nowo narodzony i w kuchni zasiadłem do kawy.

Minęła jedna z niewielu nocy, gdy spałem jak zabity, błądząc w meandrach głębokiego snu. Stan ten spowodowany był zapewne nieplanowanym wysiłkiem dnia wczorajszego. Jako urzędnik mięśnie mam wiotkie i lekkie, a ich dynamiczne ruchy i naprężenia należą do rzadkości, powodując raczej mdłości i zawroty głowy niż zadowolenie.

Wspominając dzień wczorajszy trudno jest mi uwierzyć, że zdobyłem się na aż tak skrajny wyczyn. Nie było jednak innego wyjścia, wszak okazja do ratowania bliźniego powinna się zdarzyć każdemu przynajmniej raz w życiu, aby pojął, czy naprawdę jest tak bohaterski, jak mówią jego wyobrażenia o sobie samym.

Na kanwie ostatnich wydarzeń mogę stanowczo potwierdzić, że nie ma we mnie nic z bohatera, a czyn, jaki przypadł mi w udziale, był podyktowany raczej próbą ratowania swego mienia, niźli szczerą chęcią bycia bohaterskim. Wyszło jednak jak wyszło. Wspomnę tylko truizm, że dla ogółu bardziej liczy się to co widzi z wierzchu, niż to, co pod podszewką. Szczęśliwie jednak myśli, jakie w momencie tego nieszczęsnego wydarzenia mi towarzyszyły, zachowam dla siebie. Lepiej niech tak zostanie.

Sądzę, że co niektórych niecierpliwią wywody, z których niewiele wynika. Przejdę więc do meritum, czyli do zdarzenia, które winno tu być najważniejsze.

A więc czwartego dnia maja wyszedłem do pracy przewidując, że do domu wrócę o właściwej porze. Wziąłem neseser, parasol i kanapek tyle, aby starczyło do pory obiadowej w barze mlecznym. Parasol wziąłem, ponieważ, mimo że początek maja, pogoda była niepewna. Skąd mogłem wiedzieć, że w tym dniu deszczu nie spadnie ani kropelka, a przedmiot ten przyniesie mi więcej problemów niż pożytku...?

Otóż stanąłem na skrzyżowaniu oczekując okazji do przejścia, gdy nagły podmuch wiatru naparł parasolem na mój kciuk, widać z całego śródręcza najsłabszy. Potem widziałem już tylko, jak targany w różne strony, parasol toczył się po chodniku, podskakiwał, nadymał się i kurczył. Aż zniknął mi z oczu.

Gdybym nabył go za nędzne grosze, albo nawet dostał w spadku od nieboszczki babki, która lubowała się w porządnych i przez to drogich przedmiotach użytkowych, być może machnąłbym mu ręką na pożegnanie. Lecz dostałem go od jedynej w moim życiu kobiety, która co prawda zostawiła mnie dla pewnego zniewieściałego modnisia, lecz zrobiła to w znośnym stylu, nie przyćmiewając tym czaru wspólnych upojnych i wyjątkowych nocy. Z tego powodu zacząłem biec, mając na uwadze, że buty mam nie przystosowane do sportów, nie wspominając, że sportów nie uprawiam wcale. Po szybkim sprincie, który wydawał się trwać nieskończenie, poddałem się, ciężko sapiąc i czując ból w kolanach i krzyżu. Parasol zdał się zniknąć bezpowrotnie.

Jednak jak wiadomo, w naturze rzeczy martwych jest odnajdować się najczęściej znienacka, wbrew wszelkim prawidłom logiki i ludzkiego zdrowego rozsądku. Wróciłem na skrzyżowanie, gdy nagle spostrzegłem jegomościa z kobietą pod rękę, trzymającego – a jakże! - mój parasol. Co znamienne, trzymał go jak gdyby nigdy nic, z pewnością, jakby był jego od zawsze. Niedoczekanie!

Zastąpiłem mu drogę, na co zatrzymał się zdziwiony. Kobieta rzecz jasna zatrzymała się również, ale coś w tej parze zdało mi się od razu być nie tak. Mimo, że z pozoru winna ich łączyć jakaś zażyłość, to jednak wyglądali na wielce zaniepokojonych, przy czym niepokój ten zdawał się mieć niejednakowe źródło. Darujcie mój brak umiejętności tłumaczenia rzeczy trudno uchwytnych. Spróbuję to ująć inaczej: on wpatrywał się we mnie jak w najgorszego wroga, a ona zdawała się szukać we mnie ratunku. Szybko jednak wyzbyłem się tego wrażenia, bo nawet jeśli coś tu nie grało, to co to mnie mogło obchodzić? Na świecie jest tylu ludzi, a między nimi tyle skomplikowanych powiązań i zależności, że w zasadzie nie powinno mnie tutaj nic zdziwić. Postanowiłem więc przejść szybko do sedna mając na uwadze, że pora już najwyższa znaleźć się za biurkiem w pracy.

- Pan masz mój parasol – powiedziałem na tyle stanowczo, na ile mógł mi pozwolić brak obycia w takich sytuacjach. - Proszę o jego zwrot.

Jegomość nie puścił parasola i ruszył przed siebie, spuszczając ze mnie wzrok, co mnie bardzo ubodło.

- Oddaj pan parasol – powtórzyłem i znów zastąpiłem mu drogę.

- Spieprzaj pan ! - huknął na mnie przez zaciśnięte zęby. - Spieprzaj bo przyłożę! - powtórzył i – nie powiem – trochę mnie zbił z tropu. Zmiarkowałem, że szanse bym raczej z nim miał niewielkie. Barczysty był i krępy, toteż błysnęła mi myśl; „i co teraz?”

- Parasol jest mój, więc go oddaj! - wyrwało mi się, choć -jak teraz sobie pomyślę – lepiej było tego nie robić. Nim pomyślałem, że mądrzej byłoby udać się spokojnie do pracy znosząc utratę własności, dłoń moja w akcie zwierzęcej złości zacisnęła się na metalowym szpikulcu parasola. Szarpnąłem krótko, sam zdziwiony swą, widać, wrodzoną zręcznością i i parasol upadł na ziemię. Lecz miast schylić się po niego, w jednej chwili pohamowałem się, gdyż zobaczyłem coś, co zmroziło krew we wszystkich tkankach mego ciała. Wątpliwości co do dziwnego zachowania owej pary rozwiały się w oka mgnieniu, gdyż spostrzegłem wycelowany we mnie rewolwer, dla którego mój parasol stał się przypadkowym schronieniem. Zaprawdę przyrzekam wam, że nie miałem zamiaru grać tu bohatera. Świętej pamięci ojciec powtarzał, że lepiej być żywym i zhańbionym niż leżeć bohatersko w grobie. Nie zawsze się z tym zgadzałem, uważając to za akt bojaźni i ludzkiej małości. Ale nie mając okazji do zweryfikowania słuszności tej życiowej mądrości, zbywałem ją milczeniem lub zdawkowymi komentarzami. Pochodzę z pokolenia, które nie zaznało wojen i żywię głęboką nadzieję, że nigdy ich nie zazna. Jaką wartość mogłyby mieć me rozważania w tej materii? Wracając do zdarzenia, zadam pytanie: któż z was, trzeźwo myślących, porwałby się z gołymi rękoma na zbrojnego w broń palną? A ja się – nie wiedzieć po co - porwałem. I bynajmniej nie był to akt wrodzonej bohaterskości, o czym już wspomniałem na początku tej historii. Nie potrafię zrozumieć tego nagłego przypływu energii i witalności. Nie potrafię też zrozumieć głupoty, która mi wówczas towarzyszyła. Działałem jak bym nie był sobą, po prawdzie ryzykując swoje własne życie za obdarzony sentymentem parasol. Jak Boga swego miłościwego kocham, przyrzekam sobie, że już nigdy więcej tak nie postąpię. Gdy uświadomię sobie, ile podobnych mi gryzie teraz ziemię, na plecach czuję ciarki i bliski jestem niemęskiego omdlenia. Ale cóż – stało się. Ręką moja - ku ogólnemu zaskoczeniu – poszła w kierunku pistoletu i chwyciła go tak, jak to robią szkoleni w walce żołnierze. Nie mam pojęcia, jak to się stało, lecz zaczynam wierzyć w nadzwyczajne możliwości naszego mózgu, który zdaje się uczyć nawet wtedy, gdy o tym nie wiemy. Gdy teraz analizuję tę sytuację, dociera do mnie, że postąpiłem jak postać z pewnego filmu o dzikim zachodzie, który jako młody chłopiec oglądałem niegdyś w objazdowym kinie. Widać obraz ten zadomowił się we mnie na dobre i wystarczyło tylko czekać chwili, aby się urzeczywistnił. Rewolwer odgiąłem szybko w dół i dalej po skosie w kierunku takim, że mechanika ręki i anatomia dłoni ludzkiej każe wypuścić z niej trzymany przedmiot, choćby nie wiadomo jak usilnie chciano go utrzymać. Szczęśliwie dla mnie, w tej samej chwili kobieta przytrzymała drugą rękę napastnika, szykowaną niechybnie na zadanie mi ciosu w szczękę. Wtedy też nabrałem przekonania, że oboje jesteśmy po tej samej stronie i po raz drugi wykazałem się nadzwyczajną głupotą, uderzając jegomościa w okolice oczodołu. Tego z filmu nie pamiętam i jestem skory sądzić, że zrobiłem to z własnej, głęboko skrywanej inicjatywy. Głupotą po raz trzeci było rzucenie się na niego i obalenie na ziemię. W jego oczach pojawił się strach, choć mam wątpliwość, czy spowodowany moją osobą, czy chwilę później wycelowanym w niego rewolwerem w dłoniach zdesperowanej kobiety. W każdym razie poczułem się przez chwilę bohaterem i miło mi było usłyszeć oklaski przechodniów, a potem gratulacje przybyłej policji. Pozostaje mieć nadzieję, że dziennikarz lokalnej gazety, któremu chwilę potem udzieliłem krótkiego wywiadu, nie dotrze nigdy do prawdy co do prawdziwych powodów mojego wyczynu. W tej chwili, gdy piszę te słowa, zaczyna się chmurzyć i zbiera na deszcz. Dziękuję Bogu, że dziś sobota.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania