Przypalony świat 1z2

Poprzez łagodnie odludne pustkowia kwiecień przebiegł szybko, po czym wpadł pod koła losowej ciężarówki i nastał maj. Wszystko w szaleńczym tempie zgodnym ze światowymi standardami. Minął tydzień, słońce prażyło, choć na przemian z chłodniejszymi akcentami wiatru. Na wylocie z miasteczka Buggy Deer rodzina oposów zaliczyła bezpłatny kurs wałkowania oponami szambiarki, do tego pełnej. Futrzane naleśniki w krwistym sosie powoli przypalane przez majowe słońce zwróciły uwagę kierowcy autobusu z trzema pasażerami, którzy zmierzali na wschód, w losowe miejsca, byle dalej od Buggy Deer. Mężczyzna zapoznał się z sytuacją, ale nie wiele zrobił. Oprócz splunięcia i kichnięcia właściwie nic. Wsiadł z powrotem do autobusu, wrzucił bieg i ruszył.

— Te oposy nie były niczemu winne — odezwał się nieco przyduszony głos.

Kierowca spojrzał w lusterko. Cztery truchła nikły za wzniesieniem, aż w końcu nie było nic więcej, tylko pustkowia i rzeka asfaltu pomiędzy nimi.

— Przejście dla oposów to inwestycja jutra. Można napomknąć burmistrzowi Buggy Deer — zaszydził.

— Wyjeżdżam na zawsze, więc raczej nie będę miała okazji. Ale pan, panie kierowco, może…

— Niech się pani nie martwi, w końcu to zwyczajny ludzki odruch. To spokój dla sumienia. Widzę cztery rozjechane oposy, myślę – przejście dla innych bezbronnych rodzin oposów do końca tego miesiąca.

— Takich ludzi nam potrzeba. Takich jak pan.

Spojrzał w lusterko. Babka uśmiechała się do siebie, do piaszczystych pustkowi i sępów krążących w górze. Pewnie do nieba też. Reszta to jest dwóch emerytów w kapeluszach, spała na dalszych miejscach pochrapując cicho. Możliwe, że kiedy kierowca naciskał pedał hamulca z siłą, jakby miażdżył szczura, nadal spali, mimo krzyków kobiety, mimo że autobus w mig wywrócił się na lewy bok.

****

Koło południa asfalt parzył jak rozgrzana patelnia. Wydawało się, że kwestią czasu jest, kiedy zmieni się we wrzący potok smoły. Na horyzoncie pojawił się lśniąco zielony traktor strzelający z tłumika czarnymi obłokami spalin. Kierowca leniwie spoglądał za siebie doglądając nowo przemalowanej snopowiązałki. Lśniła powściągliwą czerwienią i pachniała nowością. Zupełnie jak nowe skarpetki na Boże Narodzenie. Przynajmniej w zapachu nowości. Traktor zjeżdżając z lekkiego wzniesienie, przyspieszył. Asfalt śmierdział, mieszał w głowie, ale nie tak tyle, żeby nie zauważyć szambiarki stojącej na środku szosy. Unieruchomiona jak wypchany wół nawet nie drgnęła, kiedy traktor wbił się w nią z impetem. Było trochę hałasu, trochę krwi. Przednia oś wygięła się na kształt litery U, podobnie jak chłodnica. Zza szambiarki wychylił się jakiś wąsaty gość, cały we krwi. W oczach nie miał nic oprócz strachu. Co chwilę łapały go silne dreszcze mimo lejącego się z nieba żaru. Mało realistyczna sytuacja, ale fatamorgana nie maczała w tym swoich wyimaginowanych palców. Był blady, co w taki gorąc nie było widokiem częstym. Spuszczona głowa dyndała na szyi od niechcenia. Mógłby kręcić kółka, powłócząc jednocześnie nogami, tańczyć jednoosobowe tango albo recytować dziecięce wierszyki. Zamiast tego klapnął na asfalt jak kawał krwistej wołowiny na ruszt.

— Ej, chłopie, nie umieraj, mamy do przegadania — Podbiegł do niego z lekkim opóźnieniem. Trochę speszony, trochę zły i lekko usmażony na karku.

— Co to było? Nagle obudziłem się i zobaczyłem wywrócony autobus. Wszystko mnie boli.

— Nie wiem, chyba zasnąłeś za kierownicą i spowodowałeś cały ten bajzel. Odpowiesz za to, chyba że wpierw usmażysz się tu razem ze mną.

Facet przewrócił nerwowo oczami.

— A ty kto? Tylko nie mów, że mój anioł stróż, bo zacznę się głośno śmiać.

— Barton Guadiolly.

— Farmer?

— Nie, adwokat na urlopie. Lubię w wolnym czasie jeździć z moją snopowiązałką. Teraz jest świeżo po malowaniu i wygląda jeszcze piękniej.

— Fakt, jest niezła. Nawet lepsza od mojej byłej żony? Jestem Rislly Turon, szambiarz z zawodu i pasji.

Uścisnęli sobie dłonie. Obie spocone. Właściwie żaden z nich nie wiedział po co to robią.

— Schlebiasz mi, porównując moje cudo do swojej byłej.

Rislly zasyczał z bólu, próbując podnieść się o własnych siłach. Po ramieniu spłynęły strugi krwi.

— Mówię, jak jest. Paniusia śpi na cmentarzu miejskim już trzeci rok. Ale jakoś mi do niej nie tęskno.

— Problemy w związku?

— Coś w ten deseń. W końcu ona pierwsza wybrała się na strych ze sznurem. Ja też miałem to w planach, ale jak zwykle była pierwsza.

Barton spojrzał w stronę wywróconego autobusu. Wysilił przy ty mięśnie szyi, aby lepiej ogarnąć wzrokiem teren. W końcu i tak porzucił bezceremonialnie Turona, który nadal nie potrafił wstać o własnych siłach. Nawet uronił jedną słoną łzę w akcie rozżarzonego gniewu, który tłumił w sobie.

Autobus leżał na prawym boku. Na uwagę zasługiwała wystająca ręką kierowcy pochlastana przez kawałki szkła, które zagnieździły się w niej jak robactwo w zepsutym mięsie. Barton ostrożnie zajrzał do środka. Oprócz zdecydowanie martwego kierowcy, w autobusie znajdowały się jeszcze trzy osoby. Na pierwszy rzut oka trupy, chodź była mała szansa, że ktoś przeżył.

— I jak? Żyją? — usłyszał nieco złamany głos.

— Kierowca martwy, reszta nie wiem. Sprawdzę.

Rislly zacisnął usta na myśl o wszystkim, co spotka go, kiedy zjawi się policja. Akurat teraz nie miał ochoty na odbieranie sobie życia. W końcu udało mu się spłacić auto i nie zalegał z czynszem od pół roku. Promienie słońca odbijały się w mozaice z potłuczonych szyb. Oczekiwanie wydawało się tylko przeciąganiem nieuchronnego. A mimo wszystko głupi promyk nadziei skakał radośnie pośród zgniłej pustki i bezsilności.

— To jak? Chcesz wiedzieć? — usłyszał.

— Nie, nie chcę. Zostaw ich. W ogóle, po co ta cała fatyga? Są martwi.

— Nie inaczej. Od cholery krwi. Coś ty najlepszego narobił, szambiarzu miesiąca?

Wymienili spojrzenia. Zaufanie spadło poniżej zera. Teraz Burton kombinował nad planem awaryjnym. Biedny szambiarz. Albo raczej, jebany, zawodowy morderca. To pewne.

Zeskoczył z autobusu i zatoczył duży łuk, nieustannie przyglądając się Rislly’emu. Facet był autentycznie zdezorientowany. Na twarzy wciąż malowały się zmarszczki wywołane przeszywającym bólem. Do tego pot i chyba łzy.

— Co, teraz jednak mi nie ufasz?

Barton zacisnął zęby. Przesunął się jeszcze o dwa kroki i chwycił za leżący obok buta odłamek szkła. Potencjalnie plan zakładał rozerwanie facetowi tętnicy, a potem się zobaczy. Złapią go i tak. Ma współudział jak w banku.

— Dobiłeś wszystkich, a teraz chcesz ode mnie przysługi. No, dobrze mówię. Zabawa się zaczęła na dobre. — Zamachnął się odłamkiem, przeszywając powietrze. Rislly nawet nie drgnął. Był dziesięć kroków od Bartona.

— Fani snopowiązałek zawsze kończą źle. Powieszenie, ugotowanie, spalenie żywcem. Niektórych ćwiartują i rzucają świniom na pożarcie o poranku. Ty możesz być następny, ale masz zajebistego farta. Zabijam, ale też i chronię. — Przeczołgał się pod drzwi kabiny i ostatkiem sił podciągnął się na metalowych stopniach. Na karku poczuł piekący dotyk szkła.

— Mogę cię zabić i uciec stąd. — Docisnął szpiczasty koniec, lekko rozcinając skórę.

— Nie możesz. To absurd. Rodzina oposów, ty, wszystko. Jesteś w jebanym niebezpieczeństwie. Po kolana w bagnie, z którego tylko ja cię mogę wydostać.

— O czym ty mówisz? Nie jestem pieprzonym rolnikiem, tylko adwokatem.

— Co z tego? Paradujesz ze snopowiązałką, świeżo malowaną, w kolorze tak nierzucającym się w oczy, że uwierz mi, nie dożyjesz jutrzejszego poranka. Już cię mają na widelcu, ale szukają noża i sosu czosnkowego.

— Takie przypadki nie istnieją. Mam umrzeć, ale przypadkowo wpierdalam się w szambiarkę prowadzoną przez mordercę i prywatnego ochroniarza?

— Po pierwsze, zabijam, kiedy okazja jest co najmniej idealna. Po drugie, szambiarka to moje marzenie z dzieciństwa, więc łącze zawodową robotę z marzeniami. Lepiej ochłoń i daj mi spisać w myślach korzystną dla nas obu umowę na twoje życie.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • JamCi 02.05.2020
    Tu byłem tu byłem tu byłem. Tu już byłem tylko nie tu a tam :-)
  • marok 02.05.2020
    tam, ale tu nie tu tylko tam, a nie tu :)
  • JamCi 02.05.2020
    marok o to to a nie tamto :-)
  • Bajkopisarz 03.05.2020
    „ale nie wiele zrobił.”
    Niewiele
    „z lekkiego wzniesienie,”
    Wzniesienia
    „nie tak tyle, żeby”
    Nie na tyle
    „Był blady, co w taki gorąc nie było”
    Był – było = powtórka
    „mamy do przegadania — Podbiegł do niego”
    mamy do przegadania. — (KTO) podbiegł do niego

    Podoba mi się. Te opary absurdu unoszące się nad horyzontem zapowiadają dobrą zabawę w kolejnej części. Szkoda tylko oposów, którym już nikt raczej nie wybuduje przejścia.
  • Dzisiaj i jutro odgadujemy. Kto to napisał? Czytajcie i komentujcie i typujcie Autorów

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania