Przypowieść o Asasynie

„Masakra na pustyni”

Niemiłosierne słońce paliło sypkie złoto pustyni. Rosnące w oazie palmy dawały schronienie i ukojenie nie tylko ludziom. Małe oczko wodne przyciągało wiele zwierząt jednak stroniły one od towarzystwa człowieka. Pustynia mieściła się na pograniczu Gór orlich, które stanowiły naturalną granicę z sąsiednim państwem Królestwem Albionu. Albiończycy pokojowo zawsze byli nastawieni do Ziguryjczyków, ale jak w życiu bywa i od tej reguły można było znaleźć odstępstwa. Dwa dni drogi za Zigurą kiedyś wykopano małą studnię. Miejsce to było bardzo ważne dla Ziguryjczyków, gdyż pradawne księgi powiadały niesamowitą historię na swoich kartach. Niegdyś studnia zazwyczaj sucha była i napełniała się tylko dwa razy w roku. Okoliczni mieszkańcy bronili zaciekle dostępu do wody by inne ludy z niej nie korzystały. Toczono o wodę krwawe walki nawet między rodzinami blisko siebie mieszkającymi. Gdy studnia wyschła teren opustoszał, ludność przeniosła się bliżej rozkwitającej wtedy Zigury i z biegiem czasu o małej, niepozornej suchej już studni zapomniano. Księgi powiadają, że gdy w pobliżu Mahomet się pojawił i strudzony podróżą przysiadł przy studni, ona w mgnieniu oka wypełniła się po brzegi wodą. W około w przeciągu rozgwieżdżonej nocy wyrosła bujna zieleń i wesoło tryskał strumyk tworząc dość spore oko wodne. Od tamtej pory wody w tej studni nigdy nie zabrakło – nigdy nie wysychała i zawsze wypełniała się o poranku chłodną, świeżą wodą. Studnię rozbudowano, powiększono a w około niej zaczęły gromadzić się ponownie tłumy spragnionych. Przed każdym świętem al-Adha całe rodziny udawały się do świętej studni, gdzie gromadzono zwierzynę, którą następnie rytualnie zabijano. Święto to jest jednym z najważniejszych świąt w Zigurze. Każdy ojciec rodziny w tym dniu zabija baranka, wielbłąda bądź krowę na znak poświęcenia. Tak też było tego dnia. Tłumnie przybywały rodziny ze wszystkich zakamarków Słonecznej Zigury, liczne namioty budowały się w około studni i na obrzeżach oazy. Całymi rodzinami pielgrzymowano w te strony co powodowało iż w jednym czasie, w jednym miejscu potrafiło zgromadzić się nawet do kilkuset osób jednocześnie.

W około studni buszowała gromadka krzykliwych i rozbawionych dzieci z liśćmi uciętej palmy. Licznie zgromadzone kobiety w około cieku wodnego moczyły tkaniny i rozkładały je na gorących kamieniach. Tuż obok zabudowana drewnianymi palami przestrzeń przeznaczona tylko i wyłącznie dla kobiet, zdejmujących z siebie burki i poddające się ochłodzie i moczeniu. Wzrok mężczyzn nie sięgał tak daleko, a kobiety miały chwilę wytchnienia i swobody. Ów miejsce oblegane było nader często, gdyż było jedynym takim miejscem w tej oazie, gdzie prawo zezwoliło niewiastom zdejmować burkę lub czador. Była również miejscem, gdzie kobiety mogły swobodnie, ale z umiarem poplotkować i porozmawiać na ważne dla nich tematy. Na gorącym kamieniu siedziały trzy młode kobiety. Jedna do drugiej podobne jak krople wody, a jednak tak różniące się od siebie.

- Widziałaś syna Abdul Hakima? – rzekła jedna zakrywając dłonią usta.

- Który to? – rzekła zdziwiona druga podchodząc bliżej pierwszej.

- Nie wiesz? Ten co kozy pędził za naszym wozem. Ponoć niedawno wrócił z wielkiej pielgrzymki. Opuścił dom w wieku 7 lat z mistrzem i niedawno wrócił. – rzekła podekscytowana trzecia kobieta.

- Nie wiem – burknęła coś pod nosem - ja tam nie patrzyłam, widać miałam ważniejsze rzeczy na głowie. – rzekła druga.

- No wiesz Maisa? – zbulwersowała się pierwsza, która nosiła imię „tej pierwszej” Nadia – czas niebawem za mąż pójść. Tak bym chciała by nasze rody się połączyły i może jeszcze mnie wybrał. Jako pierwsza z cór szlachetnego ojca naszego Usamaha. Powinnam pierwsza z domu wyjść prawda ?

- Ojciec za Ciebie nic nie da – roześmiała się trzecia z sióstr, Basima nosząca imię „uśmiechniętej” – najwięcej da za mnie, mnie najbardziej daruje uczuciem.

- Głupie jesteście, najbardziej miłuje z nas wszystkich Hasana – rzekła spokojnie Maisa – to w końcu jedyny męski potomek w naszej rodzinie, grzechem jest łudzić się, że inaczej jest. A ten wasz koźlarz to nie jest fajny, jakiś taki dumny, zuchwały i wygląda jak przerośnięty ananas. W dodatku bez wstydu chodzi bez górnej odzieży pokazując to czego nie powinien.

Na te słowa obie siostry zbulwersowały się na tyle głośno, aż ów zbulwersowanie dobiegło uszu starej babki Dżanan, siedzącej nieopodal i pilnującej wejścia do zakazanego miejsca.

- Co się tam dzieje? – rzekła Dżanan.

- Nic, nic już wychodzimy – odpowiedziała radośnie Basima.

Minęła chwilka gdy zza drewnianego ogrodzenia i maty z wyschniętych liści palmy wypełzły wszystkie trzy siostry odziane w czarne burki. Każda kobieta w burce wyglądała tak samo i nie można było rozeznać się, która była która. Wyjątkiem była Maisa, jej chód przypominał lekkie kołysanie się liści muskane wiatrem. Wszystkie trzy skierowały się w stronę namiotów należących do ich rodziny. Na święto al-Adha przybyła cała rodzina Maisy, Basimy i Nadii. Ojciec wielki kupiec i handlarz majątek wielki miał, ale potomka męskiego nie. Gdy drugą kobietę za żonę pojął, szybko urodziła mu syna, którego pokochał bardziej niż pozostałe swoje dzieci. Nic dziwnego wszak ród podtrzymywał jedynie męski potomek a nie córy. Córy łącznikiem rodzin były i dzięki nim rodowe majątki łączyły się, a pozycja w Zigurze znacznie szła w górę. Majętność w Słonecznej Zigurze była bardzo ważna, gdyż Sułtan miłował się zawsze w bogactwie i rozpuście majątku. To czyniło, iż względami okrywał te rody, które największy majątek posiadały i obsypywał ich wszelakimi pozycjami i tytułami, co jakby nie patrzeć w handlu znacznie ułatwiały nawiązywanie kontaktów.

Nadia i Basima szły pierwsze, za nimi skupiona Maisa starająca się nie przewrócić o zwoje materiału burki. Po śmierci matki obiecała sobie, iż przykrości ojcu nie będzie przysparzać i nauczy się w burce chodzić - jak to jej siostry i matka czyniły. Maisa wolnym duchem była, niepokorna wielce i zuchwała, ojciec w niej nadziei nigdy nie pokładał, a tym bardziej jako „łącznika” rodów nie proponował.

- Patrz Nadia – szturchnęła Basima siostrę – nasz koźlarz! – westchnęła cicho i roześmiała się perłowym śmiechem, przechodząc obok niego.

Ten usłyszawszy cichy i zalotny śmiech za plecami podniósł się z klęczek i z naczyniem udojonego co mleka podszedł do sióstr. Nadia i Basima stanęły jak wryte i opuściły lekko głowę na znak pokory. W pewnej chwili jedno z koźląt przedarło się przez ogrodzenie i rozbrykane popędziło w stronę idącej w skupieniu Maisy.

- Koźlak uciekł – roześmiała się Basima – jakiż on słodki.

Obie siostry odwróciły się w stronę brykającego koźlaka i zaczęły śmiać się dyskretnie. Po chwili Nadia krzyknęła.

- Maisa! – przerwała…

Do ich uszu dobiegł donośny wrzask i słowa niegodne kobiety.

- Na Allaha! Ki nieuważny koźlarz swego stada pilnować nie potrafi – zbulwersowała się Maisa.

Dziewczyna leżała na piachu starając się uwolnić nogi z zaplątanych zwojów materiału burki. Wymachując energicznie rękami wyklinała wszelakie kozy na pustyni. Nadia spokojnym krokiem podeszłą do siostry i starała się jej przypomnieć o odpowiednim zachowaniu. Po krótkiej szamotaninie z burką Maisa w końcu z niej wypełzła jak motyl z kokonu. Stanęła energicznie i rzekła rozdrażniona.

- Burka to głupota, czuje się w niej głupio – zdeptała burkę i rozzłoszczona ruszyła w stronę namiotu.

Mijające ją kobiety schodziły z drogi przerażone widokiem Maisy. Basima stała jak wryta a podchodząca do niej Nadia rzekła cicho.

- To się jej teraz oberwie od ojca – wyszeptała – tego jej nie podaruje.

Basima pokiwała tylko głową i wzruszyła ramionami. Odwróciły się obie w stronę koźlarza trzymającego dzban mleka, ukłoniły głowę i ruszyły pośpiesznym krokiem w stronę namiotu.

Nastał wieczór. Ojciec powrócił do namiotów, zasiadł na swoim miejscu przy niskiej ławie i splótł dłonie na kolanach. Człowiek w podeszłym wieku można rzec, iż starcem już był. Broda długa srebrna opadała na okrągły brzuch, a rysy twarzy przypominały wysuszoną figę. Odziany w bogate szaty, ale nie jedwab, gdyż mężczyznom w jedwab nie wolno było się przyodziewać. Piękne ozdoby i upinki szat przypominały o randze w Zigurze. Lampy olejne paliły się w namiocie unosząc dookoła dziwny zapach. Wtem przerwał ciszę i rzekł głośno.

- Maisę chcę natychmiast widzieć.

Przy wejściu siedziała Dżanan, babka dziewczyn. Po śmierdzi męża przygarnięta przez męża swojej córki a matki trojaczek. Usłyszawszy polecenie pospiesznie udała się do namiotu obok, gdzie urzędowały siostry wraz z innymi młodszymi dziećmi płci żeńskiej. Zdyszana wbiegła do namiotu i rozejrzała się w około. Po chwili zdenerwowana krzyknęła.

- Gdzie Masia?

- Poszła o zachodzie słońca – rzekła spokojnie Nadia.

- Poszła? Sama? – zadała serię pytań Dżanan.

- Nie wiem – wzruszyła ramionami Nadia – szalony jest ten kto uważa, że ją przypilnuje.

- Bezczelna dziewczyno! – krzyknęła staruszka – natychmiast chce ją widzieć Ojciec wasz. Macie ją znaleźć.

Wypowiedziawszy to babka zniknęła za fałdami zakrywającego wejście materiału. Nadia spojrzała na Basimę i sięgnęła po burkę.

- Głupia jesteś po co idziesz? – zapytała Basima – to ją chce ojciec widzieć nie ciebie. Nabawiła się kłopotów to nich teraz z tego sama wybrnie.

Pierwszy raz Basima nie poparła strony Maisy jak do tej pory zawsze czyniła. Nadia spojrzała na siostrę i odłożyła burkę na bok. W ręce ponownie wzięła kawałek materiału i haftowała w spokoju kolejny element. Nim tylko zdążyła nawlec kolejną partię jedwabnej nici do namiotu weszła Maisa. W mgnieniu oka obskoczyły ją młodsze siostry i ciągnęły za ręce zachęcając do zabawy. Kątem oka spojrzała na swoje siostry i ochoczo dołączyła do młodszego rodzeństwa.

- Ojciec cie wzywa – rzekła oschle Basima – czeka na ciebie, idź już.

Maisa spuściła wzrok i bez słowa opuściła namiot. Po drodze minęła nerwową Dżanan, która podała jej czador by mogła osłonić włosy i szyję jak to na muzułmankę przystało. Dziewczyna spojrzała na staruszkę i odepchnęła jej dłoń z czadorem. Stanęła na chwilę przed wejściem do namiotu, zrobiła głęboki wdech unosząc głowę dumnie do góry i weszła energicznie do środka.

- Wzywałeś ojcze? – zamarła.

Przy jego boku siedział nieznany jej mężczyzna w podobnym wieku co ojciec. Odziany w bogate szaty gładził brodę opadającą na klatkę piersiową. Zmieszana obecnością nieznajomego człowieka opuściła głowę. Do namiotu weszła Dżanan i okryła ją czadorem zawiązując go na pasie. Stała spokojnie nie podnosząc wzroku. Po chwili rzekł ojciec do niej.

- Dwa dni mnie nie było. Działo się dziś coś ciekawego? – zapytał spokojnie.

- Ojcze ja wszystko wyjaśnię… - rzekła cicho.

- Wystarczy! – wybuchł złością niczym wulkan najstraszliwszy – cała Zigura już wie co dziś zrobiłaś. Niepokorna jak matka, po niej masz swój charakter i brak uległości. W dodatku obraziłaś syna największego przyjaciela naszej rodziny i masz go przeprosić. Jeszcze dziś.

- Ojcze, ale… - wtrąciła się.

- Milcz! – krzyknął – burkę przyodziejesz i z Dżanan udasz się do namiotów Abdul Hakima by przeprosić jego syna.

Gdy tylko to powiedział Dżanan chwyciła ją za ramiona i wypchnęła z namiotu. Przez chwilkę słychać było jeszcze poszczególne słowa ojca kierowane do Abdul Hakima lecz oddalając się od namiotu rozmowy cichły.

- Głupia dziewczyno – rzekła cicho babka – jak matka, jak matka. Takie same miał problemy gdy żoną była jego… Niech Allah jej wybaczy ten niepokorny charakter. Jesteś taka sama.

Staruszka chwyciła ją za rękę i pociągnęła do namiotu kobiet. Wparowała jak taran do niego i nerwowo zaczęła szukać burki. Pozostałe córy nie przerywając zabawy zignorowały całą sytuację, za wyjątkiem Nadii. Najstarsza z nich była, a po śmierci matki zajęła miejsce jej w wychowywaniu młodszego rodzeństwa. Druga żona ojca nie była zainteresowana ich losami. Ojciec wyniósł ją ponad wszystkie córy, gdyż ta dała mu upragnionego syna.

- To narobiłaś kłopotu co? – rzekła Nadia cicho do stojącej obok niej Maisy.

Ciemnooka dziewczyna podniosła wzrok i spojrzała obojętnie na siostrę. W tej chwili podeszła do niej Dżanan i rozwiązała jej czador. Założyła przez głowę burkę i popchnęła do przodu. Posłusznie dziewczyna wyszła z namiotu i udała się w ciszy za babką.

- Pamiętaj! Ukłoń się najpierw i przeproś szczerze.

- Dobrze – rzekła cicho.

W ciszy przeszły na drugi kraniec oazy podzielonej między zacne rodziny. Przy jednym z namiotów czekała odziana w czador kobieta w wieku matki Maisy z misą pełną owoców. Podeszła spokojnie i kiwnęła głową.

- Czekałam na was, wejdźcie do namiotu.

Dziewczyna z babką weszły do wielkiego namiotu i usiadły na wskazanym miejscu przez gospodynię. Po chwili do namiotu rozbawiony wszedł młodzieniec do połowy rozebrany a za nim wparował kolejny. Na widok niewiast siedzących zmieszali się oboje i spojrzeli po sobie. Maisa podniosłą wzrok na roznegliżowanego, stojącego w świetle lampy oliwnej mężczyznę i wydała z siebie okrzyk niedowierzania.

- Co? Ciebie mam przepraszać? – rzekła zbulwersowana.

- No ładnie – rzekł do brata – to ta co ci mówiłem. Niepokorna i niesforna, nieułożona i pyskata, jedna z cór przyjaciela naszego ojca.

- Nieułożona? – powtórzyła zdenerwowana – ja nie jestem ułożona? Ja jestem pyskata? Niepokorna i niesforna? Co to ma wszystko znaczyć? – skierowała pytanie do Dżanan.

Dżanan o włos zawału nie dostała, pobladła od razu i nerwowo ciągnęła Maisę za burkę. Młoda dziewczyna zdenerwowana obecnością zuchwałego młodzieńca poczęła ściągać burkę.

- Maisa! – krzyknęła Dżanan.

W pewnej chwili namiot wypełnił spokojny głos karcący brata, który powoli koił agresję i nerwy Maisy.

- Musad! Gości nie można tak przyjmować, nawet jeśli to niepokorna niewiasta.

Maisa spojrzała przez burkę na stojącego w półcieniu mężczyznę, którego twarzy nie było widać. Szybko poprawiła zwoje materiału na kolanach i opuściła głowę. Po chwili ten o przyjemnie kojącym głosie opuścił w ciszy namiot.

- Przybyłam tu wraz z Maisą, by przeprosiła cię za to co dziś powiedziała – zwróciła się do Musada.

W tej chwili dziewczyna wstała ukłoniła głowę i cedząc przez zęby powiedziała donośnym głosem.

- Przepraszam.

Wypowiedziawszy te słowa ponownie poprawiła burkę i skierowała się w stronę wyjścia. Drogę zagrodził jej Musad i rzekł cicho.

- Jeśli jeszcze raz ją zdejmiesz, chętnie popatrzę.

Bez słowa udała się w stronę namiotów jej rodziny.

 

Nastała noc. Było duszno, ale lekki chłód dawał się we znaki. Maisa tej nocy nie mogła zasnąć. Po cichu wstała ubrała czador i wyszła z namiotu. Rozejrzała się dookoła i udała się w stronę świętej studni. Przeciskała się przez namioty, barany i kozy płosząc przy okazji. Spokojnie usiadła na wymurowanej studni i spojrzała w jej głąb. Podniosła oczy ku górze i zdjęła czador rzucając go na piach.

- Kobiece życie, podporządkowane mężczyznom jak barany w zagrodzie. Allah na to pozwolił. Nakazał. – szeptała na głos myśli przelatujące przez jej głowę – niebawem świt. Co ojciec powie?

Wypowiedziawszy te słowa spokojnym charakterystycznym chodem udała się za drewniane palisady, gdzie dzień wcześniej była z siostrami. Usiadła na kamieniu, zdjęła sandały i zamoczyła nogi w nagrzanej wodzie promieniami dziennego słońca. Uśmiechnęła się i oparła głowę o kamienie. W uszach dzwoniła cisza zmieszana z szmerem wody tryskającej spod wielkiego głazu. Powiadali, że gdy Mahomet się tu pojawił trysnęło źródło do góry na wysokość 5 rosłych mężczyzn. Wtedy Allah widząc marnotrawstwo wody z nieba zrzucił dwa wielkie głazy, które przytłumiły źródełko, a powstały lej wypełnił się wodą. Maisa spojrzała na ów głazy i poprawiła ręką zmierzwione włosy.

- A jakby tak… - uśmiechnęła się i energicznie wstała z kamieni łapiąc sandały w dłonie – jak się tam dostać…

Obeszła zaciekawiona palisady i wyszła na otwartą przestrzeń. Przeszła kawałek, przeszła kolejne zagrodzenie z owcami, przemknęła obok wielbłądów potykając się o wiązania namiotów, wyszła na obrzeża oazy. Ubrała sandały na stopy i rozejrzała się w około. Całą oaza spała kamiennym snem co pasowało w tej chwili dziewczynie. Myślała co ojciec by powiedział, gdyby po wczorajszej akcji dowiedziałby się o tym, że nieułożona dziewczyna wdrapuje się na wielką kamienną półkę. A to tylko dlatego, że ciekawość nią kierowała. Gdzieś przy stercie kamieni zatrzymała się i spojrzała w górę.

- Wysoko, ale skoro kozy potrafią to ja też. – powiedziawszy to zaczęła wdrapywać się po kamieniach, między szczelinami, wykorzystując pęknięcia w skale, powoli brnęła w górę. Ostre ranty skały raniły jej delikatne ręce, a nogi co chwilkę trącały luźne kamienie, które spadały w dół robiąc nie mało hałasu. Wiatr tu w górze był troszkę silniejszy, chłodniejszy i sprawiał wrażenie bardziej wilgotnego. Po chwili wyciągnięta dłoń ku górze poczuła sypki piach na wierzchołku skalnej półki. Ciężko oddychając wdrapała się i momentalnie padła na plecy łaknąc powietrza jak ryba wody.

-Udało się, głupia i nieposłuszna Masia – rechocząc wycedziła słowa.

Złapawszy głęboki oddech wstała na klęczki i rozglądnęła się w około.

- Na Allaha – wyszeptała – jak tu pięknie.

Spokojnie usiadła i poprawiła włosy sięgające pasa. Wsparła się rękami w tyle i uniosła wzrok ku górze. Na atramentowym niebie iskrzyły gwiazdy a w śród nich wielki księżyc w nietypowo czerwonym kolorze. Zainteresowana spojrzała na niego i rzekła zaniepokojona.

- Księżyc krwią zalany? – zadumała się.

Po chwili na twarzy poczuła chłodny wiatr z drobinkami piachu. Spojrzała w dół na całą oazę i przylegające do niej tereny wypełnione namiotami i zagrodami ze zwierzyną. Końca namiotowej osady nie było widać co znaczyło iż na te święto przybyły liczne rodziny. Spojrzała na ogrodzone palisadami miejsca, gdzie kobiety w dzień oddawały się spotkaniom i roześmiała się.

- Jakby któryś chciał i wdrapał się tu jak ja, to by burka niepotrzebna była.

Wypowiedziawszy te słowa odwróciła się w stronę zachodu. Spojrzała na pustą przestrzeń rozciągającej się piaskowej krainy. Gdzieś w czarnej dali coś zabłysło. Wytężyła wzrok, ale nic podobnego ponownie nie zauważyła. Spojrzała jeszcze raz by się upewnić i uspokojona położyła się na półce skalnej. Po chwili usnęła z uśmiechem na twarzy.

Sen spłoszyły głośne i przeraźliwe krzyki dobiegające gdzieś z dołu. Zerwała się i rozejrzała w około.

- Na Allaha co ja tu robię!

Wychyliła się. Pierwsze promienie słońca padły na wyłaniającą się z ciemności wielką studnię. Widok jaki ujrzała zmroził jej krew w żyłach. Płonęły namioty, a w nich ludzie uwięzieni płomieniami. Przeraźliwe krzyki biegających kobiet, dzieci płacz i zdezorientowanie gwardzistów Sułtana, wszystko to składało się na jeden przeraźliwy obraz. Jej czarne źrenice rozwarły się do granic możliwości, gdy w dali ujrzała płonący namiot rodzinny, łzy napłynęły do oczu. Zaczęła krzyczeć, jednak jej krzyk gubił się w panującym w oazie zgiełku. Kłęby dymu powoli przysłaniały jej widok, smród palonych ciał i zapach krwi unosił się ku samej górze. W tłumie przemykali się Krzyżowcy w lśniących zbrojach z ciężkimi mieczami w dłoni.

- To ona mi błysnęła w świetle księżyca… to ona.

Zacisnęła pięści i odwróciła się by pospiesznie zejść tą samą drogą, którą weszła. Niestety wejść było łatwiej niż zejść. Uniosła zapłakane oczy do wschodzącego słońca i zakryła je dłońmi kuląc się jak wystraszone dziecko. Z dołu dobiegały modły kobiet zagonione jak stado owiec w jedno miejsce. Jęki i płacz wypełniał głowę jak woda dzban. Mężczyźni, którzy zdołali sięgnąć broń walczyli z najeźdźcami ile sił mieli. Młodzieńcy bronili swych rodzin, jednak większość z nich to koźlarze, pasterze owiec i kupcy. Gwardia szybko pokonana została a litości Krzyżowcy nie mieli. Zabijali każdego, który przemknął się obok i w zasięgu miecza był. Czy to kobieta, czy mężczyzna, niezależnie od wieku, rangi i majętności – wszyscy ginęli zbroczeni krwią. U podnóża skały, na której siedziała usłyszała obcą mowę. Grupa zbrojnych stała przed zgromadzonymi kobietami i rozmawiali o czymś między sobą. W tłumie niewiast ujrzała gdzieś swoją najmłodszą siostrę Aję, która niedawno skończyła 5 lat. Tuż obok niej kłębiła się Nadia i starowina Dżanan.

- Nadia, Aja, Dżanan – krzyknęła, ale odgłosy bitwy, płaczu i jęków zagłuszały jej wołania.

Bezsilnie patrzyła jak bliskie jej osoby cierpią. Maisa spojrzała na jednego z najeźdźców. Ubrany w lśniącą zbroję, okryty białą peleryną z dziwnym wymalowanym znakiem. Ten sam znak na tarczy na przegubie, a na głowie dziwnie wyglądający hełm. W jednej chwili odrzucił tarczę w bok i dwiema rękami chwycił miecz unosząc go do góry. Kilku stojących za nim zbrojnych lekko ubranych, uzbroiło kuszę i wycelowali w zgromadzone kobiety i dzieci. Ciężko odziany rycerz opuścił miecz, a pierwsze strzały sięgnęły celu. Oazę wypełnił przeraźliwy krzyk i płacz. Padały na kolana i z płaczem wznosiły ręce ku górze. Strzała za strzałą. Ze łzami patrzyła jak padały na ziemię jedna obok drugiej, jedna na drugą wszystkie co do jednej. Rozpacz, strach i złość ścisnęła jej gardło. Pięści mocno zaciśnięte a w sercu rodziła się nienawiść do Albiończyków. Ostatni raz dyskretnie spojrzała z góry i gorzko zapłakała przerażona widokiem. Rycerz z mieczem w dłoni podszedł do zwłok ziguryjskich kobiet i jednym ciosem dobijał żywe jeszcze osoby. W powietrzu czuć było metaliczny zapach krwi, a w ustach jej smak. Woda przyjęła kolor czerwony, a piach chłonął ich krew niczym tkanina moczona w wodzie. Krzyki u podnóża skał wysokich ucichły, a do uszu jej dochodziły tylko pojękiwania konających kobiet. Jeden z krzyżowców przybył w ten zakątek oazy i nerwowo wskazał gdzieś obrzeża, gdzie stały jeszcze niespalone namioty. Wsparła się rękami, podniosła twarz ku górze i odwróciła się w stronę, gdzie zbrojny pokazał ręką. Gdzieś w pobliżu namiotów przyjaciela rodziny, ujrzała widok dający jednak nadzieję jej sercu. Musad, jeden z wielu synów Abdul Hakima mężnie bronił namiotów rodzinnych, gdzie wieczór wcześniej przepraszała go za swoje słowa.

- Przerośnięty Ananas – rzekła cicho.

Mężczyzna wieku młodego, dobrze zbudowany, ale strasznie zuchwały i uszczypliwy mężnie toczył walkę z każdym, który śmiał zbliżyć się do niego. W dłoni miał dwa miecze umazane krwią niewiernych, naga pierś lśniła w wschodzącym słońcu od potu, a spodnie w kolorze białego lnu przepasane purpurowym pasem, zmieniały kolor zbroczone krwią najeźdźców. Ciężka to była walka. Krzyżowcy dobrze wyszkoleni w swoich metalowych zbrojach byli prawie nie do pokonania. Miecze ślizgały się po niej i często ostrza pękały. Grupa kilku zbrojnych otoczyła Musada i wyciągnęła ku niemu swoje miecze i piki. Cofnął się krok w tył i w jednej chwili padł na kolana ugodzony strzałami z kusz, tych co przed chwilą ubili wszystkie kobiety pod skałą.

- Nie… - wyszeptała, a łzy powoli ulały się z jej napuchniętych i przerażonych oczu.

Krzyżowiec zza pasa wyjął sztylet i podszedł do zranionego poważnie młodzieńca. Okrążył go w około, odrzucił jego miecze i stanął za nim. Ściągnął stalowe rękawice i chwycił chłopaka za włosy odsłaniając jego szyję. Przyłożył do gardła sztylet – zawahał się i spojrzał na swoich towarzyszy – po chwili z zimną krwią i bez mrugnięcia okiem, poderżnął mu gardło. Krew trysnęła niczym strumień wody z podziurawionego bukłaka. Młodzieniec padł martwy na gorący piach. Maisa roniąc łzy spojrzała w niebo zalewające się tonią błękitu.

- Allah jest miłościwy, Allah jest dobrem wszelakim tylko Allah może nas ocalić.

Wypowiedziawszy te słowa wiatr się zerwał nienaturalnie silny. Drobny piach zdmuchiwało ze skały a niebo pociemniało w mgnieniu oka. Maisa zasłoniła oczy i wstała na równe nogi. W dali na widnokręgu ujrzała znajomy widok. Kłęby unoszącego się piachu dosięgały pierwszych palących się namiotów od strony wschodniej.

- Burza piaskowa, co robić… – wyszeptała.

Spojrzała na rozproszoną zwierzynę, która nerwowo biegała między rosnącymi palmami daktylowymi. Oazę wypełniał teraz głos krzyżowców w popłochu zbierających swoje trofea. W pośpiechu grabili namioty, łapali zwierzynę i bezcześcili zwłoki naszych ludzi. W jednej chwili spojrzała ponownie na nadchodzącą burzę. Coś błysnęło w kłębach unoszącego się piachu.

- Krzyżowcy znowu?

Ogromna chmura wlała się do oazy jak woda do pustej misy. Silny podmuch wiatru przewrócił stojącą dziewczynę i odepchnął znad krawędzi skały. Zatrzymała się na półce skalnej a ból sprawił, że syknęła jak wąż. Położyła się twarzą ku dole i zakryła głowę rękami. Wraz z pogwizdywaniem wiatru i ocierającego się piachu o skały do uszu dobiegł czysty dźwięk metalu, krzyki i nawoływania krzyżowców. Głuchy odgłos intrygował Maisę, która powoli i po omacku starała się dotrzeć do krawędzi półki skalnej i ujrzeć to całe zamieszanie. Widoczność marna była jednak gdzieś w głębi unoszącego się piachu na wietrze ujrzała nieznajomą postać w białej pelerynie z zaciągniętym kapturem na głowie. Twarz osłonięta lnianym szalem chroniącym przed piachem. Mężczyzna zwinnie przemieszczał się pod osłoną burzy, a jego ostrza sięgały niczego niespodziewających się i zdezorientowanych krzyżowców. Padał martwy jeden za drugim, w panice zaczęli uciekać nie wiadomo gdzie, rzucając wszystko co mieli w dłoniach. Upadali na piach potykając się o zwłoki swoich ofiar i ciała swoich konających towarzyszy. Piach uniemożliwiał swobodne oddychanie, a trzeszczący między zębami sprawiał ze w ustach robiło się sucho. Silny podmuch wiatru targał włosy i skąpą szatę w jaką odziana była Maisa. Zrozpaczona i gotowa na śmierć przez uduszenie, resztkami sił krzyknęła.

-Dość!

Jakby ponownie na jej życzenie wiatr momentalnie ustał. Piach opadł a jej oczom ukazał się straszliwy widok. Pośród spalonych namiotów na środku placu, gdzie zagroda dla owiec była, stał ów nieznajomy człowiek w białej pelerynie. Spokojnie jak drzewo bez ruchu i słowa. W około niego uciekające zwierzęta i wijący się jeszcze krzyżowcy. Przetarła oczy i odgarnęła włosy z twarzy. Dziwnie odziany z dwoma mieczami w dłoni, zamkniętymi oczyma wyglądał jakby umarł na stojąco. Nastała przerażająca cisza. Zdumiona wychyliła się bardziej, a jej nieuwaga strąciła drobny kamień do wody. Nieznajomy spłoszył się i odruchowo cisnął mieczem w jej stronę, który ranił lekko bark dziewczyny padając niedaleko niej. Syknęła z bólu. Wystraszona spojrzała na miecz i wyciągnęła dłoń ku niemu. Chwyciła za rękojeść i mocno go złapała. Wstała na równe nogi i spojrzała w dół.

- Co? – jęknęła – gdzie…

Nim wypowiedziała te słowa na plecach poczuła cos ostrego. Powoli odwróciła się z zamkniętymi oczyma i zacisnęła miecz w dłoni. Wzięła głęboki wdech i otworzyła oczy. Przed twarzą widziała lśniące ostrze zaokrąglonego miecza, a raczej tureckiej szabli, jaką walczyli niegdyś pradawni ziguryjscy wojownicy. Wzrok dobiegł dwóch iskier ukrywających się w cieniu białego kaptura. Przełknęła ślinę, a wiatr rozkołysał jej długie włosy. Obcy wojownik zawahał się, a ostrze przed oczyma dziewczyny zadrżało.

- Dobij jeśli musisz – wyszeptała.

Na te słowa miecz opadł, a nieznajomy z głowy zerwał biały kaptur i szal zasłaniający twarz przed wiatrem. Ujrzała młodego mężczyznę z wyrazistymi rysami twarzy i jaśniejącymi oczyma w ciemnej oprawie. Poczuła jego przenikliwy wzrok błądzący po jej lekko odzianym ciele, nie godnie jak na muzułmańską kobietę, zmieszała się. Podniosła ponownie wzrok na nieznajomego i uśmiechnęła się padając omdlona.

Na twarzy poczuła chłód wody, gdy spływała w dół na szyję. Powoli otworzyła oczy i ujrzała widziany już wcześniej namiot. Gdy po chwili doszło do niej czyj on jest, zerwała się z legowiska.

- spokojnie – usłyszała głos, który od wczorajszego wieczoru chodził jej po głowie sprawiając, że koił strach i nerwy.

- ty… - wyszeptała… ocierając twarz dłonią.

Mężczyzna dostojnie wstał z klęczek i usiadł nieco dalej.

- jestem Amir, najstarszy syn Abdul Hakima, brat Musada. Jedyny, który przeżył z całej rodziny. – ostatnie słowa wycedził przez zęby zaciskając pięści.

- ja… - zaczęła.

- Jesteś Maisa, córka przyjaciela mojego ojca. Zostałaś wybrana przez mego ojca byś została żoną Musada.

- żoną? – powtórzyła zdziwiona.

- Ojciec chciał mu pokazać, że życie jest trudne i wybrał ciebie, abyś swoim nieposłuszeństwem i nader dziwnym zachowaniem sprawiła, że brat mój w końcu dorosnąć zdoła.

Masia podniosła wzrok na Amira i ponownie go opuściła. Zwilżyła usta językiem i wzięła głęboki wdech.

- Nie! – wtrącił się Amir – nikt nie przeżył z twojej rodziny.

Zrezygnowana skrzyżowała ręce na ramionach a pod dłonią wyczuła zwoje materiału. Rozwarła źrenice i przesunęła dłoń niżej ku piersi. Przełknęła ciężko ślinę i westchnęła.

- Opatrzyłeś ranę.

- Tak.

- ale… - przerwała zawstydzona tym faktem.

- Miałem pozwolić abyś się wykrwawiła?

- Jesteś mężczyzną musiałeś mnie dotknąć… - zacisnęła pięści na ramionach.

Amir bez słowa opuścił namiot wzrokiem pokazując czador leżący obok niej, należący niegdyś do jego matki. Odsłonił kotarę i wyszedł. Maisa wyciągnęła rękę po czador, ugłaskała włosy i zawiązała go starannie przy pasie zakrywając włosy i szyję. Ociężale wstała i wyszła z namiotu na jaskrawe słońce. Amir siedział naprzeciw wejścia i w dłoni trzymał jakiś zwój pergaminu. Po chwili rzekł.

- To umowa między naszymi ojcami spisana krwią kozła, potwierdzająca łączność naszych rodzin. Byłaś przeznaczona bratu mojemu.

- Ale ja… - szepnęła robiąc krok do przodu.

- Nie przerywaj mi! – zbulwersował się. – Wrócimy do Zigury. Sułtan musi się dowiedzieć o tym co się tu stało. Nie wiem co z Tobą zrobić, niech on decyduje.

Wypowiedziawszy te słowa wstał i ponownie wszedł do namiotu. Wyciągnął przygotowane wcześniej bukłaki wody, swoje miecze i ruszył w stronę stojących nieopodal wielbłądów. Zdezorientowana Maisa rozejrzała się po oazie i po rozsianych wszędzie ciałach swoich braci w wierze. Przerażona podbiegła do wielbłądów i spojrzała pytająco, kładąc delikatną dłoń na jego dłoni. Drgnął.

- Co ze mną będzie? – zapytała drżącym głosem.

- Sułtan zdecyduje.

-Wiesz jaki los mnie czeka, nie pozwól na to. – powiedziała z przerażeniem w oczach.

Amir wyrwał rękę spod jej dotyku i gestem nakazał wielbłądowi uklęknąć. Nakrył go kocem i posadził na nim Maisę. Wszystko to bez słowa i zbędnego gestu. Drugiego zaopatrzył w zapas wody i pożywienia, a trzeciego dosiadł zwinnie. Ostatni raz spojrzał na dziewczynę, która zakryła czadorem twarz i przygryzła go zębami.

- Ruszajmy! – rzekł oschle.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania