Randka w "Niklasie"...

***

Taniec w “Niklasie”...

 

Jazda pociągiem, zwłaszcza starego typu, tego z przedziałami, niesie ze sobą jakiegoś szczególnego rodzaju nastrój, którego nieodłącznym elementem są smarowane pochodnymi smoły podkłady oraz ten dziwny jak zawsze zapach. Średnio zachwycony bywam, kiedy stojąc na przejeździe, widzę nowoczesne wagony dla bogatych biznesmenów, z osobnymi siedzeniami, obsługiwanych nadgorliwie przez dyskretnie obecnych konduktorów, którzy wierzą jeszcze w misję pociągową, kultywując swoistą aurę poprzez opowieści i legendy kolejowe, najczęściej dotyczące pociągu-widma. Pojawia się on nagle i zaraz znika, przez chwilę uchylając nieco zasłony “na tamten świat”...

Po całej nocy, przespanej w wygodnych kuszetkach, jeszcze takich siermiężnych z dobrych czasów, wysiedliśmy w Malborku. Bywałem tutaj nieraz, z rodziną, z obozem biblijnym, a teraz grupa nas, zapalonych chórzystów, zmierzała najpierw zjeść coś w tanim barze, by następnie odwiedzić słynny zamek. Ktoś wyraził się o nim “kupa gruzu”, ale złożyłem to na karb zmęczenia nocą w podróży przez cały prawie kraj.

Teraz po raz kolejny dla mnie okazywało się, że przeżywam “deja vu” - te same fosy, ściany i wieże z czerwonej, solidnej cegły, te same zakamarki, korytarze donikąd (po drodze były pewnie w średniowieczu zapadnie dla nieproszonych gości). Moje deja vu pogłębia niemiłosiernie gorąca, upalna kanikuła, bo przecież byliśmy tam w połowie wakacji.

Upały tego lata, a był ostatni rok istnienia świata, dawały się we znaki wszędzie i wszystkim. Musiałem pójść do toalety, zostawiając grupę, a było nas ze dwadzieścia osób. W toalecie była włączona klimatyzacja, co pomogło złagodzić napady duszności i tak po kilku minutach w tej zabudowanej seledynowymi kafelkami toalecie, uiściwszy opłatę zrezygnowanej i nie wierzącej już w żadną odmianę losu kobiecinie, spotkałem się z grupą, która zdążyła już zwiedzić wszystkie dziedzińce, komnaty, pokoje biblioteczne i sypialnie z wielkimi baldachimami.

Tak oto stała przy mnie przedstawicielka płci pięknej, a ja nie dość, że reprezentant płci brzydkiej, to na dobitkę mniej niż inni mężczyźni byłem przystojny. Justyna, młoda blondynka, stanęła blisko, może nawet za bardzo, spytała z uśmiechem, jak się czuję, na co ja powiedziałem: “Jeszcze żyję…”. Tak teraz pośrodku lata, czułem, że znajduję się w jakiejś koszmarnej sytuacji granicznej, wyrzucony poza nawias, na prawie margines społeczny, jako ten, któremu mieszczański wzór wartości, opartych na silnym konformizmie, a nie buntowaniu się - nie podoba się, nie współbrzmi, nie pasuje i uwiera, jak kamyk w zbyt ciasnym bucie. Tak więc pojechałem do Malborka, żeby przeżyć przygodę.

Póki co jednak, zwiedziwszy zamek niski, średni i wysoki, siedzieliśmy w pizzerii, jedząc obiad. Strumienie fal ultrafioletowych nadal oszukiwały ozonową ochronę planety, a może byliśmy zbyt wrażliwi. Duszności, w połowie pewnie psychiczne, to pozostałość całego życia w stresie, pośpiechu i pogoni za nie wiadomo czym.

Jeszcze łażenie po mieście, takim samym w sumie, jak inne miasta. Wisi w powietrzu aura wakacji, doktorat oddany do recenzji, a ja pomysłu na dalsze życie nie mam. Wreszcie po ochłodzeniu się wodą z jakiejś fontanny, kierujemy się na dworzec PKS, by wieczorem w końcu dotrzeć nad morze, osiągnąć ten mały cel. Wypakowujemy bagaże, torby, walizki z kółkami i kłódeczką na kod cyfrowy, a jakże....

***

I tak minął dzień pierwszy i wieczór pełen śpiewów, odwiedzania się po pokojach, dyskusji i małych kłótni. Ludzie nasi znają się przecież od dawna, nieraz koncertowali wspólnie, wyjeżdżali na tournee po dalekich krajach. Pierwsze trzy dni to aklimatyzacja, wiadomo, przejechaliśmy kilkaset km, inny klimat, wilgotność powietrza, inne jony, aniony i kationy. Idę w sobotę z miłą Justyną do "Niklasa" przy ulicy Wczasowej, bo tam jest zabawa. Taka normalna wiejska zabawa, jak za czasów Modern Talking, tyle, że bez Modern Talking. No, sorry, tańczymy jedną piosenkę Modern Talking z 2000 roku. Jednak znowu w tańcu mi nie wyszło, więc znajdują się zaraz jak spod ziemi lepsi tancerze i słusznie, bo trzeba było zapisać się – miły kretynie - choćby na jeden jedyny kurs tańca. Koledzy się nareszcie, co za ulga, dosiadają, piją, ja stawiam Justynie piwo z sokiem, a oni nie - oni stawiają jej tylko colę. Są mega-porządni, nie kupią przenigdy nieletniej alkoholu, wiadomo - naród pijany wymiera. Można się bawić przecież bez alkoholu. Jumprezka się nakręca, by wreszcie mogła paść z ich strony propozycja nieoczekiwanej zmiany miejsc. Oto dowiaduję się, że mamy - teraz, zaraz, już, natychmiast - jechać do nich na prywatkę. Ich autem, ich furą, ich drogą jasną i prostą. Będzie basen, będzie spoko i maroko.

I w tym właśnie momencie bierze mnie jasna cholera. Mówię, że nigdzie nie jedziemy i koniec. On nalega, a ja jak zwykle jestem nieugięty, Justyna zresztą też. Po chwili nie wiadomo już kto, kogo zaprasza, co gorsza nie wiadomo też, kto jest jeszcze trzeźwy. Zresztą nie pytamy już nawet, kto jest trzeźwy, lecz kto jest bardziej pijany od mniej pijanych na ogólnej skali bycia pijanym. Kompletny pat. Celowo niezręczna cisza. Celowe zamieszanie, zagadywanie mnie przy stole, podczas gdy tamten tańczy z moją koleżanką. Nic z tego. Ani przez moment nie spuszczam jej z oka. Im bardziej się sprzeciwiamy, tym bardziej pacjent wierzy w to, co nam proponuje. Klasyczna sytuacja: terapeuci kontra pacjent z ostrą psychozą intoksykacyjną, zwaną potocznie pijaństwem. Wreszcie daje za wygraną. Wychodzimy. A raczej czuję, że to ja wychodzę. Z siebie…

W drodze powrotnej kłótnia. Co prawda nie jestem chłopakiem Justyny, ale to ze mną poszła na disco. Więc ze mną wróci. Cała i zdrowa. "Co się tak boisz?" – słyszę. "Kogo by najpierw utopili, Ciebie czy mnie?" – pytam spokojnie. "Ciebie." Lecz również słyszę, że "oni są spoko." "Skąd wiesz?" "Nic by nam nie zrobili". "Dobrze, pójdę ja, ale Ty pójdziesz do domu." "Nic by Ci nie zrobili." "Właśnie - mi nie, to dobrze powiedziałaś." Po drugiej kłótni w lesie w czasie powrotu z kolejnej nocnej wyprawy we dwoje na plażę coś zaczynam rozumieć.

Jestem po prostu głupi. Po prostu uprzedzony do niewinnych aniołków. Mam kompleksy z dzieciństwa. Babcia nie mogła zastąpić mamy. Może faktycznie byli to niewinni aniołowie, zesłani, aby otworzyć mi oczy na fakt, że wszędzie widzę pozorne zagrożenie. Może powinienem pójść sobie z "Niklasa", zostawić Justynę przed samymi jej urodzinami pomiędzy tymi aniołkami…

Teraz w środku czuję siódmym zmysłem, że dobrze postąpiłem. Nie mogłem inaczej. Wyszedłem na kretyna, kompletnego ignoranta, nie czującego zupełnie kodów, znaków, niuansów, niech tak będzie, amen. Może powinni mnie nasi mili chłopcy przewieźć swoim BMW i solidnie w lesie nastraszyć, a potem uśmiechnąć się i poklepać - “widzisz, kretynie, o tu wykopaliśmy dla was dół w lesie, ale dziś jest akurat amnestia i dlatego darujemy wam łaskawie życie. Zamiast was mamy innych frajerów, którzy chętnie z nami zatańczą…” I popływają w odkrytym basenie. Z falą. Wychodzi na to, że ktoś uratował nam życie...a miało być tak ciekawie, jaka szkoda…Nuda.

A może nie było wcale żadnej zabawy w Niklasie? Nie poszliśmy tam wcale, podobnie jak nie byliśmy razem w nocy w lesie, śpiewając piosenki Manaamu? Nie było żadnego tańca, nie było też kłótni. Może to wszystko, ten bar, las i cały obóz to tylko mi się przyśniło? Śpij słodko, rano obudzisz się całkiem trzeźwy i zdrów jak ryba. Las został, w nim pozostali chłopcy z placu Broni w swoim aucie, a my wróciliśmy do pensjonatu. Reszta jest historią...

 

***

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania