Poprzednie częściRazumow

Razumow / ciąg dalszy/

— To wszystko, co pan powiedział, jest bardzo interesujące — wtrącił Inspektor, tyle tylko, że jest, pewien, mały kłopot, właściwie, to chyba, już go, nie ma.

Nieco zirytowany Szubachin — nie bardzo, rozumiem.

— Otóż, Michale Aleksandrowiczu, tymi dwoma, zajął się, Żakow, powiedzieli wszystko, mam, taką nadzieję.

Po tych słowach, Inspektor, już nieco bardziej spokojny.

— Rozumiem, w pańskim rewirze, taka samowola?, wierzę jednak, iż dla dobra wspólnego, ten jeden raz, obaj, staniemy, ponad urzędowe przepisy.

— Według życzenia — szepnął Szubachin.

— A, przy okazji, otrzyma pan, stosowny raport — wtrącił Inspektor, co do nazwiska mordercy, mogę powiedzieć, tylko tyle, jest to osoba, mająca, realne wpływy, na Cesarskim Dworze, z resztą, po co, ja to, mówię, skoro i pan, Michale Aleksandrowiczu wie, o co, chodzi.

— Nie zaprzeczam, chciałbym wiedzieć, czy oficjalne materiały, które obejrzał, pan Inspektor, zostaną włączone, do końcowego raportu? — odezwał się Naczelnik.

— O takie, poczucie humoru, nigdy bym pana, nie podejrzewał, potraktuję to raczej, jak jeden, z niepotwierdzonych, wątków — ten, Razumow, niech go pan, nie przesłuchuje, proszę o nim zapomnieć, tej rozmowy, nigdy nie było, odpowiednia pochwała, za wzorową służbę, wpłynie, do cesarskiej kancelarii, dopilnuje tego, osobiście.

Po tych słowach, Inspektor, kolejny raz rzucił okiem na dokumenty, wstał i zbliżył się, do Szubachina.

— Dobra robota, Naczelniku, Mój Boże, zazdroszczę panu, z dala od stolicy, cisza, spokój, no nic, na mnie, pora.

Szubachin, naprędce, zapiął kołnierzyk, wyprężył się i energicznie skinął głową.

***

Paniczu, paniczu, już dobrze, po jedenastej — czas wstawać.

Razumow przetarł oczy, spojrzał w stronę okna — niech to!, dzisiaj też, będzie skwar.

— Nic, nie wiem, o pogodzie, ale jeśli nadal, będzie pan tak marudził, to spóźnimy się na pociąg — wtrącił Wasyl.

Fiodor przeciągnął się i wstał.

— O, śniadanie.

— Od dwóch kwadransów — stwierdził Wasyl.

— Dobrze, za chwilę, będę gotowy.

Po wyjściu Fiodora Wasyl zabrał się, do ścielenia łóżka.

— Po raz trzeci, nie będę, odgrzewał herbaty! — krzyknął Wasyl.

Po chwili zjawił się Razumow.

— Coś z moją pamięcią jest nie tak, powiedziałeś, że Grisza, jedzie z nami.

— Tak — odparł Wasyl.

— Wydaje mi się, że Mira, nie pojedzie, wspominała coś, o chorej ciotce, ale nie bardzo to, do niej pasuje — stwierdził Fiodor.

— Ech paniczu, a już snułem plany.

— Daruj sobie, przecież, jedziemy w odwiedziny, do Marii, jak ty, to sobie, wyobrażasz.

Na dworcu, panował ruch, bagażowi, objuczeni, krążyli, od wagonów, do powozów.

Wasyl z Fiodorem, wsiedli, do wagonu, cały przedział mieli, tylko dla siebie.

— No, paniczu, możemy rozsiąść się, wygodnie i w drogę — domknę okno, dym z lokomotywy, aż piecze w oczy.

Charakterystyczne szarpnięcie wagonami, było sygnałem, że właśnie pociąg ruszył, Wasyl, bogobojnie spojrzał w górę i przeżegnał się, trzy razy — to, na szczęśliwą, podróż — odparł, z uśmiechem.

Minęło pół godziny, obaj siedzieli w milczeniu, obserwowali krajobraz, za oknem wagonu.

— Piękne lato, w tym roku, chyba panicz, nie zaprzeczy, pola aż pachną, od zbóż, na miejscu, to dopiero, będzie raj.

Fiodor dobrodusznie zerknął, na Wasyla.

— Może masz rację, w mieście, trudno wytrzymać, jeszcze ta sprawa z morderstwem, no i, Mira.

— Da Bóg, przycichnie, a wtedy zobaczymy — odparł Wasyl.

Fiodor spojrzał na Wasyla — słyszysz, ktoś wykłóca się, za drzwiami.

— Na litość Boską, człowieku, mam bilet!, co tu jest napisane, przedział dziewiąty — jak byk!, już mi, słów brakuje.

Fiodor z Wasylem, spojrzeli najpierw, w stronę drzwi przedziału, następnie, na siebie.

— Jak nic, Griszka — wtrącił Razumow.

— Święte słowa — potwierdził Wasyl.

Fiodor dał znak ręką Wasylowi, by nie ruszał się z miejsca, a sam, podszedł do drzwi.

— Popatrz tylko — Grisza, zwrócił się do Fiodora, od pół godziny, tłumaczę, że kupiłem bilet, u konduktora.

— Kiedy go kupiłeś?

— Jak to, kiedy? — spytał podenerwowany Grisza.

— Spójrz na datę, kupiłeś go, ale zeszłego lata — stwierdził Fiodor.

Po chwili energicznie przeciągnął dłonią, po rudej czuprynie przyjaciela.

— Wejdź, do przedziału, porozmawiamy.

Grisza z nieco głupkowatą miną, skinął głową, w stronę konduktora, na znak, przeprosin i obaj z Fiodorem, zniknęli za drzwiami.

— Ale się wygłupiłem — zaczął Grisza.

— Nic się nie stało, zapłacę za bilet, najważniejsze, że jedziemy na wakacje, à propos Marii, o której ostatnio, tyle mówiłeś, ją też, odwiedzimy — odparł Fiodor.

— Doprawdy?— krzyknął Grisza, próbowałem ci o tym, powiedzieć, ale nie chciałeś słuchać, przyznasz jednak, że Mira jest …

— Tak — przerwał Razumow, jest w niej coś, wyjątkowego, jej uśmiech, gesty, spojrzenia.

Grisza nie przerywał, domyślał się, że nie są to, jedynie zdawkowe słowa, za to Wasyl, wiedział, w jakim kierunku zmierza Razumow, wyjął z kieszeni, metalową piersiówkę, oraz dwa kieliszki.

— No, dość, tej gadaniny, czas przepłukać gardła, odkręcił nakrętkę i napełnił, oba kieliszki.

— Masz, zupełną rację — odezwał się Grisza.

Razumow spojrzał, w stronę kieliszków.

— Szkoda zmarnować, tak zacnego trunku.

Mijała, trzecia godzina podróży, Fiodor i Grisza zażarcie o czymś dyskutowali.

— Nie zgadzam się z tobą — odezwał się Grisza, trafnie uchwyciłeś, jej profil, zresztą, cała kompozycja — palce lizać, Mira, na twoim płótnie, aż kipi, sam widziałem, jej minę, kiedy pokazałeś obraz, o mało nie zemdlała — wiesz, jak rozkochać w sobie, kobietę.

— Daj spokój — zripostował Fiodor, w całości, to udany obraz, po prostu, miałem lepszy dzień, to wszystko.

Tymczasem Wasyl, z głową, opartą o ścianę, chrapał w najlepsze.

Zajęci rozmową, nie zauważyli, kiedy pociąg zaczął zwalniać, w końcu stanął.

Za szybą, pojawiły się białe kłęby pary, Wasyl ocknął się, rozejrzał dookoła.

— Coś mi się zdaje, że dojechaliśmy, zaraz, spojrzę przez okno, rzeczywiście, jesteśmy na miejscu.

Stacja kolejowa, właściwie stacyjka, nieduży budynek, pomalowany, jasnobłękitną farbą, okna, przesłonięte żaluzjami, jeden peron, z drewnianym zadaszeniem, za to, otoczenie, imponowało, bujnością zieleni — tuż za budynkiem, rozciągał się, szpaler, rosłych topoli,

za nimi, bezkresne pola, mieniące się złotymi kłosami. Dalej, gęsta ściana lasu, od czasu, do czasu, delikatnie potrząsana wiatrem, nawet powietrze, zdawało się łagodniejsze, nie tak suche i rozgrzane, jak w mieście.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania