Qbaństwo. Rozdział 1

Kisiel

Słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, gdy przysiadłem na płotku obok Lorra. Sceneria była bardzo spokojna, a tylko nieliczne dźwięki dzikich zwierząt przerywały wszechobecną ciszę. Z góry widać było ludzi, którzy po trudach codziennego życia udawali się do domu, by ukoić swoje nerwy i odpocząć. Wziąłem głęboki oddech. Czas na wyspie płynie szybko i nie zawsze jest czas na wylegiwanie się. Dziś nie było inaczej. Po zamienieniu kilku słów z Lorrem zarzuciłem na plecy moją szmacianą kurtę i udałem się w stronę domu. Droga, choć wyboista jak zawsze, codziennie przynosiła mi inne refleksje. Co jest po drugiej stronie rzeki? Jak żyją inni ludzie? Czy mógłbym stać sie kimś innym, kimś kim chciałbym być? Odgłos moich kroków był mi jedynym towarzyszem w przemyśleniach. Na horyzoncie widziałem już obrys mojego domu. W oczy rzucał się poszarpany, słomiany dach oraz prawie nieistniejący już komin, z którego wydobywał się siwy dym. Już czuję tę grochówkę, którą robi codziennie matka po ciężkim dniu. Łapałem już za klamkę moich spróchniałych drzwi, gdy usłyszałem krzyk w oddali. Odwróciłem się i ujrzałem postać biegnącą w moim kierunku. Był to wioskowy rzeźnik. Widać było, że był zmęczony, jakby biegł już od bramy wioskowej. Wyglądał na przerażonego. Gdy się zbliżył, chwyciłem go za ramię.

- O co chodzi?

- Zabili! Mordercy! - Był w widocznym szoku.

- Kogo zabili? Jacy mordercy?

- Pana Andrzeja! Wielkie łodzie na brzegu! Oni z nich wyszli!

- Jak wyglądali? - Odpowiedzi na to pytanie już nie dostałem, ponieważ rzeźnik wyrwał się z mojego chwytu i uciekł w przerażeniu. Bez chwili namysłu poszedłem zabić w dzwon alarmowy. Chwyciłem nerwowo za sznur i dzwon zacząłem bić. Nagle usłyszałem donośny, męski głos za mną.

- Za późno frajerze... - Zaraz po tym nastąpiło głośne pociągnięcie nosem i splunięcie. Odwróciłem się niepewnie. Przed sobą ujrzałem około 100 wysokich, łysych mężczyzn ubranych w czarne kapoty. Na ich czele stał człowiek o niezbyt przyjemnym wyrazie twarzy, który przed chwilą do mnie mówił. Był bardzo dobrze zbudowany, jak każdy z nich, a na ręku miał stalową rękawicę. Wszyscy z nich wyglądali niemalże tak samo. Stanąłem wryty jak pień. Czy tak wyglądają ludzie zza rzeki? Po kilku sekundach zacząłem zauważać ludzi z wioski zbierających się w pobliżu.

- Dobrze, że wszyscy już jesteście. - Zaczął znów wielki dryblas. - Przybyłem, aby przekazać wam dobre wieści. Od dzisiaj należycie do Królestwa Kilina. Kobiety zostaną pojmane. - Tu przerwał aby znów splunąć. - A mężczyźni, zajebani. - Poczułem nagły przypływ energii i rzuciłem się na niego, wymachując na ślepo pięściami. Po szybkim bloku złapał mnie za koszulę i uniósł wysoko. Całe wojsko zaczęło się śmiać. Wiedziałem, że w tym momencie popełniłem błąd.

 

 

Lorr

 

Stanąłem pośród tłumu i zobaczyłem, jak wysoki mężczycna uderza Kiśla w twarz. Uderzenie wydało donośny odgłos, jakby piorun uderzył w ziemię. Nagle jego ciało sflaczało, a dryblas odrzucił jego ciało na ziemie. Dowódca zagestykulował zakrwawioną ręką w stronę tłumu.

- Wyjebać lamusów! - Krzyknął i wojsko za nim ruszyło w moją stronę. Cały tłum rozbiegł się w ułamku sekundy, nie byłem wyjątkiem. Moje nogi niosły mnie w najbardziej ukryte zakątki wioski, byle by tylko ukryć się przed najazdem. Byłem zalany zimnym potem i nawet nie śniło mi się obrócić się za siebie. Po tym, co zrobili z kiślem, nie chcę się do nich zbiżać. Ale nie mogę go zostawić. Jest szansa, choć mała, że przeżył. Wracając do rzeczywistości, szybko skręciłem w boczną alejkę, próbując wrócić do miejsca, w którym wyrzucono Kiśla. Większość drogi była pozbawiona jakichkolwiek przeszkód. Ku mojemu zdziwieniu, na ziemi walało się dużo ciał martwych żołnierzy. Nie miałem czasu myśleć, co ich tak załatwiło, przecież musiałem jak najszybciej tam dotrzeć. Po dotarciu do celu zobaczyłem Kiśla, którego twarz z trudem można było rozpoznać przez warstwę krwi i ran. Już prawię porzuciłem moje nadzieje, co do przetrwania mojego przyjaciela, ale unoszenie się jego klatki piersiowej oraz ciągłe krztuszenie się krwią dało mi nadzieję. Przeciągnąłem jego wiotkie ciało kilka metrów do najbliższego wózka na Pakuste Kepińską. Wrzuciłem jego ciężkawe ciało na wóz i po cichu udałem się w stronę łodzi rybackich. Wózek nieco skrzypiał, co mogliby usłyszeć inni, gdyby nie zaburzona codzienna cisza wioski. Co parę kroków oglądałem się za siebie, by zlustrować, co się stało z miejscem, które nazywaliśmy domem. Prawie wszystkie budynki płonęły, a niektóre były całkowicie zrównane z ziemią. Krzyki kobiet i mężczyzn były wszechobecne. Nie stąpałem już po drogach i gankach, ale po popiołach i rumowiskach. Wózek z trudem się prowadził, lecz w końcu dotarłem do plaży, gdzie czekały na nas łodzie. Ponownie zmuszony byłem do dźwigania Kisla, tym razem z wózka na łódź. Pchnąłem naszą szansę na przetrwanie na otwartą wodę, jednocześnie wchodząc do niej. Odpływaliśmy już z dala od zagrożenia. Z dala widać było most między wyspą a kontynentem. Ten również był pożarty przez niszczycielski żywioł. Po kilku męczących minutach wiosłowania przez ciemną toń dotarliśmy do drugiego brzegu. Stąd zniszczenie naszej wioski wygląda błacho, niczym zwyczajne żarzące się ognisko w zaciszu domowego kominka. Zbędne byłoby opisywanie tego, jak wyciągałem Kiśla z łajby, jak szukałem miejsca na szałas i tego, jak próbowałem rozpalić ognisko, co było trudne, bo padał zimny deszcz. Przez cały ten czas miałem dziwne wrażenie, że ktoś nas obserwuje. Jeśli miała to być śmierć, byłem gotów, bo co innego mi zostało...? Nagle usłyszałem szelest pobliskich liści. Zlęknąłem się i sparaliżowany zacząłem czujnie obserwować miejsce szelestu. Coś wybiegło, lecz okazało się, że to tylko sarna.

- Chciałem was zabić, ale nie wyglądacie mi na wpierdoli. - Zszokowany, odwróciłem się w stronę głosu. Na pniu obok Kiśla siedział mężczyzna w średnim wieku, który co chwilę pijąc coś z kubka obserwował Kiśla.

- Kim jesteś?! Skąd się tu wziąłeś? - Zapytałem, gdy już opanowałem emocje. Podróżnik zwrócił wzrok na mnie. Dzięki blasku ognia ujrzałem, że ubrany w pelerynę z kapturem. Miał liczne blizny i nawet jego siwawa broda nie odwracała od nich uwagi. Jedno z jego oczu było zamglone. Obok niego był oparty kij, na którego końcu był zawieszony dzbanek z parującym naparem.

- Jestem wędrowcem. Widzę, że spotkaliście wcześniej już wymienionych Wpierdoli.

- Musisz nam pomóc! Napadli na naszą wioskę. Trzeba sprawdzić, czy ktoś przeżył. Nasi rodzice albo...

- Nie fatyguj się. Wszyscy nie żyją.

Cisza. Wszystko jakby zamarło w bezruchu. Jedynie trzask ogniska świadczył o upływie czasu. Patrzyłem się na przybysza z otwartymi ustami. Chciałem coś powiedzieć, ale słowa tkwiły mi w gardle. Wędrowiec wstał i położył mi rękę na ramieniu.

- Wiem, że to dla ciebie cios. Nie dowierzaj mi ile chcesz, ale taka jest prawda. Byłem tam i widziałem rzeź.

- Czemu... Czemu nikogo nie uratowałeś? - Mężczyzna zmarszczył brwi.

- To wykracza poza moje możliwości. Wam się udało, to się liczy. - Podszedł do swojego kija i nalał parującego napoju do filiżanki. Wyciągnął ją do mnie. - Napij się. - Rzekł.

Wziąłem filiżankę w ręce i usiadłem na pniu obok Kiśla. Wziąłem łyka. Mimo że napar był gorący, to nie parzył, a już po pierwszym łyku poczułem przypływ energii.

- Wpierdole. - Mruknąłem, co przyciągnęło uwagę wędrowca. - Czego oni chcą? I skąd to imię?

- Tak każą się nazywać. - Powiedział przybysz, po czym usiadł obok mnie. - Są bardzo niszczycielskim i barbarzyńskim narodem. Są tak odmienni od zwykłych ludzi, że można ich nazwać już rasą. To dziwne, że wieści o nich ominęły waszą wyspę.

- Naszą wyspę omijają wieści o czymkolwiek. - Powiedziałem, a po chwili pauzy dodałem. - Kisiel zawsze chciał wyjechać, ale rodzice mu nie pozwalali. Chciał zwiedzać świat i zawsze zastanawiał się, co jest za horyzontem. Boje się, że nie dożyję.

Wędrowiec siedział cicho przez długi czas, ale w końcu wstał i odwiesił jego i mój kubek na swoim kiju. Sam kij położył na ramieniu i z lekkim brzękiem zaczął iść głębiej w las. Był już kawałek od ogniska, gdy odwrócił głowę w moją stronę.

- Twojego przyjaciela trzeba zabrać do szpitala. Pakuj go do wózka i chodź.

Uradowany wrzuciłem Kiśla na wózek. Po jego niemal synchronicznych chrząknięciach mogłem wywnioskować, że nie jest dobrze. Następnie pchając wózek pośpieszyłem za Mężczyzną. Gdy byłem już tuż za nim wskazał palcem na obóz.

- A ognisko? Nie chcemy zostawiać za nami śladów, a zwłaszcza tak widocznych jak palący się las.

- A no tak. - Odwróciłem się i już chciałem udać się zgasić płomień, lecz nagle sam zgasł. Zatrzymałem się, lekko zdziwiony i powoli odwóciłem się w stronę towarzyszy. Udało mi się dostrzec lekki uśmiech na ustach wędrowca.

- A tak w ogóle to jak cię zwą? - Zapytałem, wracając do wózka.

- Mów mi Marek.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania