Ω Pan Ketler: Rozdział I Rozdanie

W barze Mordina jak zwykle panował imprezowy chaos pełny stożkowatogłowych Filliarów tańczących i zapijających problemy życia codziennego na drugim poziomie podziemi. Czasem jakieś mniej ogarnięte osoby rasy Grekańskiej przewijały się przez bawiący się tłum, lecz takich to było mało. Ludzi bowiem nie witano tutaj z otwartymi rękoma, ale jak jednak przyszli to szybko opuszczali budynek pod naporem niezbyt miłych ocząt. Filliarowie nienawidzili chełpiących się wyższą pozycją w naszym nie najlepszym społeczeństwie. Oj byłyby trupy, ale barem na szczęście zarządzał Mordin cechujący się nadfillijską wyrozumiałością dla tych co mieli trochę zbędnych kosteczek uranu w portfelu. Ja znałem tego porąbanego biznesmena, wygrałem z nim nawet kilka razy w Uraza i wiedziałem jaki on tak właściwie jest. Nadzwyczaj dobry dla kasiastych przyjaciół. On, ten niesamowity kolega załatwił mi tutaj vip-a, przez co wszyscy patrzyli się na mnie przymilnie. Jeden taki kiedyś na lizarskim biowspomagaczu rzucał się do mnie, jakbym przed momentem zabił jego matkę. Już chciał ten pół-mózg przepalony sterydem mnie niezbyt familijnie poklepać po głowie, ale szybciutko dostał od ochroniarza pociskiem porażającym w krocze i jęcząc skulił się w kłębek. Ach, co to był za rozkoszny widoczek.

Tego dnia siedziałem przy kontuarze i popijałem palącego trzewia drinka w oczekiwaniu na przybycie spóźniającego się dostawcy. Już cholera drugi kwadrans tak grzałem tyłek na fotelu z futra saskłacza albinosa, a ten diler nadal nie dał po sobie znaku życia. No wiecie, drogie istotki, miło to tak odpoczywać wśród głośnej muzyki, racząc się trunkami średniej jakości, nic nie robiąc, lecz no bywają granice dobrego smaku. A mój powiedzmy, krążownik cierpliwości, już właśnie dobijał do tegoż to portu granicznego. Podobno, ten Grekański chłopiec nazywał się Yarku. Informator Neton mówił też coś o tym, że nie posiadał jednej trzeciej głowy i nie była to niemniej jedynie niegrzeczna przenośnia. W sumie ciekawiło mnie jakiego kalibru pocisk przypieprzył w młodocianego kryminalistę, że go przy tym nie zabił. Może lekki D-4h? Hm, zapewne nie omieszkam wypytać o pikantne szczegóły, jeśli oczywiście nie zdąży prędzej zwiać z podkulonym ogonem. Zakręciłem w powietrzu przeźroczystą szklanką, aby wybadać kolor cieczy. Ledwie co dojrzałem malinową czerwień, bo wokół panował półmrok przerywany tańczącymi laserami. Zbliżyłem trunek do nosa i uderzył we mnie ostry, ale także pobudzający zmysły zapach alkoholu. Aż łezka w oku się zakręciła. Otarłem ją prędko krawędzią jaskrawozielonego rękawa kurtki. Przyroda, jak zwykłem mawiać, to poruszająca nawet lodowe serca sprawa. Serio, istniała gdzieś tam w galaktyce substancja wprawiająca w życie lód, strasznie droga według zagorzałych znawców tematu. Wróciłem myślą do rzeczywistości i muszę przyznać, na moment zapomniałem, dlaczego tutaj tak w ogóle siedzę i gniję w bezczynności. Aaa, no tak, spóźniająca się dostawa Tartaru.

Czekałem, aż w końcu się doczekałem. Nie był to jednak Yarku. Tak jak to bywa w wielu historiach zasłyszanych w kosmoportach oraz kantynach, tak i dla mnie los postanowił przygotować niespodziewaną niespodziankę. Drogie istotki, zawsze bowiem gdy tak spędzałem czas w tej zatęchłej norze, to nikt nawet nie ważył się do mnie zbliżać. Może czasem witano mnie ze sztucznej uprzejmości, ale na tym kończyły się te urocze pogawędki. Tego dnia miało być inaczej, a przekonałem się o tym, kiedy ogromny cień objął mnie niczym słoneczne zaćmienie małą planetę. Zastanowiłem się nawet przez chwilę, czy to nie aby przerwa w dostawie prądu, bo takie ekscesy zdarzały się dosyć często na niższych poziomach miasta. Podniosłem zmrużony wzrok znad prawie pustej szklanki i ujrzałem ogromnych rozmiarów sylwetkę. Z półmroku wyrysowało się sześć rąk, gruby tułów i kwadratowa głowa zakończona trzema rogami. Eh, muszę przyznać, że przestraszyłem się jak mało kto, a z twarzy upłynęła mi cała krew. Aczkolwiek, udało mi się zręcznie pohamować grymas przerażenia i zaledwie drgnęła mi powieka. Dla waszej wiadomości, wasz zepsuty do szpiku kości przyjaciel rzadko natrafia na rzeczy, które potrafią przysporzyć mu lęku. Temu tajemniczemu osobnikowi pomagała jednak ciemność i mój brak skupienia, przez co łatwo można wydedukować, że gość otwarcie oszukiwał. Ale było to sprytne oszustwo, muszę przyznać. Odgarnąłem kosmyk włosów na prawy bok i przełknąłem zalegającą ślinę.

- Czego? - warknąłem, postawiwszy kubek na oparciu fotela.

- Ervin Keler, zawodowy łowca głów? - zapytał cichym basem, trafnie zdradzając moją ukochaną profesję, niestety niezbyt lubianą wśród reszty społeczeństwa.

- A któż pyta? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie, tak jak przykazywał mi to niepisany kodeks bohaterów spod ciemnej gwiazdy. I w sumie, według mnie, zasada ta miała sporą rację bytu. Pozwalała na przykład na pozostanie we względnym dystansie z rozmówcą, co znacznie utrudniało zdradzenie ukrywanych faktów, które bardzo lubiły wychodzić na światło dzienne przy dłuższych pogawędkach.

- Ktoś, kto potrzebuje zawodowych umiejętności i raczy... - tu wielkolud przerwał i znacząco odchrząknął - hojnie zapłacić za dobrze wykonaną robotę. - Możliwe, że się uśmiechnął kącikiem ust, ale tegoż to pewien nie byłem.

Przewróciłem oczami z zażenowania i równie znudzenie oparłem głowę na rękawicy wspomaganej. Ileż to takich gości przychodziło do mnie z tą samą gadką i z tą samą sprawą, kiedy jeszcze mieszkałem na pustynnej Sybrilli. Zero do jasnego pioruna zachowania tajności. O prywatności już nie wspominając. Ale coś mi tutaj nie grało. Przymknąłem powieki w zamyśleniu. Nikt mnie na Olimie Trzecim nie znał, a ci co mogli się poszczycić powierzchownymi relacjami z moją skromną osobą, myśleli że jestem pijakiem i ćpunem o zacnym rozmiarze portfela. Taaak, to było całkiem dziwne, dlatego nie mogłem tak po prostu olać tego debila, puszczając go z nic niewartym kwitkiem niepowodzenia. Westchnąłem i szeroko otworzyłem oczy, które już czwartą noc nie zaznały odpoczynku.

- No dobrze wielkoludzie. - Dopiłem czerwonego drinka i aż łezka poleciała mi z przekrwionego ślepia. - Pogawędzimy sobie w bardziej przystępnym miejscu, jeśli chcemy dobić jakiegoś poważnego biznesu. Za głośno tu, nie sądzisz? - Skrzywiłem się, bo właśnie zapuszczono moją ulubioną nutkę. No cóż, praca zawsze powinna być wyżej nad przyjemnością.

Tamten pokiwał twierdząco swoją kwadratową głową, a ja dostrzegłem na niej małą kępkę włosów podrygującą podczas gwałtownego ruchu.

- Tak, racja Ervinie. Święta racja.

Och, na miłość bogów. Do mnie po imieniu nie należy mówić, nikt nie powinien umniejszać go swoją brudną gębą! Ech, uspokój się chłopie. Nie wiedział przecież, prawda?

Według mojej propozycji udaliśmy się na drugie piętro baru, do którego miał dostęp jedynie personel Mordina. Zaprowadziłem mojego wielkiego kolegę do małego apartamenciku mieszkalnego (jedynego niepodsłuchiwanego, niemonitorowanego, a co najważniejsze mojego). Zamknąłem za nami drzwi i zasłonami zakryłem okno padające na pławiącą się w wiecznym mroku ulicę rozświetloną setkami jasnych neonów, przez którą o każdej porze przemykało jeszcze więcej latających pojazdów. Wszystko było gotowe, więc rozłożyłem się na jednej z dwóch kanap. Mojemu nowemu przyjacielowi zaproponowałem natomiast tą naprzeciwko. Obie były tak samo twarde i tak samo nie puchowe, więc nawet nie mógłbym okazać swojej niechęci. Szkoda. Wracając. Inni, zapewne, zmieszaliby się porządnie, nie wiedząc, czy rasa Tavrosów do której należał mój niedoszły jeszcze zwierzchnik, może lub czy potrafi siadać na normalnych siedzeniach typu sofa ze względu na swoje dwie pary nóg. Ja, drogie istotki, miałem już radość spotkać wielu przedstawicieli tegoż to niecodziennego gatunku i dobrze wiedziałem, iż ich skomplikowana anatomia ciała pozwala bez problemów zażywać tych samych wygód co zwyczajni humanoidzi. Fileasz Dukko, bo tak przedstawił się Tavros, gdy go o to wypytałem podczas drogi przez długi korytarz, ze słyszalnym stęknięciem uderzył swoim tyłem o kanapę, zajmując ją calutką wzdłuż i wszerz. Teraz mogłem się mu dokładniej przyjrzeć. Grubą skórę miał koloru wyszarzałej zieleni, a na całej jej teksturze łagodnie rysowały się ciemne zmarszczki. Z wielgaśnego brzucha spływały dwie fałdy oddzielone od szerokich bioder pozłacanym pasem, na którego zaokrąglonej klamrze znajdowało się wyryte weń płonące oko. Całkiem różniło się owe ostro patrzące oko od czarnych ślepi Fileasza. Jego przypominały jakimś cudem zasypaną studnię, z której powierzchowny mrok spoglądał na rozmówcę przyjaznym wejrzeniem. Usta szerokie od uśmiechu były ludzkiej próby, a powyżej nich na środku znalazłem dwie dziurki służące za otwory do oddychania.

- Dziękuję ci Ervinie za tak miłą gościnę - wyrzekł serdecznie, poszerzając swojego banana na nowe długości. Oby mu tylko nie rozerwał facjaty, hah.

Skinąłem bez wyrazu, przy okazji notując w pamięci, że władał jakimiś manierami i życzliwością, czym się odróżniał od całego tego motłochu zajmującego się sprawami niezbyt legalnymi. Szanuję ludzi, którzy nie są niewychowanymi bestyjkami w stosunku do spółkujących z nimi w interesach. Może jakiś fałsz to był, ale wolałem go bardziej od bezsensownego jazgotu.

- No to z czym pan przychodzi, panie Dukko? Co to za interesująca propozycja? - przeszedłem od razu do konkretów.

Tavros pokiwał kilkakrotnie głową, naznaczając tym gestem powagę swojej śnieżnobiałej trójcy rogów zaokrąglonych w tył i zakończonych ostrym kolcem. Pomiędzy nimi rosła sobie kępka siwych włosów przypominająca trawkę rosnącą na szczycie skalistej góry.

- Nie tam jakaś znowu licha propozycja - rozbrzmiał basem. - My to nazywamy fachowo zamachem. - Wybuchł towarzyskim śmiechem. - Zamachem, do którego potrzebujemy doświadczonego komandosa, żołnierza... - Zaczął wyliczać palcami, których miał tylko cztery u każdej ręki. - ...snajpera i zaufanego oraz lojalnego łowcę głów. Któremu! - Uniósł niższą łapę, podnosząc serdelka wskazującego. - Któremu zapłacimy odpowiadającą powadze zadania sumę uranowych kostek.

Pochylił się do przodu, składając cztery dłonie ze sobą. Jeszcze bardziej rozwinął uśmiech, co wydawało mi się już poniekąd niemożliwe i przypatrywał się mi w oczekiwaniu na moją decyzję. Ja natomiast wiedziałem zbyt mało, by w ogóle myśleć o zgodzie na tak bezsensowne zadanie. No bo zobaczcie, drogie istotki, zamachy są dosyć delikatnymi przedsięwzięciami, których przygotowanie zajmuje miesiące długich obserwacji, kalkulacji wszelkich szczegółów oraz samego czekania na znalezienie sprzyjającej okazji do podjęcia ruchu. Nie zapominajmy o rozgłosie jaki za sobą niesie taka udana akcja... No, chyba że Fileasz ubierał w zbyt wyniosłe słowa zaledwie zwykłe zabójstwo ważnej jedynie dla niego jednostki. To też było prawdopodobne, przecież różne osoby myślą różnie, czyż nie tak właśnie uformowała nas matka natura tysiące lat temu?

- Kogo zamach, panie Dukko? Proszę wytłuścić wszystkie szczegóły, bo same nazwanie problemu nie czyni go ani odrobinę przejrzystym - poddałem znudzonym głosem przyprawionym o szczyptę pogardy.

- Ha, ha, ha, ha, ha - wybuchł potężnie. - Ach, wasza rasa za każdym razem zaskakuje mnie swoim pośpiechem i nienaganną powagą postawy. - Pokręcił głową. - Ani tu czasu na wypytanie o zdrowie, czy choćby na jedną szklaneczkę dobrego winka. Mówię ci Ervinie. Spokojna rozmowa zacieśnia więzi, tworzy nierozerwalne przyjaźnie. To jest właśnie klucz do doskonałych porozumień i kompromisów pomiędzy dwoma stronami. Naprawdę, trzeba się kiedyś zatrzymać. Prawię ci te prawdy z sędziwego doświadczenia. - Ponownie się uśmiechnął. Może to był jakiś tik nerwowy?

- Ech - mlasnąłem ustami. - Po pierwsze nie używaj mojego imienia, Dukko. Po drugie, przejdź kurna do rzeczy, a nie pierdolisz o jakiś durnych frazesach, przez co marnujesz mój cenny czas, dobrze? - Udało mi się zachować spokój wypowiedzi, a nawet zabrzmiała jak zwykłe pouczenie, pomimo iż... dostałem lekkich dreszczy. „Pora karmienia”, jak ją pieszczotliwie nazywałem, zbliżała się prędko niczym rozpędzony ścigacz.

- Tak, tak, jak wolisz Erv... ee, jak wolisz - odpowiedział Fileasz z widocznym zająknięciem. - Jeśli udzielisz pozytywnej odpowiedzi wydarzenia rozegrają się na dobrze ci znanej Aresie. Załatwimy ci transport jeśli o to się martwisz - dodał prędko. - Na miejscu spotkasz się z naszym wspólnym informatorem. On zapozna cię z terenem działań i innymi potrzebnymi informacjami. Wtedy rozpoczniesz tak szybko jak tylko wskaże ci twoja chęć. Celem... - Wygmerał z kieszeni u pasa kartkę papieru i podał mi ją. - Celem będzie naukowiec rasy Ktluhiańkiej nazywający się Phahsesi Noqhre Qpees Artlug. I domyślam się, że nawet nie spróbujesz zapamiętać tych słów - zażartował, chichocząc pod nosem.

Zwróciłem wzrok na laminowane zdjęcie, które przed chwilą wręczył mi Dukko. Przyznam szczerze, że to był pierwszy raz od czasów mojej frywolnej młodości, od kiedy spotkałem się ze zdjęciem materialnym. Niestety czy stety, w dzisiejszych czasach sztuka fotografii całkowicie zanikła z przytłaczającego braku nowych wyznawców, którzy mogliby wtórować jej idei doskonałego kadru oraz bystrej myśli pozwalającej na wychwycenie innego świata w warstwach świata rzeczywistego. Prawdą jest to, że hologramy były swoistymi wnukami takich o to zdjęć, ale nie miały znowu w sobie za ćwierć uranu ducha! Hmm, czy to oznaczało, że miałem przed sobą relikt przeszłości? Czemu nie? Taka myśl zawsze potrafi podnieść na duchu.

- Moi mają podobno większą zdolność pamięci od Grekanów - Tavros przebił mnie głosem. - Ale nawet dzięki temu małemu szczególikowi, zapisanie tego nad wyraz długiego imienia i tak zajęło mi dłuższą chwilkę. A tak w ogóle... rozmyślałeś kiedyś nad sensem tworzenia takich długich wiązanek? Przecież to strasznie przeszkadza innym, a co dopiero osobie, co takie coś ma w dowodzie. - Oparł podbródek na prawej pięści i z zamyślonym wzrokiem wgapił się w podłogę.

Głód... przez niego nawet nie skupiłem się na treści widzianego obrazu! On najlepiej kurna wiedział jak namieszać mi w łepetynie. Z tą właśnie myślą popatrzyłem raz jeszcze na fotografię. Ujrzałem tam czerwonego obcego stojącego na dwóch przeźroczystych mackach, a te właśnie pseudo nogi z pływającymi w nich wnętrznościami podtrzymywały w pionie głowę dość szerokiego kalibru. Jego wysoka potylica unosząca się pod kątem pięćdziesięciu stopni również posiadała prześwitującą skórę i... widać w niej było mózg. Nie żeby widok organów wewnętrzny mnie obrzydzał czy coś, ale w bliskim spotkaniu, co najmniej czułbym się nieswojo. Każdy by się czuł nieswojo, patrząc na podrygującą podczas mówienia płuca. Albo na robaki trawiące pożywienie... bo Ktluhianie, jak może nie wiecie, nie mają żołądków. Całą brudną robotę odpierdalają glizdy pełzające między tkankami, co można sobie łatwo porównać do tych, które znalazły właśnie smaczny domek w świeżych zwłokach. Tylko, że Trójnice (ośmiornice o trzech nogach... tak, mają jeszcze jedną mackę i nie, nie jest to penis) nie śmierdzą jak trup, a bardziej jak fiołki. Kurwa no nie wiem, po co im matka natura dała taki przemiły atut. Nie jestem wszechwiedzącym, dobrze?

- Eee, panie Ketler? - zagadnął Fileasz.

- Co? - Znowu się zamyśliłem...

- Zapytałem, czy miał pan przyjemność poznania Ktluhianów. To bardzo hermetycznie żyjący gatunek o bardzo specyficznym nastawieniu do świata. Mieszkają na tej oceanicznej planecie z układu Saskłacza, jak jej tam było... - Podrapał się po głowie jedną ręką i piszę o tym tylko ze względu na fakt, że miał ich sześć, drogie istotki.

- Horiban. To jest Horiban - łaskawie pomogłem w szukaniu zguby.

- Tak, tak to właśnie miałem na myśli. No więc, widział ich pan na żywo?

- Taaak. Wracaj lepiej do Phahsesi Noqhre Qpees Artluga. - Mimowolnie skrzywiłem się poczuwszy pulsujący ból, który nagle zaatakował moją głowę. - Co wam zrobił? Zgwałcił żony, zabił córki, zgwałcił synów... Nie, czekaj, coś popierdoliłem. Czemu chcecie przeprowadzić zamach na głupim naukowcu, hmm? - Te „hmm” wyleciało ze mnie tonem podobnym do mruczenia saskłacza.

- Jest znanym dowódcą korpusu badającego owady na Aresie. Byłeś na tej planecie, więc z pewnością znasz tamtejszą faunę. Bardzo wiele insektów. Roje na każdym kroku. Duża szansa na interesujące odkrycia.

- O na bogów... - Twarzą przybiłem piątkę z lewą dłonią. Dobrze, że to nie była ta druga, ta z rękawicą wspomaganą. - Serio, takie coś? I ty przychodzisz do mnie z takim czymś? Ze zleceniem na insektoluba...

Skinął mi twierdząco, a jego uśmiech znów zalał kwadratową twarz. Ja natomiast począłem się zdrowo martwić. Nie o tą głupią misję oczywiście. On wiedział o moi długoletnim pobycie na Aresie. Powiem wam jedno, drogie istotki, nie było żadnych możliwości, aby ktokolwiek o tym zdarzeniu zasłyszał. Wtedy trwała tam wojna, wszystkie oczy były zwrócone na odwieczny konflikt, który trwał jeszcze trochę po mojej brawurowej ucieczce. Za tamtych czasów nie zajmowałem się nawet fachem łowcy głów, więc nikogo nie mogłem obchodzić, prawda?

- Wynagrodzimy cię odpowiednio - zachęcał mnie znowu, ale teraz dosłyszałem w jego głosie nutkę mroźnej powagi. - Zrobisz wielki szum, zachwiejesz wielkimi kieszeniami, w dodatku nikt nie zauważy jak zmienisz bieg historii - wymieniał z wolna. - W sumie racja, ta Trójnica jest robakiem, lubią go tylko na Aresie, nawet przyznam, że bardzo lubią, bo naukowcy płacą hojnie za udostępnienie planety. Ale - tu przerwał i zmazał z twarzy swój (naturalny?) uśmiech. - Ale ten ambitny jegomość może odkryć ważne sprawy. Sprawy takie, że ho ho. Nie będę z tobą pogrywał, jesteśmy profesjonalistami, więc powiem coś, czego nie powinienem. - Westchnął, jakby zaraz miał skoczyć z dachu drapacza chmur. - Moi ludzie odkryli ostatnio pewną rodzinkę owadów, które powszechnie są nazywane przez tubylców Enjambre. Takie zabawne muchy mięsne, tylko że z kilkoma ogromnymi bombelkami na zadzie. Ilość u poszczególnych jednostek waha się od jednego do pięciu. Są niewiarygodnie niebezpieczne i nikt nie powinien się do nich zbliżać, a zwłaszcza korpus naukowy Ktluhianów. Rozumiesz aluzję?

- Mają coś w sobie, że są potrzebne dla odpowiednich ludzi, co? - zaproponowałem trochę bardziej zainteresowany tematem, utrzymując nadal kamienną twarz.

- Nie, nie, nie - zaprzeczył rozbawiony Fileasz i wybuchł rechotem. - Nie mogą trafić w niczyje ręce. Można je przyrównać do atomu w rękach jaskiniowców. Są zarówno nadzieją na przyszłość, a jednocześnie okazją do totalnej zagłady. - Gdy to mówił, rozciągnął ręce, rozrysowując w powietrzu ogrom problemu. - Proponuję sto kostek zaliczki, drugie tyle po wykonaniu zadania. A i co powiesz na siedem dawek oryginalnego Tartaru? Podobno lubujesz się w tym zakazanym owocu, czyż nie?

Zadławiłem się śliną. Powiedział „oryginalny Tartar”! On miał to, czego pragnąłem teraz najmocniej! To czego szukałem, niczym górnik szukający światła w mrocznym tunelu.

- A masz coś teraz? - szybko palnąłem bez zastanowienia.

- Nie przyszedłbym z pustymi rękoma przecież - odpowiedział troskliwym głosem, wykładając małe pudełeczko z kieszeni pasa.

Wyciągnął do mnie rękę, a ja przechwyciłem błyskawicznie pojemnik. Uchyliłem wieczko i ujrzałem dwa zielone czipy. Strużka śliny spłynęła z kącika moich ust, czyż to nie urocze? Już chciałem zabrać się za jednego,... tak pięknie pobłyskiwał, niczym gorąca gwiazda neutronowa. Aczkolwiek, udało mi się w porę otrząsnąć z nagłego ataku bestii. Zamknąłem szybko pudełeczko i odłożyłem je na kanapę. To się nazywa asertywność, co? Na początku bierzesz coś cennego jak skarb, natrafia się przebłysk i złoto okazuje się kupą gówna pomalowanego żółtą farbą przez jakieś zabawne dziecko. Świetny przykład dla potomnych Ervinie. Każdego dnia zniżasz się niżej.

- Eee, tak, dzięki. Tylko teraz mi powiedz, skąd mam wiedzieć, że są oryginalne? - zapytałem, rozluźniając się na niewygodnym siedzisku. Przypomniałem sobie zasłyszane legendy, których podania mówiły, iż wykonano go z betonu wyglądającego jak miękki materiał. Bardzo słuszna teoria.

- Powiem, powiem. Na planecie Elestia jest taki ośrodek naukowo-medyczny, a Elestianie właśnie pracują nad znalezieniem lekarstwa na wyplenienie panującej tam od roku zarazy. Straszna plaga, widziałem na własne oczy. Ludziom pada na głowy, szaleją, są agresywni i takie tam. Ważne jednak to, że ich dawny wróg, czyli Tartar, bardzo nie lubi się z tym niewesołym bakcylem. Tak więc dzięki zgodzie planetarnego rządu, jajogłowi wskrzesili przepis na narkotyk i teraz, produkując go na solidną skalę, modyfikują go jak się tylko da, żeby osiągnąć jak najwięcej siły przeciwko globalnemu problemowi. A ja - wzruszył wszystkimi ramionami - za pomocą perswazji, otrzymałem malutki prezencik od personelu. Cała historyjka.

Można stwierdzić, że mu uwierzyłem. Wszystkie fakty trzymały się kupy, a na Elestii rzeczywiście panowała zaraza tykająca jedynie rdzennych mieszkańców. Ech i tam właśnie narodził się Tartar. Tylko pytanie, czy posłuchać niewdzięcznego głosu gorącego pragnienia? A może lepiej byłoby okazać przejaw zimnego rozumu?

Spojrzałem na metalowe pudełeczko raz jeszcze, aby przekonać się, czy to nie jest przypadkiem sen... lub koszmar. Zależy od punktu siedzenia. A ja siedziałem bardzo blisko. Za blisko. Nadszedł pulsujący ból.

- I co, wchodzisz w nasz wielki plan? - zapytał, podnosząc się dosyć sprawnie z kanapy. - Ale żem się zasiedział - dodał ze stęknięciem.

- Tak, wchodzę. - Również wstałem z najbardziej niewygodnej kanapy w całej galaktyce.

Uśmiechnął się serdecznie i szczerze, wyglądało to jakby ktoś przejechał nożem przez całą długość jego twarzy. Ale nadal skubany wyglądał wiarygodnie.

- W takim razie czekamy w kosmoporcie przy Letniej Przestrodze, lądowisko B-14.

Wyciągnął do mnie środkową rękę, a ja mu ją uścisnąłem. Był słabszy niż myślałem.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania