Różany cmentarz

ROZDZIAŁ 1: ZIMNO I STRACH.

 

Zrobiła jeden szybki krok i ujrzała przed sobą czarne, chude kopyta i wykrzywiony we wściekłości pysk brzydkiego, starego konia. Skuliła się ze strachu, ale prędko się otrząsnęła i z wysiłkiem wstała na wiotkich, chwiejących się nogach. Przeszła kilka kroków ciężko dysząc, gdy zauważyła, że czubek jej czarnego pantofla jest usmarowany krwią. Szła dalej po ciemku, co jakiś czas potykając się o korzenie drzew i prawie upadając. Poczuła jak coś zimnego i lepkiego spływa po jej skroni, by w końcu zatrzymać się na białej, koronkowej sukience i pozostawić po sobie mokry, szkarłatny ślad. W pewnej chwili w drodze, którą zawsze szła do domu dostrzegła w mroku wrota, których nigdy wcześniej tam nie było. Były bardzo stare i zardzewiałe. Pięły się po nich róże, a pod nimi rosła pięknie pachnąca konwalia. Wrota zasnute były mrokiem. Zobaczyła tylko to, co chociaż trochę oświetlał blask księżyca. Sama nie wiedziała dlaczego i jak do tego doszło, że tak po prostu uchyliła tę ciężką bramę i znalazła się za nią. Gdy tylko jej dotknęła usłyszała potworny, przeciągły, metaliczny zgrzyt. Strach przyszedł dopiero, gdy ją za sobą zostawiła. Poczuła przejmujący, grobowy chłód. Wokół było ciemno i cicho jak makiem zasiał. Po jej plecach przeszły gwałtowne, lodowate ciarki. Zrobiła kilka ostrożnych kroków i odkryła, że jest na cmentarzu. Gdy tylko zobaczyła te charakterystyczne krzyże i zaniedbane nagrobki, wszystkie pąki róż porastające cały cmentarz pięknie rozkwitły, tak, że momentalnie zrobiło się czerwono. Kwiaty były piękne, wielkie, okazałe, a rosły tak bujnie, że aż nie do uwierzenia. Na ich płatkach migotały krople rosy, a to wszystko wyglądało równocześnie pięknie i przerażająco. Szła prawie nic nie widząc, jedyną iskrą były błyskające w oddali cieniutkie strużki księżycowej poświaty. Nagle poczuła, że na coś wpadła. Otworzyła usta, ale głos uwiązł jej w gardle. Zobaczyła, że przy płotku stoi mała, czarna wychudzona szkapa. Od razu stanął jej przed oczami wcześniejszy koń. Szkapa stała i patrzyła na nią złowrogim okiem, miała wyłupiaste oczy, tak jak tamten koń miała wyszczerzone wściekle zęby. Nie spojrzała na nią już ani razu, tylko pobiegła na oślep przed siebie. Poczuła, jak krew zlepia jej włosy, jak zastyga na skroni. O ile jeszcze chwilę temu doświadczała palpitacji serca, tak teraz jej serce biło coraz wolniej, lęk je paraliżował, miała wrażenie, że za chwilę stanie. Biegła ciężko dysząc, prawie potrącając drewniane krzyże i taranując mizerne kapliczni i nagrobki. Deptała po różach, rozdzierając ich płatki butami i rozcierając o ziemię. Gdy uznała, że dotarła w spokojniejsze miejsce, ciężko wypuściła powietrze z gardła, usiadła delikatnie na pierwszym z brzega nagrobku i oparła głowę o wielki marmurowy krzyż. Z ciekawością, a jednocześnie lękiem przyjrzała się z uwagą nagrobkowi. Był cały w krwistoczerwonych różach, na rogu leżała uschnięta gałązka bazi. Widniał na nim skruszały, ledwo widoczny napis: „Amelie, 14 lat. Umarła śmiercią tragiczną”. Gdy to zobaczyła wzdrygnęła się i czym prędzej wstała z grobu. Stała przez chwilę nieruchomo, wiatr rozwiewał jej włosy, a za szyję łapał ją lodowaty ziąb. Za drewnianą kapliczką zobaczyła wysuwający się z mroku długi, cienki ogon kota, a potem jego odrzucający, wychudły pyszczek i wytrzeszczone żałośnie wielkie ślepia. Kot zaskowyczał ujmująco i wskoczył na trzy metrowy kamienny posąg anioła. W blasku księżyca zobaczyła jego żebra wybijające się spod skóry i długie patyczkowate nogi. Zwierzę oglądało przez chwilę panoramę cmentarza, a potem zeskoczyło z posągu i otarło się o jej nogi. Zrobiło jej się jeszcze chłodniej, poczuła zapach...jakby ze środka grobu. Kot łasił się do niej i miauczał takim głosem, że ciarki przechodziły po plecach. Potem wskoczył na płotek i zniknął. Po prostu. Wzdrygnęła się i poszła dalej, zakręcając w jakąś wijącą się, wąską dróżkę. Na jej końcu, przy płotku opierał się szkielet w karmazynowej sukience i z chustą uwiązaną wokół czaszki. Uciekała stamtąd ile sił w nogach, rozpaczliwie starając się nie oglądać za siebie. Co jakiś czas do jej nosa dochodziły różne zimne, tajemnicze zapachy, ale też wonie...jakby gnijących ciał. W pewnej chwili usłyszała znajomy, przeraźliwy skowyt. Musiała nadepnąć kotu na ogon. Przyspieszyła. Było jej coraz zimniej. Cmentarz był niewątpliwie bardzo rozległy, gdyż biegła najszybciej jak umiała, a jego końca nie widziała. Wreszcie zrobiło jej się słabo i opadła z sił prosto w niemiłosiernie kłujące róże, które dosłownie rozdzierały jej skórę. Nie miała jednak siły nawet, żeby się podnieść. Krew spływała jej po wardze i rękach. Gdy już przymykała oczy, zdążyła zobaczyć, jak na oko ośmioletnia dziewczynka siada na kamieniu nieopodal. Była nieludzko blada, miała długie, białe, splątane kołtunami włosy. Przeszedł ją dreszcz, gdy uświadomiła sobie, że dziecko nie odrywa od niej wzroku. Dziewczynka powoli wstała z kamienia i poszła prosto w jej kierunku.

- Kim jesteś?...- spytało dziecko prawie równie przerażone co ona.

- Ja...- nie zdążyła odpowiedzieć.

- Co tu robisz?...- spytała drżącym głosem dziewczynka.

Poczuła jak strach paraliżuje ją od środka. Nie była w stanie nawet otworzyć ust, które mimowolnie same się zacisnęły. Mróz, który teraz czuła dosłownie zamieniał w lód jej wnętrzności. Czuła dziwny, chłodny, nieokreślony zapach. Bardzo intensywny.

Ponieważ dziewczynka nie otrzymała odpowiedzi, sama wyciągnęła do niej rękę. Gdy uścisnęła mocno jej dłoń, poczuła jak zimna ona jest. Trupio blade dziecko patrzyło na nią nieruchomym, grobowym wzrokiem. I wtedy to zauważyła. Panienka miała na sobie tę samą karmazynową sukienkę, co tamten szkielet. Ona już umarła. Bardzo dawno temu. W tym momencie dziecko popatrzyło na nią równocześnie z ciekawością, ale też przerażeniem. Po chwili zapytało o przysługę.

- Czy widziałaś mojego kota? Byłam z nim przez całe życie i choć nie ma go ze mną już od lat, nie przestałam go kochać.

- W jakim jesteś wieku?

- Od ponad stu lat mam czternaście lat.

Zmroziło ją od środka. Przyjrzała się pannie uważnie. Nie wyglądała na ten wiek. Dałaby jej góra osiem lat. Poza tym, że była taka niska, była też wychudzona. Nogi miała długie, ale cieniutkie jak dwa patyczki. Ręce i policzki kościste. Zapewne umarła z głodu albo wymęczona jakąś chorobą.

- Jeśli chcesz, pomogę ci go odnaleźć- powiedziała odważnie po dłuższej chwili. W duchu była pewna, że chodzi o kota, którego niedawno widziała. Chodziła z dziewczynką po całym cmentarzu, nawołując kota. Podobno nazywał się Licho. Okropność. W pewnym momencie coś zachrzęściło jej pod stopami. Były to jakieś stare kości, zapewne zwierzęcia. Gdy tylko panienka usłyszała ten dźwięk, rzuciła się, żeby ją od nich odgonić.

- Licho!...- jęknęła, łapiąc się za głowę.

Przyglądała się kościom przez chwilę, po czym oświadczyła, że to nie jest Licho, którego szuka. Więc błąkały się dalej. W pewnej chwili usłyszała znajomy skowyt, dochodzący chyba gdzieś z daleka i jego echo. Nie mogła jednak połapać się, po której stronie cmentarza ma szukać. Za to panienka wiedziała to doskonale. Popędziła w tę stronę tak szybko, jakby popadła w szaleństwo i wróciła z długą, chudą zmorą na rękach. Podziękowała za pomoc w szukaniu i stała przez chwilę z kotem na rękach w milczeniu. Była piękna, choć pod oczami miała ciemne, szare cienie. Z pod jej ślicznej sukienki wystawały czarne, koronkowe pończochy z podwiązkami. Miała też śliczne czarne pantofle, choć jakby już trochę znoszone. Kiedy odchodziła z tego świata, poprosiła o jeszcze jedną, ostatnią przysługę:

- Proszę, odnajdź moje ciało i pochowaj mnie z powrotem...

- Obiecuję ci, że tak zrobię.

Nagle cienie spod oczu panienki zdawały się zniknąć, jej twarz się rozjaśniła, a cała postać już nie sprawiała wrażenia takiej chudoby. Była jeszcze piękniejsza.

- Niedługo znów się spotkamy! - zapewniła na pożegnanie.

Uniosła się w górę. I już jej nie było.

Stała tak jeszcze przez chwilę, patrząc za nią w niebo. Było czarne jak sadza. Potem zabrała się za szukanie nieboszczyka. Wprawdzie było ciemno, więc nie widziała zbyt wiele, lecz dość szybko go odnalazła. Kiedy stanęła przed zwłokami, a raczej szkieletem, zawahała się. Długo walczyła z myślami i zbierała się w sobie, ale w końcu zacisnęła zęby i ostrożnie podniosła kościotrupa. Poszła z nim prosto do miejsca, gdzie znajdował się grób Amelie. Wykopała w ziemi dziurę gołymi rękami, wsadziła tam Amelie i ją zakopała. Nie miała pojęcia, po co ktoś zakłócił jej spokój, wykopując ją z miejsca spoczynku, ale nie to teraz najbardziej zajmowało jej myśli. Kiedy wkładała Amelie do grobu, przez cały czas w myślach odtwarzała scenę, kiedy panna poinformowała ją, że jeszcze się spotkają.,,Niby jak? Kiedy? Gdzie?”- denerwowała się. Już bez zbędnych ceregieli przeszła przez resztę cmentarza, poczuła ulgę widząc zardzewiałą, metalową altankę, którą był on zakończony. Ale wciąż o tym myślała. Pobiegła szybko do domu – na szczęście już bez żadnych przygód dotarła do swojego pokoiku i do łóżka. Nie dane jej jednak było odpocząć.

 

ROZDZIAŁ 2: MIŁOŚĆ I ŚMIERĆ.

 

Śnił jej się koszmar, w którym widziała swoje własne zwłoki. Obudziła się w nocy zlana potem. Tak przynajmniej jej się wydawało, bo kiedy dotknęła skroni, na palcu zobaczyła krew. Zszokowana i przerażona przez chwilę leżała nieruchomo. Dopiero kiedy chciała krzyknąć, głos uwiązł jej w gardle. Złapała się za głowę. Właśnie przypomniała sobie sen z minionej nocy. Także był koszmarem. We śnie widziała, jak blada niczym trup leży w łóżku i wymiotuje krwią. Nie wiedziała, co ma o tym myśleć. Skąd brały się te makabryczne wizje? Po śnie jeszcze długo męczyły ją palpitacje serca, a usnąć powtórnie nie mogła za nic. Gdy tylko zobaczyła za oknem wschodzące słońce, wstała z łóżka i usiadła w fotelu na biegunach. Zdjęła z siebie koszulę nocną i włożyła nową sukienkę. Sięgnęła po wczorajsze pończochy i po jej ręce spłynęła krew. Pończochy zdecydowanie nie nadawały się już do niczego, były zakrwawione. Musiała więc założyć inne, też czarne, ale obszyte falbankami i koronkami. Więcej pończoch już nie miała. Przeszła przez korytarz i zakręciła do sieni. Dokładnie wyczyściła pantofle z zaschniętej krwi, włożyła je i pognała do łazienki, bo przypomniały jej się swoje włosy. Długo stała nieruchomo przed umywalką i przyglądała się sobie w starym, zamglonym już trochę brudem zwierciadle. Oczyszczała włosy z gęstej, lepiącej się krwi i co jakiś czas ciężko wzdychała. Kiedy skończyła wyszła na dwór, przemknęła przez skrzypiącą, zardzewiałą i zamszoną bramę swego domu i wyszła na ścieżkę. Dzień zapowiadał się raczej ponuro, wschodzące słońce było widać ledwo, gdyż zasnuły je szare obłoki. Wiał zimny, porywisty wiatr, bawił się kosmykami jej włosów, targał kapeluszem. Ona zaś postanowiła odnaleźć wczorajszy cmentarz, o ile oczywiście to wszystko również nie było jakąś jej ponurą wizją. Szła sobie lasem, kiedy poczuła, że po nogach i rękach cieknie jej krew. Nie potrafiła jednak zlokalizować miejsca krwawienia, zresztą, że krew lała się dosłownie wszędzie. Postanowiła jednak jakoś to ścierpieć i nie zawracać się do domu. Kroczyła właśnie polną dróżką, gdy wyczuła, że coraz bardziej słabnie. Z palców ściekała jej krew, koronkowe rękawiczki już nawet nie były białe, lecz czerwone. Kaszlnęła. Myślała, że zobaczy na swojej ręce oderwaną flegmę, ale zamiast tego znowu ujrzała szkarłatną plamę. Nawet ją to trochę rozzłościło. Już po chwili blada i wycieńczona snuła się pokracznie między drzewami, co jakiś czas podpierając się jakimś płotkiem lub gałązką. Wreszcie padła na twarz, podniosła głowę i stwierdziła, że cmentarz przepadł. Nie został po nim nawet najmniejszy ślad. Ani po różach. Ciężko podniosła się z ziemi, pozostawiając po sobie mokrą, czerwoną plamę i dysząc jak pies zawróciła w stronę domu. Gdy była już w połowie drogi, za jej plecami zaszeleścił wiatr. W tym szeleście usłyszała jakby cichutki szept dziecka:

„Już niedługo twój pobyt na Ziemi dobiegnie końca”.

Gdy to usłyszała, zrobiło jej się tak słabo, że zemdlała, padając tak, jak stała na ścieżce. Wybudził ją dopiero głos jakiegoś przechodzącego przypadkowo człowieka.

- Panno Gryfenno, błagam, nie umieraj!

Zbliżał się już wtedy wieczór. Postanowiła pospacerować sobie trochę po okolicy, bo było tak cicho i spokojnie. Moment, w którym nadchodził wieczór był jej ulubioną porą doby. Nocy trochę się jednak bała. Spacer zajął jej więcej czasu, niż przypuszczała. W pewnej chwili uświadomiła sobie, iż jest już zupełnie ciemno. Nie wiedzieć, co podkusiło ją, by jeszcze raz spróbować odnaleźć cmentarz. Tym razem jednak był on tam.

Ten sam, ze wczorajszej nocy...Ta sama brama, cała w różach, konwalia...i te smutne nagrobki. Jednak tej nocy coś się zmieniło. Wprawdzie kwiaty kwitły nadal, lecz przyjrzała się dokładniej i uświadomiła sobie, że jednak nagrobki nie są już takie smutne, bo...

Wszędzie były znicze, różne kwiaty, już nie tylko róże...Zauważyła nawet bukiecik lwich paszczy i...wszędzie świeciły światełka. Spacerowała sobie wśród grobów, gdy...gdzieś zamigotało małe, czerwone światełko i przez chwilę wydało jej się, że na nagrobku widzi własne imię i nazwisko...

Wytłumaczyła to sobie jednak omamem. Spacerowała dalej, kiedy ujrzała siedzącą na nagrobku, małą, smutną dziewczynkę. Dziecko błyskawicznie zwróciło twarz w jej kierunku. Było nadzwyczajnej urody. Dziewczynka miała czarne loki do ramion. Jednak już na pierwszy rzut oka widać było te cienie pod oczami, chude, kościste ręce i wystające kości policzkowe. Cerę miała białą jak śnieg, usta sine. Podeszła do niej i położyła swoją chudą rączkę na jej karku. Przeszedł ją lodowaty dreszcz. Przyjrzała się dziecku dokładniej i w pewnej chwili chciała krzyknąć. Dziewczynka miała na szyi krwawy ślad. W krwi widać było niezrośniętą bliznę. Dziecko złapało ją za rękę i zaprowadziło prosto pod swój grób.

„Amour, 6 lat.”

Na nagrobku jednak nigdzie nie było przyczyny zgonu. Amour popatrzyła na nią błagalnie swoimi wielkimi, zimnymi, szmaragdowymi oczyma.

- Proś, o co zechcesz.- powiedziała do dziewczynki.

Duch wskazał na swoje gardło.

- Przed śmiercią bardzo mnie bolało. Ale jeszcze bardziej to, że zrobiła to...Ból był nie do opisania. Bardzo leciała mi krew...

- Kto cię zabił?

- Zamilcz. Nie lubię tego rozpamiętywać. Od tamtej chwili minęło sto dziewięćdziesiąt lat. Chciałabym tylko, żebyś pomogła mi odnaleźć ukochaną klacz. Będę cię nękać, dopóty nie pomożesz.

- A więc pomogę.

- Świetnie.

Była pewna, że chodzi o tę wczorajszą szkapę, która tak ją wystraszyła, wiedziała to na pewno! Trochę obawiała się jednak ponownego spotkania z nią. Kiedy szła pod płotek, nogi miała jak z galarety. Ona tam była! Stała pod płotkiem i sprawiała wrażenie, jakby nie ruszyła się od wczorajszej nocy. Wciąż łypała groźnie okiem, szczerzyła zęby, wykrzywiała pysk we wściekłym grymasie. Gdy tylko zobaczyła Amour, zrobiła jeszcze gorszą minę, taką, jak gdyby chciała zabić to dziecko, choć już przecież nie żyło.

- Czarny Kwiecie! - dziewczynka rzuciła się koniu na szyję i objęła ją swoimi chudymi rączkami. Szkapa kopnęła ją z całej siły w nogę, ale dusza jakby nawet tego nie zauważyła.

- Kocham cię!...Dlaczego ty mnie nie?- łkała rozpaczliwie.

Szkapa nie odpowiedziała.

Przypatrzyła im się uważnie. Jej wzrok wędrował po całym tym ponurym obrazie, ale znowu zatrzymał się na szyi dziecka.

- Kto cię zabił? - powtórzyła pytanie.

Amour popatrzyła na nią groźnie, ale i z rozpaczą. Zacisnęła mocno sine usta, ale po chwili odezwała się.

- Moja ukochana klacz – powiedziała poważnie, a przez tę chwilę jej głos wydał się jej już nie cienki i piskliwy, ale niski.

Nadal tuląc się do mordercy opowiedziała jej wszystko. Podobno przed sto dziewięćdziesięcioma laty weszła do stajni, a szkapa zagryzła ją z tylko sobie znanych powodów. Gdy rodzina znalazła leżącego w sianie nieboszczyka, ojciec wściekł się i zastrzelił konia. Amour widziała to wszystko z perspektywy ducha. Gdy ukończyła swoją opowieść zwróciła się do niej śmiertelnie poważnym głosem:

- Tobie też nie zostało już wiele czasu. Widziałam to. Umrzesz...(chciała podać datę)

Zrobiło jej się zimno i słabo. Rozpaczliwym gestem chwyciła się za głowę.

- Nie, proszę, nie! Nie mów, kiedy!- jęknęła.

- Twój protest nic nie zmieni – powiedziała zdecydowanym tonem dusza i położyła rączkę na swoim przegryzionym gardle. Nic już więcej nie mówiła. Milczała nadal szaleńczo głaszcząc podłe zwierzę. Jej oczy robiły się szkliste, a kiedy pojawiły się w nich łzy, zamknęła je, żeby ta zbłąkana dziewczyna nie dostrzegła jej nieszczęścia. Zbłąkana dziewczyna nie mogła dłużej patrzeć na tę żałosną scenę. Mała, dobra dusza przytulająca z całych sił konia, który pozbawił ją życia – widok nie do zniesienia. Ale, żeby tylko tyle – szkapa nie wyglądała ani na skruszoną, ani wzruszoną. Zero poczucia winy. Nie dość, że pozbawiła życia swoją kochającą panią(Ba! Kochającą z całego serca, duszy i do szaleństwa), to jeszcze teraz zamiast okazać wdzięczność za wybaczenie, pluła na nią, kopała, gryzła. Ten niesamowity duch znosił to ze spokojem. Ona dawała mu nienawiść, on oddawał jej...miłość.

ROZDZIAŁ 3: SZALEŃSTWO I KREW.

 

 

Nie była w stanie dłużej tam stać. Wybiegła ze cmentarza ze łzami w oczach. Chciała wymazać ten obraz z pamięci. Była pewna, że nigdy nie zrozumie Amour, lecz zawsze będzie ją podziwiać. Ona sama nigdy nie pokochałaby tak podłego zwierzęcia. To musiało być jakieś szaleństwo. Nie mogła pomóc tej dziewczynce. Ciekawiło ją jednak, kiedy i czy kiedykolwiek dozna ona spokoju w zaświatach.

I kiedy ona sama umrze, tak jak przepowiedziała jej Amour. No właśnie. Całkiem o tym zapomniała. Co będzie z nią? Biegła do domu co sił w nogach. Nie odwracała się za siebie. Nie chciała więcej widzieć różanego cmentarza, nawet z daleka. W pewnej chwili poczuła w ustach ten charakterystyczny, metaliczny smak. Zrobiło jej się słabo. Zanim mroczki przed oczami całkowicie zasłoniły jej pole widzenia, ostatkiem sił padła na jakąś starą, przydrożną, walącą się już ławeczkę. Zwymiotowała krwią.

„Źle ze mną – pomyślała ledwo przytomna – Muszę szybko biec do domu”. Poderwała się z ławeczki jak oparzona i znowu biegła co sił w nogach. Jednak w momencie, w którym znów poczuła smak krwi, musiała zwolnić. Całe jej gardło i jamę ustną wypełniła czerwona ciecz. Miała wrażenie, że zaraz się udusi, utopi we własnej krwi, więc głośno kaszlnęła, bryzgając wszędzie szkarłatem.

„Czyli ja faktycznie umrę.”- pomyślała w akcie rozpaczy i bezsilności. Płyn nadal wypełniał jej usta, ciekł po wardze i brodzie. Co teraz? Co dla ducha oznacza niedługo? Może to właśnie teraz umrze? W połowie drogi do domu napadł ją atak silnych duszności. Na dodatek strasznie kręciło jej się w głowie. W pewnej chwili za serce złapał ją gwałtowny, ostry skurcz i padła jak długa z twarzą w brudnej, czarnej ziemi. Zdawało jej się, że już umarła. Przed oczami szybko przeleciało jej całe życie, jednak ostatnie dwa obrazy wywołały w niej niesmak. Pierwszym był szkielet Amelie, a drugim dusza z miłością tuląca się do podłego konia. Nie, nie chciała na to patrzeć! Gorączkowo próbowała otworzyć oczy, jednak one jakby zacisnęły się na zawsze. Kiedy wizja duszy i szkapy dobiegła końca, przed oczami zrobiło jej się zupełnie ciemno. Poczuła w duszy lekkość, ciszę i błogi spokój. Było jej tak przyjemnie...

Tak, z pewnością już nie żyła...A jednak. Czy to sen, czy to wizja, nie była to jeszcze śmierć. Prawie, ale nie była. Kiedy pogrążała się już w błogim stanie, oczy same jej się otworzyły. Zobaczyła nad sobą piękny, wielki, błyszczący księżyc, spokojnie spoczywający na niebie. Czarnym jak sadza. Lekki, przyjemny wietrzyk poruszał monotonnie ognistymi kwiatami granatu. Czuła ich słodki zapach. Gdy tak leżała ciesząc się swoimi prawdopodobnie ostatnimi chwilami życia, w duszy usłyszała słowa.

- Wracaj na cmentarz!

Nie wiedziała w jakim celu ma wracać, ale zlękła się tym na tyle, że posłusznie zaczęła maszerować w jego kierunku. Gdy zobaczyła znajomą bramę, wzdrygnęła się. Poczuła taki niesmak, że ją zemdliło. Czyżby wszystkie duchy świata koniecznie chciały uzależnić ją od nocnych spacerów między ich grobami? Kiedy otworzyła wrota, aż podskoczyła. W bramie stał piękny, blady młodzieniec. Choć słowo blady, to niewystarczające określenie. Miał włosy białe jak Amelie, świecące w mroku oczy, był wysoki, wyglądał na osiemnaście lat. Wokół niego czuła zimny, niemal duszący zapach jaśminu.

- Czekałem na ciebie.

Miał piękny głos. Nigdy takiego nie słyszała. Pozwoliła mu się oprowadzić po całym cmentarzu, a na koniec zatrzymali się przy jego grobie. Nazywał się Rémi. Zmarł mając osiemnaście lat. Ktoś go udusił. Popatrzyła na jego szyję. Była sina. Podobnie zresztą jak jego usta, ręce, ich kościste przeguby i cienie pod oczami.

- Obserwowałem cię minionej nocy, tej także. Widziałem, jak pomagałaś małym, zagubionym duszom.

- A czego ty pragniesz?

- Ciebie.

- …?

- Podziwiałem cię. Jesteś taka dobra i miła. Zakochałem się w tobie. Do szaleństwa.

- ...I?

- Niebawem skończy się twoja tułaczka po tym świecie. A wtedy...-

- Wtedy będziesz mogła dołączyć do mnie. Zostać ze mną. Już na zawsze.

 

Poczuła jak jej serce ogarnia błogie ciepło. Dziś pierwszy raz go spotkała. Ale również go pokochała. Do szaleństwa. Duch stał nieruchomo i wyraźnie czekał na jej odpowiedź. Patrzył na nią wyczekująco. W jego oczach widziała miłość, taką samą, jak ta w oczach Amour.

- Tak zrobię.

- Czy...mnie kochasz?

- Do szaleństwa.

- A więc będę na ciebie czekał. - powiedział i rozpłynął się w mroku.

 

ROZDZIAŁ 4: PRAGNIENIE.

 

Stała nieruchomo jak kołek i jeszcze długo gapiła się w mrok, który pochłonął ducha. Wciąż jeszcze czuła zapach jaśminu, który z duszącego robił się coraz delikatniejszy, by w końcu zupełnie zaniknąć. Dopiero kiedy przestała go czuć, mogła z czystym sercem wrócić do domu. Jednak było ciemno jak w grobie, ona słaba i wykrwawiona. Błąkała się wśród krzyży i tych wszystkich wspomnień i przeżyć zapieczętowanych grobami i nagrobkami. W tym momencie wpadła na szalony pomysł. Zawróciła się szybko do domu i wróciła na cmentarz(który teraz można było nazwać jej drugim domem) z trzema świeczkami i innymi rzeczami. Pognała pod grób Amelie i zapaliła na nim pierwszą świeczkę. Wokół grobu uniosło się złote światło. Przeżegnała się i położyła na nim zrobiony po drodze bukiecik herbacianych róż, żeby kontrastowały się z tymi szkarłatnymi. Na małej karteczce napisała tuszem:

„Mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa z Lichem na tym innym świecie. Nie zapomnę, jak dzielnie go ze mną szukałaś. Kochałaś go mimo, że nie widziałaś go latami. Przez cały ten czas.”

Potem postanowiła sprawdzić, co się dzieje z Amour. Jednak gdy szła znów przypomniała sobie o Amelie. Ujrzała coś okropnego. Tym czymś był smutno skowyczący koci kościotrup.

- Licho?! - nachyliła się nad poczwarą. „Kot” zwrócił oczodoły w jej stronę i wyraźnie się ucieszył. Szczerzył się jak wariat, machał energicznie kością ogona, ziajał jak pies, opluwał ją pieniącą się śliną ze szczęki. Łasił się do niej niemożliwie i zaprowadził pod maleńki, leżący pod płotkiem w rogu cmentarza bezimienny nagrobek. Pod nagrobkiem w ziemi zrobiona była dziura. Nachyliła się nad tą dziurą i zobaczyła...zobaczyła, jak coś się w niej rozpaczliwie wije i wyraźnie próbuje wyjść. Było to coś długiego, bladego i śliskiego, na myśl przyszła jej wijąca się w spazmach bólu tłusta larwa. Po chwili „larwie” udało się wydostać z dziury i mogła zobaczyć, co to tak naprawdę jest. Był to najprawdziwszy pies zombie. Był blady z sinymi plamami tu i ówdzie, trochę jamnikowaty, ale tłusty. W niektórych miejscach miał sznyty, takie, jak gdyby rozpadł się na kawałki, a ktoś dobroduszny go pozszywał. Gdy tylko ją zobaczył, również zaczął ziać, szczerzyć się jak szaleniec, kapał krwią z pyska i dołączył się do zajadłego łaszenia. Po minucie znudziło im się to(przynajmniej psu), bo kot nadal łasząc się niemiłosiernie zaprowadził ją pod swój również niepodpisany nagrobek.(pies szedł za nimi) Wzdrygnęła się z niesmakiem. Spojrzała w dół na kototrupa. Dopiero teraz zauważyła, że miał on obrożę. Starą, burego koloru, rozpadającą się już i wykruszającą. To nie było Licho. To był „Nasz Ukochany Wąsatek”, chociaż wąsów już wcale nie miał.-Psik, Nasz Ukochany Wąsatku...- przegoniła go.

Jej chude nogi drżały, kiedy szła w to miejsce, pod płotkiem...Jednak tam nie było już ani szkapy, ani duszy. Pomaszerowała więc pod grób dziewczynki. Zapaliła na nim malutką czerwoną świeczkę, położyła gałązkę brzoskwiniowego kwiecia, rozniósł się słodki zapach. Napisała.

„Jesteś niesamowita. Nigdy dotąd nie spotkałam kogoś takiego. Podziwiam cię i życzę szczęścia”.

Teraz został już tylko jeden, ostatni grób. Nowo poznanego Rémi'ego. Ukochanego. Zapaliła na nim wielką, błękitną świecę, otaczając miejsce spoczynku białym, łagodnym światłem. Zrobiło jej się ciepło. W przeciwieństwie do pozostałych dwóch grobów, na tym umieszczone było zdjęcie. Rémi'ego. To była bardzo stara fotografia. W sepii. Nieco poniszczona, wiatr rozwiewał jej pogięte, kruszące się brzegi. Prawdopodobnie zrobiona tuż przed śmiercią, bo nie różniła się niczym od ducha, którego widziała. Po za jednym istotnym szczegółem. Na zdjęciu Rémi wyglądał...po prostu jak człowiek. Nie duch. Uśmiechał się, w jego oczach widać było życie. Poczuła w sercu coś kojącego. Długo stała i patrzyła na to zdjęcie jak zaczarowana. Ułożyła na grobie wielką gałąź jaśminu. Kwiaty pachniały słodko i delikatnie. Jak Rémi. Tylko, że delikatnie. Napisała.

„Również będę czekała”.

W szumie drzew usłyszała: „Kocham cię”. W sercu odpowiedziała, że ona również.

 

ROZDZIAŁ 5: PRAGNIENIE I ŚMIERĆ.

 

Kiedy wychodziła ze cmentarza, słońce zaczęło wschodzić, niebo nabrało ognistoróżowego odcienia. Było tak cicho i spokojnie. Wsadziła delikatnie palec do ust i ucieszyła się niezdrowo widząc na nim krew. Krwawienie coraz bardziej przybliżało ją do Rémi'ego. Im więcej krwi, tym lepiej. Wlokła się powoli do domu. Niechętnie, ale z uśmiechem na twarzy. Po drodze zebrała bukiecik czarnych tulipanów. Wykąpanych w porannej rosie. Kiedy na polance zobaczyła migające w promieniach słońca niezapominajki, zerwała jedną z nich i wsadziła w swoje czarne niczym sadza włosy. Nie chciała nawet na chwilę zapominać o pięknym młodzieńcu. Wróciła do domu i zjadła kilka ciasteczek cynamonowych, rozkoszując się wizją własnej śmierci i ponownego spotkania z ukochanym. Wyszła do ogródka. Spojrzała w niebo.- „Ciekawe, jak tam jest?”- pomyślała. Zrobiło jej się słabo, choć jeszcze przed chwilą czuła się świetnie. Zwymiotowała wprost na białe róże, które momentalnie zrobiły się czerwone. A raczej miały teraz barwę mocnego szkarłatu. Poczuła, że musi natychmiast znaleźć się w łóżku, bo inaczej umrze, tutaj, na oczach ludzi. Przypadkowo przechodzących za jej płotem. Gdy już leżała, do jej uszu co chwilę dobiegały różne głosy wieszczące o jej rychłym odejściu.

- Już niedługo, jeszcze trochę...

- Twój czas się kończy.

- Trochę to smutne, iż umrzesz tak młodo...

- To już koniec.

Drgnęła. To ostatnie zdanie wypowiedział Rémi. Tak, z pewnością on!

 

ROZDZIAŁ 6: ŚMIERĆ.

 

Codziennie wymiotowała krwią, pociła się nią, cała była w krwi. Wychudła potwornie, zrobiła się sina i blada, prawie nie różniła się już od duchów spotkanych na cmentarzu. Teraz bardzo pasowałaby wyglądem do młodzieńca. Te same cienie pod oczami, sine usta, drobne, szczupłe dłonie. Nie bała się śmierci. Przynajmniej nie wtedy, gdy myślała o pięknym chłopaku. Swoje ostatnie dni spędzała w całości w łóżku. Nie miała siły się ruszać, nie wspominając o chodzeniu. Bliscy wezwali doktora. Powiedział on, iż nic już się nie da zrobić. Pewnego dnia obudziła się i wiedziała, że to ten dzień. Z nieludzkim trudem podniosła się na łóżku i wstała. Jej organizm był wycieńczony, mimo, że przecież w ciągu ostatnich dni nawet się nie ruszyła. Jednak codzienne krwotoki i inne rzeczy zrobiły swoje. Stawiała nogę za nogą, przewracała się, podnosiła z podłogi, szła powoli krok za krokiem. Kiedy stanęła w mroku przed bramą cmentarza, ogarnęła ją melancholia i nostalgia. Poczuła znajomą lodowatą, grobową woń. Nagle dopadł ją ostry ból głowy. Miała wrażenie, że powiewa na delikatnym wietrzyku. Porusza się w nim, kołysze... W pewnej chwili upadła.

Gdy wstała ujrzała stojącego w otwartej bramie Rémi'ego.

 

 

Książkę tę dedykuję swojej siostrze bliźniaczce, Alicji.

 

Joanna Wendołowska

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania