Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Road 66

Podróż trwała na tyle długo, iż nie mogłem przypomnieć sobie momentu wyjazdu. Nie byłem też w stanie przypomnieć sobie, z jakiego powodu wybyłem. A mimo to cel wyprawy zdawał się być jasny: mam gnać po prostu naprzód do krainy zwanej przez Apaczów Donikądią albo Donikądlandią (i to – gnać pozbawiony jakiejkolwiek, nawet najprostszej, poglądowej mapy, bo mapy potrafią odczarować każdą jedną przestrzeń, a tego przecież nie chcę: i na co mi to!). Czy to jest ucieczka? A jeśli tak, to przed czym? – zapytywałem samego siebie, choć przecież wcale nie oczekiwałem na to, że pojawi się jakaś klarowna odpowiedź (zresztą i tak by mnie ona nie zadowoliła). Ja po prostu instynktownie wiedziałem, że muszę jechać. Pragnąłem rozpłynąć się w powietrznym oceanie i stać się jego częścią. I tak też się stało: poruszałem się, zmieniając co chwila środek lokomocji, jako duch bardziej, niźli śmiertelnik.

Nie wiem nawet, kiedy i w jaki sposób znalazłem się na tej przedziwnej pustyni, na którą składały się najprzeróżniejsze odcienie błękitu. Było ciepło, ale nie gorąco, a zastany krajobraz napawał mnie błogim spokojem. I pewnie tkwiłbym tak dłużej zatopiony w „lazurze absolutu” – przepraszam za to nazbyt lukrowane i wyświechtane już określenie – gdyby nie fakt, iż migotać poczęły na czymś na wzór horyzontu wstążeczki: czerwone wstążeczki bez początku i końca. Te wstążeczki zdążały w jednym kierunku; a wszystko to razem wyglądało niczym wyścig do jakiejś nieistniejącej mety, której nie ma i być nie może. I teraz zaatakował mnie brak powietrza gwałtowny, bolesny. Spostrzegłem, że wstążki wiją się wciąż gęściej, i gęściej wokół mej szyi, i że zaczynają mnie osaczać w śmiertelnym uścisku. Panika! Duszę się! Chciałem coś mówić i gdzieś biec, uciekać, ale wszystkie me członki znieruchomiały i zastygły.

I w tym właśnie momencie… obudziłem się gdzieś na trasie w mustangu Boss 429 z roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego, spocony i zziajany. Podróż trwała bowiem długo – na tyle długo, że nie mogłem przypomnieć sobie momentu wyjazdu. Nie byłem też w stanie zrozumieć powodu, który z takim uporem wypychał mnie ku przeznaczeniu.

W chwili postoju, w niemal studziesięciostopniowym w skali Fahrenheita żarze, podziwiałem metalowy poster z widniejącym napisem: „Los Bomberos”. Ów napis znajdował się jakieś dwadzieścia mil od granicy z Meksykiem. Dlaczego akurat „Los Bomberos”? (Dziwna ta nazwa, swoją drogą.) Obierając trasę, kierowałem się nie nazwą, lecz intuicją – i teraz intuicja nakazała mi pochód w nieznane. A więc, niech będzie, „Los Bomberos”! Vivat miasto, którego nazwa, tak melodyjna i dźwięczna, nie wymaga na końcu żadnego znaku zapytania, vivat miasto, którego nazwa grzmi jak rozkaz (a nie pytanie). Nie pytany przez nikogo ruszyłem nieśpiesznie ku rogatkom miasta, miażdżąc wozu kołami jakieś smrodliwe ścierwo: przydrożną padlinę. I z górki, z górki jechałem, gdy tymczasem… na migotliwym horyzoncie, ponad którym unosiły się tumany pyłu, delikatnie sunęły masy gorącego powietrza, a w nich źdźbła trawy i fragmenty kolczastych krzewów – tkane w locie przez suchy pustynny wiatr. I wtedy, nie wiedzieć czemu, przypomniało mi się nagle to migotliwe szczęście, którego echo zdawało się roztaczać na całą wieczność – krótkie, ulotne szczęście, którego niepodobna utrwalić, a tym bardziej zaplanować, wyjące szczęście, które przywodzi na myśl radosne wspomnienie czasów mego dzieciństwa: z pewnością nikomu nieobce jest takie nieuzasadnione westchnienie, co najczulszą strunę duszy pobudza i, karmiąc się niedookreśleniem, przeobraża się rychło w beznadziejnie namiętną tęsknotę (pozbawioną wszelako celu i przedmiotu); …ogorzałe od oparów samochodu szczęście i kosmate konstelacje traw (zuchwale pędzonych przez wiatr).

Tuż przed miastem, dokonałem ablucji najszlachetniejszym spośród onych piasków, co zdobią oblicze ziemi, tej ziemi. A piasek był złotem pustyni i pustyni w nim nie ujrzałem (jeno perłę). I zawołałem donośnym głosem: Szczęśliwy, kto nie chodził za radą statecznych domatorów i kur domowych, i w niedoli – bo w chacie swej – nie pozostał, i w gromadzie niemobilnych się nie ostał. Albowiem dane mu będzie radować się samą tylko drogą i w drodze, a drogi domatorów wiodą ich przez jałowe pustkowie telewizji i radia. Naucz mnie przeto podróżowania, Drogo, która zbawiasz i która męczysz, bo męczyć musisz, i wyprowadź na otwartą przestrzeń totalnej wolności i myśli wolności, na przekór urojonym Odyseuszom z TiWu, bo oto cię poczułem i, poczuwszy cię, stałem się głosem wołającego na pustyni: Kim byłem zanim się urodziłem? Jaki dźwięk powstaje na skutek klaskania jedną ręką? I jaki ma cel wiecznie ruchomy jeździec? Dialog z echem własnego głosu „kim, kim, byłem, byłem…” zaowocował ciągiem niekończących się mantr i koanów. A ja wciąż nie byłem w stanie zrozumieć powodu, który tak uparcie wypychał mnie ku przeznaczeniu. I nadal nie wiedziałem, co jest incytatorem mego przeznaczenia… Miasto tuż, tuż, a ja wciąż jadę.

Zaraz za pagórkiem natknąłem się znienacka na samotną, młodą kobietę, na „nią” (tak: słowo „ona” miało właściwą – jak na tę okoliczność mojej męskiej podróży – płeć; o ile słowo w ogóle może posiadać płeć). Dziewczyna, nie więcej jak dwudziestoletnia, miała zgrabną sylwetkę i ostre, jasne spojrzenie. Wyglądała na jakąś boginkę raczej, niźli na autostopowiczkę (czyli na człowieka). Może podwieźć panią? – tego zdania nawet nie wypowiedziałem, a jedynie pomyślałem. Od tej pory jechaliśmy razem, wzniecając tumany pyłu, przez diabelską (bo meksykańską!) pustynię. Iiiiiiiiii ha, ha! Tymczasem zaś pasażerka zmrużyła oczy tak, jakby nieśpiesznie wybudzała się z pewnego rodzaju letargu. Wraz z kolejnymi jardami zyskiwała humor i energię oraz gubiła swe wspomnienia…

Gubiły się całe galony ludzkiej krwi, ponalewane do złotych pucharów, w jej szerokich, gorących ustach. Zmrużyła oczy – te boskie, diamentowe oczy – i wydała aksamitne, soczyste mruczando (kocie mruczando). Była szczęśliwa i syta, ale ten krwisty zapach (tak intensywny i świeży), ten wygląd (tak pociągający, podsycający pragnienie), ten dźwięk „pfffff, gul gul” ciągle nie dawały jej spokoju. Muzyka o zniewalającym obliczu sonorystyczno-przestrzennym, lejąca się właśnie ze starej grającej szafy, wyrażała ekstremalne emocje i magię pradawnego rytuału. Kiedy wreszcie wstała od stołu, uczucie sytości wzięło – musiało wziąć – górę nad wszelkimi innymi doznaniami. Na stole w jadalni leżał czyjś zakrwawiony łeb, zupełnie już odgryziony. Ów łeb zdawał się beztrosko uśmiechać w stronę maszynki do mięsiwa (z wnętrza której wystawały jakieś poszarpane, nie do końca zmielone resztki). W przeciągu dziesięciu kolejnych minut wyjątkowy rytuał odnalazł wreszcie swój finisz, tak jak fuga odnajduje codę, czyli ogon; i tylko gościa kość ogonowa pozostawała w garnku wciąż niewykorzystana (nie nadawała się bowiem do zmielenia)…

I już po chwili autostopowiczka ocknęła się w przepięknym, połyskującym mustangu, z tymi charakterystycznymi „oczami” (w miejscu reflektorów), z rybimi skrzelami i niemożebnie długą maską, z muskularnymi błotnikami, skrywającymi starte, wysłużone opony. Spokojnie, z podkurczonymi kolanami, mogłaby się na jego czarnej i rozedrganej masce położyć, jak na jakimś barczystym, nigeryjskim lub kenijskim przystojniaku; mogłaby swe długie nogi rozłożyć na boki i wycelować swą myszką w dal w gwałcące ją spojrzenia słońca, brutalnego słońca. Ale nie! Wolała zająć się mną, skromnym driver’em. Łypnęła na mnie i beztrosko cmoknęła w szyję. A więc nie udało mi się – teraz to wiem – ukryć i dla siebie zachować wybujałej fascynacji wszystkim, co wiązało się z jej osobą, a raczej figurą, oczami, włosami i w ogóle. O fascynującej tej konstatacji nawet nie pomyślałem, gdyż nieziemski ból w okolicy szyi, wampirzycy ugryzieniem wyzwolony, kratował i blokował mą świadomość, póki totalnie już nie odleciałem.

Mój odlot trwał na tyle długo, iż nie mogłem przypomnieć sobie momentu jego inicjacji. Nie byłem też w stanie zrozumieć powodu, który tak uparcie wypychał mnie ku przeznaczeniu. Życiowy mój cel – mimo wszystko – zdawał się być jasny: mam przeć wciąż na przód. Pogrążony w odmiennym stanie świadomości, zdołałem tylko zauważyć nagłe i nieoczekiwane migotanie. Ale całe to mirażowe migotanie minęło w mgnieniu oka, kiedy wonne resztki dnia wzbiły się w końcu ku niebu, strzeliście, i puszyste czarne muszki wzleciały w przestworza, a wraz z nimi odeszły ostatnie wody Matki Ziemi, tu i ówdzie skupione w aksamitną mgiełkę (ponad jakąś wybujałą, roślinną fantazją) o zachodzie.

I gdy w mieście „Los Bomberos” – nareszcie się domyślam, skąd ta nazwa – odbyło się barwne biesiadowanie danse macabre, pozbawiona momentu startowego podróż dobiegła wreszcie końca. I skończyły się wampiry, i skończyły się igraszki z piękną nieznajomą, i duchy Indian się skończyły, a myśli zgubiły gdzieś swój sens i się zastopowały. I tak skończyłem jako trup, księżyca blaskiem przyobleczony, zaprawdę ukatrupiony.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • xiddi 26.01.2017
    Witam, język doprawdy poetycki (Wyspiański by się nie powstydził), a temat ciekawy, choć według mnie dość krótko i dałoby się to trochę bardziej rozwinąć. Podobały mi się oniryczne motywy snu - koszmaru przeplatającego się z tajemniczą rzeczywistością. Plus nie wiem czy trafnie, ale zauważam powiązanie z filmem "Od zmierzchu do świtu" Tarantino.
    Pozdrawiam i zachęcam do zapoznania się z moimi pracami ;)
  • maciekzolnowski 07.03.2017
    Dzięki. Rzeczywiście, jak słusznie zauważyłeś, Xiddi, mamy tu powiązania z filmem Tarantino. Co do oniryzmu, poetyki snu, surrealistycznego sposobu postrzegania i przedstawiania świata (a także - jego kreowania), no... to niestety nie popisałem się: jeszcze nie. Nie w tym opowiadaniu i nie tutaj. Ale obiecuję, że się poprawię! I to już wkrótce... ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania