Razumow

Razumow

 

Pokój przypominał, nieco, wydłużony prostokąt, mimo wielkich okien, które znajdowały się, na jednej, ze ścian,

w pomieszczeniu, panował, półmrok, a to, za sprawą, ciężkich zasłon, skuteczne, blokujących, dzienne światło.

Centralne miejsce zajmowało, dębowe biurko, wsparte, na czterech, starannie, wyrzeźbionych, lwich łapach,

nad biurkiem, o czym nie należy zapominać, wisiał portret, Jego Cesarskiej Wysokości, nieco niżej, to znaczy,

w odpowiedniej, odległości i proporcji, siedział, barczysty mężczyzna.

Mundur, choć nie pierwszej świeżości, zdradzał, rangę i stanowisko, był nim, Naczelnik tutejszego cyrkułu, Michał Aleksandrowicz Szubachin.

Nie było to, żadną tajemnicą, iż po długiej i przepisowej służbie, został mu rok, aby odejść, w chwale, na zasłużony odpoczynek.

Niecierpliwość i narastające zniechęcenie, odcisnęły wyraźne piętno, na jego, mocno opasłej, twarzy, bywało, że przy okazji, przesłuchań, które przeprowadzał, w szczególnych przypadkach, leniwym, ruchem ręki, rozpinał, uciskający go kołnierzyk.

Ten gest oznaczał, nie mniej, nie więcej, tylko tyle, że rozmowa z doprowadzonym, aresztantem, przedłuży się,

o dobrą godzinę albo i dwie.

W pokoju panował zaduch, dym z cygara, przysłaniał, nierówny i pofałdowany, sufit, do tego, zapach, kiszonych ogórków i czosnku, dopełniał reszty.

Szubachin, podniósł się z fotela i powolnym krokiem, zbliżył się do okien, wzrok miał mętny i ospały.

W lewej ręce trzymał nadgryziony ogórek, drugą próbował otworzyć, ledwie uchylone, wielkie, skrzydło okna.

— Niech to — pomyślał, zaraz przyprowadzą, jakiegoś gagatka — winny, nie winny, a ja, wiem swoje, raport, trzeba wysmarować, jak się patrzy, obrazowy, dobitny, że to, jest tak, a tak, i owszem, znajdzie się oprych, bez czci i wiary, albo taki tam, wywrotowiec, nie powiem, bez żalu i ceregieli, czasem, dusza zawyje, bynajmniej — Boże uchowaj,

w takiej służbie i po tylu latach nie raz, człowiekowi, łeb siwiał.

W tym, momencie, twarz Michała Aleksandrowicza pojaśniała, w spojrzeniu pojawiła się, dawno widziana nostalgia. Chwilę wytchnienia, przerwało, natarczywe pukanie, do drzwi, Szubachin wyprężył się i donośnym głosem, zawołał:

— Co tam, za hałasy?

Drzwi otworzyły się z piskiem, do pokoju, wszedł mężczyzna, średniego wzrostu, o blond włosach, z wyglądu i ubioru ni to, student, ni artysta.

Naczelnik zmierzył go, badawczo, otarł chusteczką, spoconą twarz, starannie ją złożył i włożył, do kieszeni marynarki.

— No gołąbeczku, porozmawiamy sobie.

Michał Aleksandrowicz, wielkim, lekko czerwonawym paluchem, wskazał, na krzesło, stojące, w kącie pokoju.

— Usiądź bratku, naprzeciw biurka, ale, nie za blisko.

Speszony mężczyzna, posłusznie, wykonał polecenie Naczelnika, ustawił krzesło, w pewnej odległości, od biurka, usiadł, na jego brzegu.

— Nieładnie, przychodzisz w gości, a siadasz, jak nie przymierzając, złodziej, rozgość się, bo trochę tu, zabawisz.

Szubachin, rozsiadł się, wygodnie w fotelu, rozpiął kołnierzyk, po chwili w powietrzu, rozniósł się, zapach cygara.

— Michale Aleksandrowiczu — odezwał się, mężczyzna.

Naczelnik odłożył cygaro, obok popielniczki, leżała teczka, nie za gruba, otworzył ją, przewertował kartki i spytał.

— A my, to się, już tak, dobrze znamy, że ty gołąbeczku, bez żadnej ostrożności, po imieniu?

— Gdzież bym śmiał, łaskawco — wtrącił mężczyzna, pragnę jednak zauważyć, z całym szacunkiem, jestem tu, już czwarty raz, w tym miesiącu.

— W rzeczy samej — potwierdził Szubachin, przyznasz, że sprawę, należy, zbadać dogłębnie, w zeznaniach panuje, istny galimatias, coś kręcisz, gołąbeczku.

Mężczyzna, nerwowo potrząsnął dłońmi.

— A co, jest tu, do kręcenia, jestem niewinny!

Zamilkł, jakby, szukał w pamięci, najlepszej, możliwej odpowiedzi, po chwili dodał.

— Już mam, Szanowny Panie Naczelniku, to zwyczajna pomyłka, nazywam się Razumow.

— W rzeczy samej — potwierdził Naczelnik.

— A może, jest tak — ciągnął mężczyzna, że jest gdzieś, w naszym mieście, co ja mówię, w Guberni, jakiś inny, ten właściwy, Razumow.

— Cóż — zasępił się Szubachin, na razie, nie ma tu, innego, póki co, będziemy, skrupulatnie dochodzić, badać, aż rozwiążemy tę zagadkę, a tak przy okazji, moi przełożeni, zapewne będą ciekawi, ktoś ty, za jeden — uśmiechnął się Naczelnik.

Fiodor Razumow — bo tak, brzmiało pełne imię i nazwisko, podejrzanego, nagle wstał.

— Zechce, pan spojrzeć, o to, w całej okazałości, najgroźniejszy bandyta i spiskowiec, no proszę!, czy tak, wygląda, prawdziwy skrytobójca, ba — zamachowiec?

Naczelnik uniósł wzrok, spojrzał, na rozdygotanego mężczyznę i z lekkim uśmiechem, odparł.

— Kto, tam ciebie wie, dość długo, żyję na tym świecie, aby wiedzieć, że pozory, często mylą.

Fiodor wypuścił powietrze i ciężko opadł, na krzesło.

— To ja, już tylko w Bogu, mogę mieć nadzieję, tylko w Bogu.

Tak naprawdę, Michał Aleksandrowicz, sam miał, wiele wątpliwości, dokumenty, zgromadzone w teczce, były niespójne, brakowało, jasnych dowodów, odręczne notatki, żadnych świadków — wyglądało to, na wolną, interpretacje policjanta, z tutejszego cyrkułu; tak czy inaczej, dalsze przesłuchanie, nie miało sensu, Szubachin, postanowił, dać sobie trochę czasu.

— No gałganie — stwierdził Naczelnik, za oknem słońce, a na Jeziornym — bo tak nazywał się, tutejszy plac targowy — wybierzesz, bukiet kwiatów i pójdziesz mój drogi, do jakiej, panny.

Razumow, poprawił, bujną czuprynę, która opadła mu, na oczy.

— A, po co mi, panna, Wasza Wielmożność?, bo ja wiem, czy za tydzień, nie trafię, za kratki?

Michał Aleksandrowicz, jeszcze raz, spojrzał, na niedomkniętą teczkę, wstał, poprawił marynarkę, z trudem, ale dopiął kołnierzyk.

— No już, już, na dzisiaj koniec.

Lipcowy upał nie zniechęcał do spaceru, panowała senna atmosfera, na ulicach, z rzadka, pojawiali się przechodnie.

Razumow, wyraźnie, przyspieszył kroku, co, jakiś czas, odgarniał grzywkę, opadającą na oczy, na twarzy, malował się, grymas niezadowolenia.

— Diabli nadali, ten cyrkuł, co mi do tego, niech szukają, kogo chcą — że też, akurat wtedy, natknąłem się, na, tę kobietę, nawet nie wiem, kim jest.

Ładna, dobrze ubrana, raz, czy dwa, ustąpiłem, jej miejsca, kiedy wchodziła, do bramy w kamienicy, nie pamiętam numeru, chyba osiem — tak osiem, a potem, to całe zamieszanie, że niby uduszona; świadków oczywiście, nie było, ktoś tam, rzekomo, coś widział, w ogóle, cała sprawa, jest mocno podejrzana, nie ma co.

Pochłonięty tym, co, go spotkało, Fiodor, nie poczuł, mocnego klepnięcia w ramię, dopiero, zachrypnięty głos, zwrócił jego uwagę.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania