Rebeka

Rebeka

 

Kochała swój ogród.

-To moja osobista planeta. Ostatnia, niewchłonięta jeszcze przez twą wszechmoc-proroku Samuelu- próbowała przekomarzać się z przystojnym mężczyzną, który przysiadł do żony na popołudniową herbatkę. Mała altana, otoczona cienistymi wiązami, dawała skuteczne schronienie przed kaprysami pogody, a jednocześnie zapewniała krótkie chwile bliskości. To tutaj-w 1890 roku-Samuel Fischer odważył się prosić o rękę młodziutką pannę Hausmann, a ponieważ od zawsze nie znosił jakichkolwiek oznak słabości, nawet w tak szczególnej, nieomal intymnej sprawie oświadczyn, czuł się dziwnie zakłopotany. Co prawda nie lękał się odmowy, bo podjął stosowne zabiegi u ojca Rebeki, a i panna wydawała się być nad wyraz życzliwa dla starszego o dziesięć lat kawalera, jednak istniał jakiś- w zgodzie z rachunkiem prawdopodobieństwa- margines brzydkiej niespodzianki, który budził niepokój. Na szczęście otrzymał bardzo szybko spodziewaną odpowiedź. Zgodnie z oczekiwanym rytuałem pocałowal więc najwdzięczniej, jak tyko potrafił, wybrankę w policzek, mógł odetchnąć z wyraźną ulgą. Trzeba dodać, że rzecz nie dotyczyła bynajmniej banalnego uczucia, lecz znacznie delikatniejszej sfery zobowiązań finansowych. Przyszły teść okazał się jednak solidnym partnerem w interesach i nie zawiódł nadziei, które pokładał w nim dziedzic fortuny Fischerów. Pieniądze Joachima Haussmana miały przecież skutecznie oddalić widmo bankructwa rodzinnej fabryki. A małżeństwo? Cóż, Rebeka była prześliczną dziewczyną i tyle, i nic więcej. Zresztą pan radca gotów był do największych poświęceń, by ocalić majątek.

- Co zaś do miłości, to czymże ona jest, jeśli nie zbiorem śmiesznych rytuałów, w których nie zamierzam uczestniczyć- mówił sobie w zaciszu gabinetu. Wystarczyła mu pewność, że nigdy więcej nie będzie musiał mierzyć się z sytuacją, niezależną od jego woli i intelektu. Jakżeż się mylił!

Młodzi narzeczeni stanowili najpiękniejszą parę Raciborza. On, wysoki, dystyngowany niczym angielski lord, z czarującym uśmiechem, ona, budząca zachwyt mężczyzn-,,zielonooka kapłanka semickiego ideału urody’’- o kruczoczarnych włosach, zabójczo przenikliwym wzroku, wysmukłej szyi i wąskiej talii.

Tego popołudnia, jak każdego poprzedniego i kolejnych, mężczyzna początkowo pominął milczeniem żart Rebeki o proroku, chociaż przez chwilę jego usta zacisnęły się w grymasie wyraźnego niesmaku. W milczeniu przyglądał się żonie, strojąc minę konesera piękna i znów musiał przyznać, że jest nie tylko cudownie skromna, ale i szykowna w białej bluzce, i ciemniej spódnicy. I jeszcze te magiczne- czarne- włosy, spięte w bujny, puszysty kok, i jeszcze ten powiew wolności, manifestowany odważnym sprzeciwem wobec gorsetów i ogromnych kapeluszy. To wszystko dodawało pani Fisher naturalnej klasy. Samuel parsknął więc niezadowolony:

- Czy ty musisz być we wszystkim tak nienagannie doskonała?

- Jestem tylko twoim nieudolnym odbiciem i wiem, że nigdy ci nie dorównam, zresztą...

- Wiem, wiem- przerwał niecierpliwie. - Jesteś mistrzynią ironii.

Wstał gwałtownie, jakby chciał mocniej uderzyć celną riposta:

- Ty nie masz potrzeby przeglądania się w lustrze, bo sama wiesz, że nawet z śmiercią byłoby ci do twarzy.

Przyzwyczajona do mężowskich kaprysów, nie odpowiedziała, zresztą Samuel wyraźnie dawał do zrozumienia, że męczy go nie tylko olśniewająca uroda żony, ale także jej celne riposty, a już szczególnie wpadał w szewską pasję, czując na sobie przenikliwy wzrok jej oszałamiająco zielonych oczu, które zdawały się kpiarsko komunikować światu:

- Oto szlachetny pan Fischer. Nikt nie zna go lepiej niż jego niestosownie piękna żona.

Wiedziała przecież doskonale, że starannie ukrywał swą twarz despoty i cynika; nie chciał, by ktokolwiek znał go prawdziwie.

- Prorok Samuel? Może raczej starotestamentowy faraon, przed którym skrywasz, moja droga, naszego Mojżesza - odpowiedział wreszcie, zerkając ku kołysce, w której spało niemowlę, jego pierworodny syn. Wahał się czy przytulić maleństwo, jednak powziął w końcu ulubiony zamiar. Niespodziewanie odłożył filiżankę i nie czekając na odpowiedź, ruszył do codziennych zajęć. Nie był sentymentalny i pewnie z tego powodu nie cierpiał matczynej czułości Rebeki. Po swojemu oddał się miłości ojcowskiej i z czasem utwierdził w pewności, że stała obecność żony przy chłopcu to szkodliwy, albo co najmniej irytujący obyczaj, który należałoby co prędzej przerwać.

- Jestem wzorcowym przykładem szaleńca, albo co najmniej niewdzięcznika. Do diabła, przecież posag tej kobiety uratował moją fabrykę i jeszcze urodziła mi cudownego syna! Powinienem ją wielbić, albo chociaż tolerować- powtarzał sobie, ilekroć dopadały go złe myśli. Zmagał się z nimi przez kolejne lata małżeństwa i całe dzieciństwo Juliana, może dlatego coraz rzadziej wchodził do sypialni Rebeki. Wstydził się swych męskich ograniczeń, bo nie był namiętnym kochankiem, a do tego jeszcze męczyła go pewność, że jeśliby tylko chciał, mogła dać mu miłość tak intensywną, jak w indyjskich snach:

- Jeśli ona oczekuje czegoś więcej, to powinna być kurtyzaną- usprawiedliwiał się po każdorazowym akcie męskiej klęski. Może dlatego tak gwałtownie, nieomal brutalnie obchodził się z ciałem Rebeki, a późniejsze przeprosiny, jakaś forma zawstydzenia, brzmiały jak ubolewania komiwojażera, który przyłapany został na próbie sprzedaży nikczemnego towaru.

To był cień, mrok, boląca rana, która nigdy nie miała się zagoić. Remedium na łóżkowe klęski stało się metodyczne ograniczanie wolności żony. Z czasem wszystkie pomysły młodej pani Fisher, pragnącej tchnąć nowe życie w ponury gmach rezydencji, nazwane zostały strojeniem fanaberii, a niepisana zasada, że racje wykładane przez Samuela są najdoskonalsze, stała się obowiązującą w tym stadle doktryną. Bardzo szybko przekonała się, że za uprzejmym, starannie wystudiowanym uśmiechem męża, krył się grymas zniecierpliwienia tyrana, żądającego posłuchu od kobiety, która była mu doskonale obojętną .

- To co nas łączy jest najzwyczajniejszym, wręcz wzorcowym, przykładem małżeństwa z rozsądku. Takich jest przecież wiele- tłumaczył bez wahania swój chłód.

Rebece pozostał zatem zapuszczony ogród i ogromna biblioteka, służąca też panu radcy za palarnię. Cowieczorny, intensywny, zapach cygar znaczył rozpoczęcie ceremoniału kontemplacji mijającego dnia. Zasnuty mgiełką dymu przyglądał się spod oka żonie, czytającej książkę jej ukochanego Stendhala. Zdawał się być zadowolony, niczym kolekcjoner brylantów, któremu wystarcza świadomość posiadania, a nie obnoszenia się klejnotami.

- Drogocenne świecidełko, ale może jednak pora, by zamknąć je w bankowym sejfie- uśmiechnął się pod nosem.- Taak! Całkowita izolacja byłaby zdecydowanie najkorzystniejsza i powinienem ku temu, dla dobra syna, dążyć. Tylko ja i Julian, i żadnej kobiecej ckliwości- rozmarzył się.

Któregoś dnia, w chwili lepszego humoru, wydeklamował pompatycznie:

- Nie myśl, Rebeko, że jestem bezduszny i ślepy. Przyznaję, że twoje wysiłki nie idą na marne i dostrzegam przemianę zachwaszczonego obrzeża rezydencji w piękną przestrzeń żwirowych ścieżek…

- I nienagannie równych trawników- dodała szybko, naśladując mężowski patos.

- Właśnie, właśnie... I jeszcze ten ocean pysznych azalii i rododendronów. To całkowicie twoja zasługa. Jeśli jednak chodzi o dom, to mam nadzieję, że pamiętasz, by w najmniejszym nawet stopniu nie wpływać na jakiekolwiek w nim zmiany!-przypomniał.

- Nie rozumiem twych obaw. Znam swoje miejsce w sercu i domu mego męża, i nie oczekuję już niczego- żachnęła się.

- Wiem to doskonale, ale to nie wszystko, moja droga- kontynuował, zadowolony z irytacji Rebeki.

- Otóż uważam, że dziesięć lat twej mozolnej pracy to aż nadto i najlepiej będzie, jeśli zatrudnię porządnego ogrodnika. I to natychmiast! Nie godzi się przecież, byś nadwyrężała swe siły- zakończył z nieukrywaną drwiną

Musnąwszy delikatnie policzek żony, dodał jeszcze:

- Mam nadzieję, że droga pani Fischer pojmuje moje czyste intencje, ale jeżeli trzeba, chętnie jeszcze raz wszystko wytłumaczę.

Nareszcie poczuł, że trafił boleśnie, bo spojrzawszy uważnie na Rebekę, zaśmiał się szyderczo:

- A jednak nie zawsze jesteś piękna, moja Afrodyto. - Uwierz, że z tym dziwacznym grymasem rozpaczy wyglądasz raczej komicznie- tryumfował.

Szmaragdowe oczy Rebeki nagle ściemniały.

- To nie może być prawda. Czy ty odbierasz mi ogród, mój ogród? … Samuelu!

- Nie histeryzuj, przecież zasługujesz na więcej niż tylko chwasty i kwiaty- odpowiedział z szatańskim uśmiechem.

Chciała dalej protestować, błagać, albo przepraszać, ale nie było już kogo. Pan radca po heroicznym akcie ,,czułości i troski”, poczuł najwyraźniej znużenie, bo wzruszył jedynie ramionami i oddalił się do swego gabinetu, chichocząc pod nosem. Wydaje się też, że całkowicie przypadkowo zszedł ze ścieżki, depcząc przy okazji jedną z kęp lawendy.

Uwielbiała ją w równym stopniu z sielskimi malwami, uklękła więc, podnosząc delikatnie fioletowe krzewinki.

- To nic, to nic… To tylko męska niezręczność, może tylko jakaś kolejna gra – usprawiedliwiała przez chwilę Samuela.

Nagle, niemal dosłownie, poczuła przypływ głuchej fali gniewu i nienawiści.

- Ty cholerny nędzniku, ty zimny, mały draniu...

Nie potrafiła i nie chciała powstrzymać płaczu. Szlochała gwałtownie, wyrzucając z siebie piętnaście lat upokorzeń i bezsilności.

- Czyżbym, jak on, była równie bezwzględna i gotowa do podłości?- wyszeptała wreszcie, spoglądając ku małej szkółce, gdzie hodowała wielobarwne róże i ukochane pierwiosnki, i gdzie, w wiklinowym koszu, spoczywała jej tajemna ,,księga odwetu” z kusicielską klątwą- pulsa dinura. Poczuła słodkie pragnienie natychmiastowej zemsty. Usiadła tam na chwilę, przyglądając się bujnym pnączom, porastającym nietynkowane ściany fasady rezydencji, a potem nagle- głośno i stanowczo- wykrzyczała:

- Wierzyłam, że dam nowe życie ,,zimnemu”gmaszysku i może, mój władco, odmienię twoje serce.

- I co, Samuelu?- zawołała do nieobecnego.- Okopałeś się w swojej twierdzy i dumny jesteś, że niczego nie odmieniłam!

Mimo wszystko, mimo rozpaczy i intensywnych łez, krótka tyrada Samuela była tak bezczelnie zakłamana, że poza rozrywającym bólem wzbudziła niespodziewane rozbawienie. Rebeka, prychając histerycznym śmiechem, wyrzucała z siebie kolejne zdania:

- Jak on to powiedział?- Ocean pysznych azalii?

Roześmiała się z intensywnością podobną do wypowiedzianego przed chwilą zdania.

- To całkowicie moja zasługa? -Toż to raciborski poeta, albo raczej napuszony indor- rechotała obłąkańczo. Czuła, jak uwalnia się od balastu cierpienia, ale brzmiał w tym upojeniu drwiną także mroczny powiew czegoś nienazwanego, może szaleństwa... Kiedy nagle przestała, zapadał już zmierzch. W ogromnych drzwiach domu od kilku minut stał milczący Samuel Fisher, wypatrujący powrotu żony.

- Mój łaskawy prawodawca, duma Raciborza i najlepszy z najlepszych kochanków- zachichotała na koniec szelmowsko.

- Dam ci to, mój lichy Don Juanie, czego tak bardzo się boisz. Wbiegła zwinnie, prawie zalotnie, po kamiennych schodkach. Niczym rasowa aktorka zatrzymała się teatralnie, rozpuściła włosy i namiętnie pocałowała męża w usta.

- Jesteś miłością mego życia – powiedziała lekko ochrypłym głosem, mrużąc przy tym oczy i pocierając opuszkami palców skórę jego szyi. Czuł jak wzbiera w nim fala zwierzęcego pożądania, jakiego nie doświadczył nigdy wcześniej. Jednocześnie rosło w nim przerażenie, bo nie potrafił nad tym zapanować. Zwilżył wargi, przesuwając po nich czubkiem języka. Niczego tak nie pragnął, jak raz jeszcze przyjąć jej półotwarte usta, a ona niczym królowa nocy, odchylała głowę, gotowa ofiarować mu cudowną pieszczotę.

- Usidliła mnie, ona się mści, a ja bezwolnie ulegam tej ladacznicy- kołatało w nim jak dzwonek alarmowy, ale nie cofnął się. Objął ją mocno, a ona wiedziała, że teraz uczyni z nim, co tylko zechce.

- Jesteś tak marnym kochankiem, Samuelu, że łatwo pokażę, co można zrobić, żeby zabolało twoją śmieszną jurność - upajająca myśl przemknęła raz jeszcze przez jej głowę.

Wpadli w ciemną otchłań domu, a masywne odrzwia zamknęły się za nimi z łoskotem. Zielonooka piękność upokorzyła i pokonała swego ciemiężyciela, ale nikt już więcej nie zobaczył radczyni, pochylonej nad kępami lawendy. Fischer doświadczył niemal seksualnej rozkoszy, kiedy zakomunikowano mu, że pojawił się wreszcie oczekiwany ogrodnik. Na polecenie właściciela i w jego obecności mężczyzna przystąpił natychmiast do dzieła zniszczenia. Zlikwidował altankę i wyciął wszystkie kwiaty, zaś całą przestrzeń ogrodu wypełniły wkrótce żywotniki, jałowce i cyprysy.

- Czyż nie piękniej bez kwiatuszków? - pytał żonę z miną rozbawionego łobuza, któremu udał się niezły psikus. Jedynym śladem kilkuletniej pracy Rebeki pozostał idealnie przycięty żywopłot i wspaniałe krzewy wielobarwnych rododendronów- jej ukochane ,,drzewa różane”

Pozbawiona zielonej przystani, starała się schować rozpacz, odkrywając w bibliotece, oddanej jej niegdyś we władanie, ostatnie terytorium kurczącej się autonomii. Przypomniała sobie, że to przecież tam, na długo przed nadejściem kresu ,,ery ogrodu”, buszowała wieczorami, niczym figlarny podlotek, wśród regałów księgozbioru.

Pięła się na ich ostatnie piętra, czytała głośno tytuły opasłych ksiąg, sylabizując śmieszne słowa w egzotycznych językach. Wykorzystując częstą nieobecność radcy znalazła z dorastającym Julianem rozrywkę w strącaniu z półek co cenniejszych foliałów. Któregoś jesiennego dnia razem z nimi poszybował ku posadzce jeden z ostatnich nabytków radcy, przetłumaczone na niemiecki i sprowadzone z Lipska w 1902 roku, wielkie dzieło rabinów- księga praw jej przodków-Talmud. Żydowski katechizm wylądowała łagodnie na dębowym parkiecie, rozwierając swe wnętrze na stronicach z traktatem ,,Chagiga”. Szelmutka dopadła dzieła i przeczytała głośno dwa przypadkowe słowa- pulsa dinura. Nie wiedziała jeszcze, że porzuciwszy ostatecznie misję uczłowieczenia ,,twierdzy Fisherów,” już wkrótce ujrzy w nich tajemniczą klątwę- ,, szyfr odwetu”- za lata pogardy i wtrącenia w pustkę bezwarunkowego posłuszeństwa. Tymczasem księga znalazła swe miejsce w wiklinowym koszu, spoczywającym obok rozmaitych sadzonek w ogrodowej szkółce Rebeki.

Czasem przysiadała tam z Julianem, by smakować lekturę dawno zapomnianych czytadeł lub po prostu wspólnie popijać słodką herbatę, odmierzając z niepokojem czas do powrotu męża i ojca. Zdarzało się, że zagłębieni w puszystość ogromnego fotela, zasypiali przytuleni i szczęśliwi.

Te chwile beztroski minęły wraz z odebraniem ogrodu. Z dnia na dzień narastało jednak w niej przeczucie, że to nie ostatnia decyzja małżonka. W wigilię Bożego Narodzenia 1906r- w dniu czternastych urodzin syna- zatroskany rodziciel zakomunikował, że nie godzi się dłużej na jego niedorosłe zabawy w bibliotece i ostatecznie zabronił takich kontaktów z matką. Pozostała sama, niepokojąco szybko tracąc siły i wolę życia. Julian z trudem uległ błagalnym prośbom Rebeki, obiecując posłuszeństwo ojcowskiej decyzji, ale obserwował z narastającym lękiem, jak jego zielonooka wróżka staje się coraz bardziej nieobecna, jakby odchodziła w obcy świat dziwności i mroku, nazywany przez nią Chagiga

- To nic, to tylko zmęczenie. -Jutro zacznę nowe życie, tylko się nie martw, mój rycerzu, bo nie pozwolę ci więcej na sekretne buszowanie w bibliotece- rzuciła, próbując uśmiechać się szelmowsko. Ten odpowiedział podobnym grymasem, ale prawie jednocześnie wyznał ze łzami:

- Mamo bardzo cię kocham i nie myśl sobie, że jesteś sama!

Zielone- takie jak matki- oczy Juliana płonęły smutkiem, gniewem i miłością, a ona tuliła swego małego chłopca, jakby to miała być ich ostatnia chwila bliskości.

- Wyobraź sobie, że zakochałam się w Talmudzie i czytam go dzień i noc- dodała niespodziewanie i odsuwając się delikatnie od syna, zniknęła za drzwiami biblioteki.

Coraz częściej, do późna, wędrowała labiryntem domowych korytarzy, szepcząc dziwne słowa i uśmiechając się do niewiadomego. Potem zamykała się w bibliotece, by uniknąć spotkania z Samuelem, diagnozującym u żony początki obłędu. Ponieważ jednak zagroził odesłaniem Rebeki do zamkniętego szpitala, zaprzestała nocnych eskapad, ograniczając się do stałego rezydowania w bibliotece, którą, ku niezadowoleniu męża, zamieniła w jadalnię i kącik do spania, a przede wszystkim przestrzeń studiowania Hagigi i wpisanej w nią modlitwy, albo raczej klątwy- pulsa dinura.

- To moje osobliwe ,,ogniste bicze” , których użyję, jeśli zawiedzie ludzka sprawiedliwość- powtarzała jak mantrę, odkrywając w niej ostateczny środek skarcenia Samuela Fischera, osoby, którą uznała za złą.

Wiedziała jednak, że głośne odczytanie klątwy może być niebezpieczne, bowiem Bóg najpierw osądza tego, kto zwraca się o ukaranie innego człowieka. Po wielokroć przecież czytała:

- ,,Jeśli szukający sprawiedliwości sam nie jest prawy, boskie płomienie ognia obrócą się przeciwko niemu”

- Tak będzie i ze mną - dodawała-bo nie jestem wystarczająco bogobojna, nie kocham tego człowieka i po ludzku chcę go ukarać.

Przez długie, nieprzespane, noce z kłębowiska myśli przebijała się uparcie ta jedna:

- Rebeko jesteś nieprawa i nie możesz rzucać takiej klątwy.

Potem jednak nadchodził dzień, znikały senne mary, a ona mówiła stanowczo:

- Wiem, że decyzję - w odpowiedzi na modlitwę - ma podjąć wyłącznie Bóg i człowiek nie ma w tym żadnego udziału, może poza tym, że chce Ciebie prosić o pomoc.

Miała czterdzieści dwa lata, ale wyglądała wciąż młodo. Jedynie oczy przygasły i nareszcie przestały budzić niechęć i lęk Fishera. Może dlatego skory był do troski.

- Przecież ty w ogóle nie wychodzisz z domu!- Może byś poszła do kościoła, albo chociaż na spacer- pytał od czasu do czasu, a potem nie czekając na odpowiedź, wychodził zamyślony. Powędrowała więc prosto ku Schuhbankstrasse i raciborskiej synagodze, ściskając w wiklinowym koszyku świętą księgę. Budowla budziła szacunek wielkością i rozpalała wyobraźnie orientalną architekturą. Przypominała baśniową świątynię z arabskich opowieści, którą nieposłuszny dżin rzucił wprost do śląskiego Raciborza. Rabin Neftali Jehuda Rossen wyszedł właśnie z Bet ha-midrasz-( domu nauki) biblioteki , służącej zgłębianiu dzieł religijnych.

Był przystojny, ale też i uczony w Piśmie, lubił demonstrować erudycję, chętnie popisywał się doskonałą znajomością hebrajskiego. Ubrany jak przystało, w czarny garnitur i białą koszulę, przyjął panią radczynię w kancelarii gminy, nie omieszkając przypomnieć na wstępie odstępstwa od wiary szanownego kupca Hausmana i jego córki Rebeki.

- Rabbi Rossen jesteś znakomitym nauczycielem Tory i proszę o pomoc w tej sprawie- wyjęła zdjęcie męża i Talmud.

- Wasza rodzina przez całe wieki pobożnie sławiła Stwórcę Izraela i wspierała gminę żarliwą wiarą, a wy…

Machnął ręką, jakby chciał podkreślić bezsens apostazji Hausmanów, założył jarmułkę, a potem z naciskiem, w modlitewnym uniesieniu, wyrecytował:

- Bóg jest tym, kogo należy czcić, bo jest jeden i wieczny. Od Niego pochodzi Tora, On zna myśli i czyny ludzkie, pośle Mesjasza, a umarli zmartwychwstaną...

Nagle przerwał i zapytał surowo:

- Pani ojciec oszalał i ty, Rebeko, też błądzisz, a chcesz mnie w roli powiernika?

Skłoniła się ku niemu z milczącym wyczekiwaniem, bo wiedziała, że pochlebia jego próżności. On zaś zachęcony biernością Pani Fischer perorował:

- Powiem ci, że twój szanowny małżonek, mimo że goj, jest zacnym obywatelem miasta i to on powinien być ci doradcą. Spojrzał wreszcie na rozdział Talmudu z zaznaczonym fragmentem Hagigi i gwałtownie zmarszczył czoło.

Dostrzegł to, co ujrzała niegdyś Rebeka. Pochylił się nad Księgą i wyszeptał drżącym głosem:

-Pulsa dinura to tylko modlitwa prosząca...

Odmieniony poderwał się gwałtownie, krzycząc histerycznie:

-Tylko szczególna modlitwa. Nic więcej!- Zapamiętaj niewiasto!

W jego oczach płonęły iskry strachu i gniewu.

-Nie godzi się szukać zemsty i kary w świętych wersetach. Aby oskarżać kogoś przed Bogiem o wielkie zło, które wymaga wypowiedzenia słów modlitwy pulsa dinura, samemu trzeba być wolnym od zła, a ty jesteś przepełniona złem!

Nie chciała już być pokorną słuchaczką, wzbierał w niej bunt i gniew, ale ten nie pozwolił sobie przerwać.

- Sąd Niebios najpierw ocenia, jakimi ludźmi są modlący. Sąd należy do Boga, gdyż żaden człowiek nie ma władzy do tego, by działać tak jak Pan Izraela -zakończył wreszcie, a potem opadł ciężko na drewniany zydel. Zapadł w długie milczenie, wreszcie ponownie wstał, by wygłosić ostateczną naukę:

- Ja, Neftali Jehuda Rossen, oznajmiam niewiasto mocą mej wiary i wiedzy, że opętały cię gniew i ślepa nienawiść, a magia i wszelkie starożytne klątwy surowo są zakazana w Torze. Pamiętaj, niewiasto, że judaizm nie toleruje magicznych praktyk. Pójdziesz więc teraz do domu, skłonisz się przed mężem i wyznasz mu posłuszeństwo. Warto też, byś pamiętała, że Bóg sprawdza najpierw zasadność prośby i czystość intencji osób proszących – jeśli są one niesprawiedliwe lub nieczyste, klątwa spada na tych, którzy odprawiali ceremonię.

Wyraźnie zadowolony ze swej stanowczości, nareszcie zapragnął zmierzyć się wzrokiem z buntowniczką, ale gwałtownie zwężające się źrenice kobiety i grymas ust nadały jej twarzy tak demonicznego kształtu, że cofnął się gwałtownie i z przestrachem, prawie że upadając. Tymczasem Rebeka, wiedziała już co uczyni. Wstała, by nie słuchać pustych słów mędrca, ale ten, zbierając nadwątlone siły, uśmiechnął się nagle.

- Mówicie, że wasz Bóg jest panem miłosierdzia. Jeśli tak, to Samuel Fischer wybaczy ci twe złe myśli.

Przez ułamek sekundy obserwował jej reakcję, potem dodał sucho:

-Tak uczyń, a teraz odejdź!- I zapomnij o gusłach, i magii.

Odprowadził panią Fischer, a zamknąwszy drzwi, odetchnął głęboko, ściągnął jarmułkę i wymamrotał:

- A to wściekła kocica!- I te jej diabelskie oczy...

Nałożył co prędzej tałes na ramiona, jakby gotował się do modlitwy, ale nie wypowiedział już żadnego słowa, wzdychając jedynie i mocując się z natrętną myślą:

-Moja błogosławiona jesziwa w swej niezgłębionej mądrości słusznie nauczała ( rodzaj wyższej szkoły talmudycznej dla nieżonatych studentów), że kobiety zawsze przynoszą nieszczęście żydom. Niech więc dobry Bóg ma cię w swej opiece, Samuelu

Zapadał już styczniowy zmierzch, puszyste płatki śniegu wirowały w mroźnym powietrzu, a mocne powiewy wiatru zapowiadały nadciągającą zadymkę. Rebeka przemknęła pustą Bahnhowstrasse, a potem skręciła ku Augustastrasse. Zatrzymała się przez chwilę, obok stojącego od kilku lat szpitala.

- Ta neogotycka sylwetka i czerwone cegły, to

gotowy obraz posępnych leprozoriów z powieści

grozy. Nie uważa siostra?- zapytała młodziutką pielęgniarkę, zbiegającą ze schodów budynku. Kobieta spojrzała z lękiem na Rebekę i bez słowa przemknęła obok kobiety, znikając w pierwszych podmuchach śnieżnej burzy.

- Proszę pani!-To najcudowniejsza sceneria dla moich zbrodniczych planów- wykrzyczała za nią wesoło, a potem ruszyła do domu.

- Brzmię jak wariatka z gotyckiego powieścidła za 2 fenigi- przemknęło jej przez głowę.

Dotarła wreszcie do celu, z nadzieją, że wejdzie niezauważona, ale Samuel czekał, chroniąc się ogromnym parasolem przed nacierającym śniegiem. Kobieta parsknęła śmiechem, bo wyglądał dość komicznie, miotany tumanami mokrego puchu,

- Jak śmiesz bez mojej wiedzy i w taką pogodę!- Na litość boską, pewno widział cię cały Racibórz!- A ty sama, bez męża- krzyczał, mocując się parasolem, wygiętym nagłymi podmuchami wiatru

Stanęła przed nim wyzywająca i w rozkroku, jakby gotowa do namiętnego pocałunku, jednak zamiast tego, prychnęła ze złością wargami. Tak jak rabin, on także ujrzał jej nienaturalnie zwężone źrenice. Rebeka była ciągle wściekłą kocicą.

- Tak, panie radco! - Widział mnie Racibórz! I mało tego. Powiem ci, że na pewno zszargałam twoje dobre imię. Było bardzo przyjemnie je zszargać- zaśmiała się szyderczo- zrzucając z siebie przemoczone palto. Nie czekała na reakcję mężczyzny, lecz weszła do biblioteki, trzaskając drzwiami. Nie miała już wątpliwości, co robić. Wyciągnęła z koszyka Talmud, otwarła na właściwej stronie, potem podeszła do lampy i przykręciła knot. Zmniejszony płomień rozświetlał teraz niewielki tylko fragment pomieszczenia. Za oknem na dobre rozpętała się śnieżyca, kiedy Rebeka zbliżyła swą księgę ku widmowemu światłu. Westchnęła głęboko, odczekała kilka sekund, a potem rozpoczęła ceremonię odczytywanie magicznej formuły zemsty i kary:

,,Anioły zniszczenia uderzą w niego. Jest przeklęty, gdziekolwiek się uda. Jego dusza natychmiast opuści jego ciało... i nie przeżyje on miesiąca. Mroczna będzie jego ścieżka, a anioły Pana będą go ścigać Niech będzie przeklęty, przeklęty, przeklęty...”

Wicher i tumany śniegu natarły z ogromną siłą na dom Fischerów. Okiennice, chroniące bibliotekę, jęczały pod ich uderzeniami, wreszcie wyrwane z zawiasów, runęły z hukiem na żwirową ścieżkę, a w końcu, ciągnięte wiatrem, uderzyły w kamienny mur. W ogrodzie słychać było trzask łamiących się drzew, a gałęzie cyprysów, niesione wichurą, coraz szczelniej, jakby macki oślizłej ośmiornicy, oplatały szyby okien. Rebeka, niczym bałwochwalcza kapłanka zapomnianych bogów, jękliwie, w narastającej ekstazie, wykrzykiwała słowa klątwy. Po kilku chwilach przerwała nieoczekiwanie rytuał, jakby to sam Bóg zdusił jej gardło. Na zewnątrz domu i na jego korytarzach zapadła głucha cisza. Z szyb jeszcze przed chwilą skutych lodem opadał strugami wody topniejący śnieg wraz ze szczątkami cyprysów, a skłębione chmury ustępowały rozgwieżdżonemu niebu. Kobieta, wyczerpana, osunęła się na kolana, spuszczając głowę. Uniosła ją gwałtownie, jakby powodowana nieznanym impulsem, by spojrzeć ku ogromnemu lustru, górującemu nad sekreterą. Uśmiechał się do niej siwobrody starzec. Widziała go wyraźnie, chociaż w bibliotece panował półmrok.

- Jestem Rebeko. Król przybył, by wypełniły się myśli i słowa.

- Milcz- odpowiedziała chrypliwie. - To Anioły pana będą go ścigać, a nie ty- brodaty upiorze.

- Jestem Aniołem zniszczenia, Rebeko,- powtórzył łagodnie.

Zbliżyła się do lustra, weszła na krzesło stojące przy sekreterze i dotknęła tafli zwierciadła.

- Nie! Ty jesteś tylko znakiem mego szaleństwa-

zaśmiała się złowieszczo, a potem plunęła w oblicze zjawy.

Po gładkiej powierzchni spływała lepka stróżka śliny, a pogodne oblicze starca ściemniało. Z jego ust wysunął się długi, siny jęzor, którym starannie omiótł nieczystość z lustra. Rebeka poczuła odór buchający z paszczy.

- Uwierz, że prowadzi mnie ścieżka mroku. Weszłaś na nią i stanie się to, co zechcę – zasyczał.

Powoli rozwierał się pysk widma, uzbrojony w rząd wilczych kłów. Jeszcze raz syknął:

Nie ochronisz syna przed królem, nie ochronisz. Nadejdę, jak ten z ballady Goethego, by rozerwać mu gardło….

Kobieta cofnęła się gwałtownie i runęła razem z krzesłem na dębową podłogę.

Postać w zwierciadle zatracała powoli swą wyrazistość, wreszcie zniknęła. Rebeka ostatnim wysiłkiem spojrzała na Talmud. Karty księgi otwierały się i zamykały, jakby wertował je niewidzialny czytelnik. Poemat Hagiga i modlitwa pulsa dinura zniknęły. Zamiast nich widziała puste niezapisane kartki.

- To koniec- przemknęło jej przez głowę.

Poczuła ostry ból i ciepły potok krwi buchnął z jej nosa i ust. Osunęła się na parkiet podłogi. Nie wiedziała, co było potem.

*****

Dwutygodniowy pobyt w szpitalu przywrócił Rebekę do życia, chociaż zakończył jej rzadkie spacery po ogrodzie; skarżyła się na światłowstręt i dlatego radca nakazał okrycie wszystkich okien ciemnymi zasłonami. Któregoś marcowego dnia 1911 r. zastukał do sypialni żony, a potem wprowadził młodą kobietę.

- To Katarzyna, nowa służąca. Będzie Cię doglądać pod moją nieobecność i takie tam różne...- mruknął w drzwiach. Czuł się jakoś niezręcznie i nie był pewny czy to aby nie oznaka słabości, dlatego z pewnym wahaniem rzucił na odchodne:

- I uważaj na siebie, Rebeko.

I stało się, że to, co miało dowodzić troski, zabrzmiało w ustach radcy dźwiękiem zakamuflowanej groźby, albo wręcz pożegnania.

Kobiety zostały same, a szare oczy Katarzyny śmiało wpatrywały się w ciągle piękną, choć zmęczoną twarz chorej. Na szyi i czole kobiety zauważyła małe, czerwone plamki, przypominające wysypkę. Pani Fischer rozwarła chude ramiona i przygarnęła dziewczynę. Ta odpowiedziała uśmiechem i nagle- bez słowa- uniosła, i przytuliła do ust zimne dłonie Rebeki. Trwały przez chwilę w milczeniu, wreszcie dziewczyna położyła głowę chorej na poduszce i cicho, cichuteńko, zanuciła śląską kołysankę:

Uśnijże mi,uśnij, siwe oczka stuśnij

siwe, siwiuteńkie, moje malusieńkie

siwe, siwiuteńkie, moje malusieńkie…

 

I stał się cud. Zielonooka pani od wielu dni po raz pierwszy zasnęła snem łagodnym i głębokim. Zdawałoby się, że wraz z pojawieniem się Katarzyny, w domu Fischerów zapanował dawno zapomniany ład i nawet Rebeka uśmiechała się od czasu do czasu, a wydobrzywszy na tyle, by móc chodzić, przeniosła się do swej ukochanej biblioteki. Jej nieobecny wzrok budził jednak niepokój, dlatego radca na prośbę służącej, zaaprobował powrót Juliana do częstszego towarzyszenia matce. Ze względu na pogłębiającą się chorobę oczu, czytali głośno wskazane przez nią książki, wierząc, że ich zielonooki anioł wsłuchuje się w literackie historie i doświadcza przy tym ulgi od mroku, który zaległ w jej głowie. Dla pewności Katarzyna z zapamiętaniem snuła rozliczne, często śmieszne, opowieści o rodzinnym domu i całej gromadce ciotek, uważanych przez sąsiadów za wiedźmy, kumające się z lokalnymi straszydłami. Dziewczyna potrafiła cudownie malować słowem magiczny świat pszczyńskich rozbójników, utopców i zaczarowanych księżniczek, czyniąc z tego remedium na cierpienia jej pani. Mimo tych starań, cień szaleństwa coraz wyraźniej naznaczał myśli i słowa chorej. Tymczasem właściciel rezydencji, uwolniony od konieczności przebywania w bliskości żony, promieniował dumą z powodu przypisywanej sobie zasługi w zatrudnieniu dziewczyny z Pielgrzymowic. Zadowolony z powrotu świętego spokoju, któregoś dnia wezwał syna, by porozmawiać, a raczej wygłosić kolejną tyradę:

- Wszyscy w Raciborzu wiedzą, że jestem dobrym człowiekiem i szanuję twoją matkę. Chcę byś i ty w to nareszcie uwierzył i zapewniał o tym każdego, kto myśli inaczej. Bądź co bądź to moja żona i należy się jej troska, nawet jeśli ostatnio mieliśmy z nią pewien kłopot.

- Kłopot? Jak śmiesz ojcze! - zaprotestował gwałtownie Julian.- Nie wolno Ci nazywać cierpienia matki kłopotem. - Ty jej nie kochasz i to jest jedyne utrapienie. Wiem, że nigdy nie kochałeś żony. Jeśli coś was łączy to niechęć, albo nawet pogarda i tylko ty- ojcze- jesteś tego sprawcą!

I błagam! Nie zabijaj tego domu, bo w końcu zabijesz siebie- krzyknął i nie czekając na spodziewaną reakcję, wybiegł z pokoju. Jeszcze nie ochłonął, kiedy na pogrążonym w półmroku korytarzu rezydencji ujrzał Rebekę, albo jej widmowy cień. Stała w bezruchu, jakby straciła orientację, powtarzając niezrozumiałe słowa: pulsa dinura, pulsa dinura…

- Mamo...mamuś !- obudź się, proszę - załkał przerażony. Spostrzegł, że nie była sama. Katarzyna wyłoniła się z cienia, uniosła palec do ust. Bała się hałasu , który sprowadzi właściciela. Rebeka powoli zbliżyła się do Juliana, przytuliła go do siebie i cicho wyszeptała:

- Muszę odejść, bo tutaj nie uchronię cie, synku, przed królem, nie uratuję...

- To wszystko minie!- mamo kocham cię, tylko wróć- krzyknął rozpaczliwie. Nie odpowiedziała, cofając się w głąb korytarza, a służąca jeszcze raz dała błagalny znak ciszy, próbując uspokoić młodzieńca:

- To nic, panie Julianie, to nic… to tylko złe sny, które nie pozwalają wypocząć. Dobra pani Fischer jest bardzo wyczerpana. Ten dom...

- Dość! Co ty możesz wiedzieć ? Jesteś tu dopiero od niedawna. Powiem ci, że te mury i ściany są przeklęte. Wszystkich nas pochłoną! A ojciec? Ojciec to drań bez uczuć – rzucił wściekle, odpychając Katarzynę.

- Może jestem tylko służącą i do tego niemądrą Ślązaczką, ale wiem, że w twoim Raciborzu i moich Pielgrzymowicach ojców się szanuje; to wszystko nie jest takie proste i nie godzi się używać takich słów. Pan Fischer wkrótce wszystko zrozumie, a

ty musisz być wsparciem dla rodziców .

Spojrzał zdumiony w szare oczy dziewczyny, ujrzał w nich spokój i jakąś obcą mu tajemnicę.

-Wybacz, proszę! Niczego już nie pojmuję i pewnie to ty, a nie ja, masz rację – wyszeptał bezradnie, a potem zapytał z lękiem:

- Czy matka wróci do zdrowia?

Uśmiechnęła się łagodnie i nie odpowiedziała, dotykając delikatnie włosów Rebeki. Ta otworzyła szeroko zmęczone oczy, a potem podążyła za służącą, ponawiając monotonnie dwa słowa: pulsa dinura….

Na końcu korytarza Katarzyna nagle zatrzymała się, odwróciła do młodego Fischera i zawołała:

- Może już za późno, Julianie!…

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania