Rozkaz Pułkownika

W samochodzie siedziało czterech mężczyzn. Dwóch siedziało z przodu, a dwóch na tyle. Pojazd dotarł właśnie do miasteczka Głogówka. Czterdziestoletni, potężny mężczyzna w marynarce z krawatem zarządził postój na rynku. Kierowca skinął głową i zaparkował samochód obok ratusza. Wszyscy mężczyźni wysiedli. Każdy nosił garnitur albo marynarkę i krawat. Na oczach mieli ciemne okulary. Jeden z nich, ten który zarządził postój, zaczął kaszleć. Widząc to jeden z mężczyzn spytał szeptem:

Panie podpułkowniku, dobrze się pan czuje?

Nie, kapralu – odparł mężczyzna nazwany podpułkownikiem. - Wszystko ze mną dobrze. Chcę tylko chwilę przejść się po Głogówku, takie piękne to miasto....

Proszę pana, przecież Królowe niedaleko – wtrącił trzeci mężczyzna.

Mamy dużo czasu, major spodziewa się nas jutro – odparł podpułkownik. - Możemy chyba chwilę pozwiedzać to miasteczko. Nie znasz jego historii, "Borsuku"?

Nie – powiedział "Borsuk". - Nie znam. Moim zdaniem to zwyczajne, spokojne miasteczko, gdzie nic nie ma!

Więc dowiedz się, że miasto było przez jakiś czas stolicą Polski! - powiedział podporucznik. - Działo się to podczas Potopu Szwedzkiego. Król z najważniejszymi magnatami schronił się w tutejszym zamku. A gdzie król, tam stolica.

"Borsuk" już nic nie powiedział. Mężczyźni szli przez rynek. Było po południu, około siedemnastej trzydzieści. Po mieście chodziło niewielu ludzi. Podpułkownik opowiadał towarzyszom historię miasta i regionu. Po chwili doszli do zamku. Był to duży pałac o kształcie podkowy z jedną dużą wieżą i kilkoma niewielkimi wieżyczkami. Na dziedziniec prowadziła brama z herbem Oppersdorffów – rodziny szlacheckiej, do której dawniej należał Głogówek. Gościem na zamku był niegdyś Beethoven. Niestety, budowla była zamknięta dla wszystkich, więc mężczyźni tylko chwilę na nią popatrzyli i poszli dalej. Przechodzili obok baszty miejskiej i zagłębili się w park zamkowy. Stał tam pomnik Armii Czerwonej.

Podpułkownik zacisnął pięści ze złości. Coś takiego! Ludzie budują pomniki ku chwale ich morderców. Armia Czerwona wyrządziła wiele zła Polsce, a tu jeszcze powstają jej pomniki! Wściekły oficer minął pomnik.

Minęło piętnaście minut i towarzysze wyszli z parku i skierowali się do dużego kościoła. Akurat odbywała się w nim msza, więc zostali na niej. Później poszli do klasztoru Franciszkanów, obejrzeli go i wrócili na rynek. Już mieli z powrotem wsiąść do samochodu, podpułkownik zdjął ciemne okulary, kiedy ktoś krzyknął:

Podpułkownik! Podpułkownik Olechnowicz! "Pohorecki"!

Mężczyźni natychmiast odwrócili się w stronę, skąd dobiegał krzyk. To krzyczała jakaś kobieta - brzydka, piegowata dwudziestolatka z rudymi warkoczykami. Na szczęście nikt jej chyba nie słyszał, po rynku nie kręcili się już ludzie, było przed ósmą. Podpułkownik szybko kazał mężczyznom wsiąść do samochodu, a sam podszedł powoli do krzyczącej kobiety i spytał:

Co pani mówiła? Pułkownik "Pohorecki"?. Gdzie on jest? Wezwać milicję!

Co?! - oburzyła się kobieta. - Pan to nie "Pohorecki"? O, przepraszam. W gazecie było zdjęcie tego draba, mordercy, zbira! Był o nim artykuł! Bardzo przepraszam, pan jest do niego podobny.

Ma pani może tą gazetę? Nie znam tego pułkownika, chcę sprawdzić czy jestem do niego podobny i poczytać o nim.

Ależ tak! - kobieta wyjęła z torebki gazetę. - Jeszcze raz przepraszam. Do widzenia.

- Do widzenia – odparł podpułkownik i wziął od kobiety gazetę. Następnie wsiadł do samochodu.

Dobrze sobie pan poradził! - pochwalił go kapral.

Naprawdę dobrze – powiedział inny mężczyzna, z bródką i wąsem.

- Dziękuję, chłopaki! - odparł podpułkownik. - Trzeba sobie radzić. Poczytajcie sobie co o nas piszą komuchy!

Samochód ruszył. Kierował "Borsuk". Kapral i brodacz zaczęli czytać gazetę. Aż parsknęli z oburzenia. Artykuł zawierał niesamowite kłamstwa. Komuniści napisali straszne rzeczy o podpułkowniku. Podpułkownikiem był zaś Antoni Olechnowicz "Pohorecki" komendant okręgu Wileńskiego AK.

Pojazd minął wioskę Tomice, potem Szonów. "Pohorecki" wyglądał przez okna, okolica była ładna, po łąkach chodziły bociany. Wsie zaś były małe i brzydkie, gospodarstwa były okropne. Wprawdzie jeszcze dwa lata temu były to Niemcy. Miasteczko Głubczyce, położone niedaleko stąd, dotąd nazywało się Leobschutz i mieszkali tam sami Niemcy. Teraz jednak ta piękna ziemia trafiła do Polski.

Samochód dojechał do Klisina. Ta wioska była zdecydowanie większa i ładniejsza od wcześniejszych. W jej centrum królował duży kościół z wysoką wieżą i pałac położony w niewielkim parku, niestety zruinowany.

Za Klisinem droga się rozszerzyła. Tuż obok były Kietlice – zupełne przeciwieństwo Klisina. Wieś była mała i brzydka, kościółek dość ładny, ale bardzo mały, ze śmieszną wieżyczką z spiczastym dachem. W Kietlicach skręcili w poboczną drogę prowadzącą do lasu. Droga biegła ostro w dół i była niebezpieczna. Przejechali przez wieś Biernatów i po chwili znaleźli się w Lisięcicach – dużej wsi z posterunkiem MO. Zatrzymali samochód przed starym kościołem, wyjęli plecaki z bagażnika i ruszyli w stronę polnej drogi wychodzącej ze wsi. Szli polem jakieś dwadzieścia minut, aż znaleźli się w ładnej dolince. W tej dolince znajdował się stary młyn z wysokim kominem, był położony nad stawami. Obok płynęła rzeczka i pasły się konie oraz krowy. Ciut dalej stał gęsty las.

Jesteśmy na miejscu! - powiedział z dumą "Pohorecki". - To młyn w Królowych...

Siedziba majora "Łupaszki"! - dopowiedział brodacz.

Mężczyźni zeszli w dół dolinki i zbliżyli się do młyna. Na ławce siedział przed nim młody mężczyzna, lat około dwudziestu z miłą, chłopięcą twarzą i krótkimi, brązowymi włosami. Na widok pułkownika i jego ludzi wstał i wyciągnął rewolwer.

Stać! Kto idzie?! - krzyknął.

Spokojnie, chłopcze! - odpowiedział "Pohorecki". - Idą swoi. Idź zawiadomić majora, że przybył szef.

Pan pułkownik "Pohorecki"? - zdziwił się młodzieniec. - Miał pan przyjechać jutro! Już biegnę po majora.

Mężczyźni położyli plecaki na ławce i czekali. Z młyna wyszedł wysoki mężczyzna, brunet z wąsem i srogą twarzą. Na widok podpułkownika stanął, wysrożył twarz, chwycił karabin, wycelował w niego. Podpułkownik cofnął się, a wtedy brunet zaśmiał się, oddał karabin młodzieńcowi, podbiegł do "Pohoreckiego" i uściskał go serdecznie.

Antoś! - krzyknął. - Jak tam?

Zygmunt! - odpowiedział podpułkownik. - Dobrze ci się wiedzie?!

Dobrze – odparł Zygmunt. - Przyjechałeś przed czasem, jak zawsze! Nie miałeś kłopotów po drodze?

Tylko w Głogówku małe nieporozumienie. A tak to dobrze.

Natychmiast każę "Lali" przygotować kolację! - powiedział Zygmunt.

Nie musi pan, panie majorze. - "Pohorecki" nasrożył się. - Sami sobie zrobimy! Nie potrzebujemy obsługi jak komuniści.

Z młyna wybiegły dwie kobiety i mężczyzna. Jedna miała krótkie, brązowe włosy, a druga długie i żółte. Mężczyzna miał czarne włosy i wydawał się dość ponury. Uściskał dłoń pułkownikowi i jego ludziom. Zygmunt podrapał wąsa i kazał ludziom Olechnowicza zdjąć garnitury i wejść do młyna. Mówił, że ma namioty, które mogą rozbić pod młynem, zaś pułkownik będzie spał w jednym pokoju z nim. Zygmuntem był oczywiście major Szendzielarz "Łupaszka".

Po kolacji major zagadał pułkownika i wyszli z młyna. Skierowali się w stronę lasu. Było po dziewiątej, słońce już zaszło. Major uśmiechał się tajemniczo. Przeszli przez płot do ciemnego lasu. Wydawał się naprawdę straszny, lecz podpułkownik się nie zlękł. Nie wierzył w duchy, upiory, uznawał to za bzdury. Kiedy był mały założył się z tchórzliwymi kolegami, że pójdzie na cmentarz o północy i przeczeka godzinę. Oczywiście mu się udało. Później wymknął się po północy do lasu i siedział tam pół godziny. Nie okazywał strachu. Teraz tym bardziej nie miał się czego bać, miał dwa rewolwery ukryte w kieszeniach spodni.

- Czemu mnie pan tu przyprowadził? - spytał majora. - Wie pan, że się nie boję nocy.

- Wiem, ze się pan nie boi – odparł major. - Ale muszę z panem pogadać na osobności. Jaki jest cel pana przyjazda tutaj?

Podpułkownik zaśmiał się. Wysłał list do majora, który pod fałszywym nazwiskiem ukrywał się w młynie. List oczywiście nadał zmyślonym nazwiskiem i napisał tylko że przyjeżdża porozmawiać, podał datę przyjazdu i podpisał się: Antoni. Major domyślił się z pewnością kto jest nadawcą.

Panie majorze - powiedział "Pohorecki". - Przyjechałem do pana w sprawach służbowych, ważnych! Nie dla przyjemności. Okolica jest naprawdę ładna i przyjemna, lecz i tak za dwa dni wracam do siebie.... A pan z pewnością zaprowadził mnie tu, abym powiedział panu przyczyny mojego przyjazdu na osobności....

A owszem – odparł major. - Nie chcę martwić swoich towarzyszy, a zgaduję że jest poważny problem, czyż nie?

Dobrze pan zgaduje – uśmiechnął się "Pohorecki". - Przyjechałem do pana z rozkazem. Ważnym rozkazem...

Mów pan!

Powiem to wprost. Otóż oddziały partyzanckie należące do pana ostatnio odnoszą klęski. Ginie wielu partyzantów, MO i KBW organizuje coraz więcej akcji i obław. Dalsza walka jest bezsensowna. I udaję się do pana z rozkazem rozwiązania oddziałów partyzanckich......

Pan żartuje!

Czy widzisz, żebym się śmiał? Jestem śmiertelnie poważny!

Myśli pan, że to takie proste?! - skrzywił się major. - Rozwiązać oddziały partyzanckie?! A jeśli nawet to co z tymi ludźmi?! UB będzie się mściło, zaczną się zatrzymania, prześladowania całych rodzin... Oni zginą w ubeckich katowniach! Chyba że przygotowaliście dla nich fałszywe dokumenty i możliwość wyjazdu na Zachód?

Teraz to pan żartuje! - oburzył się "Pohorecki". - To nie takie łatwe przygotować kilkaset, ba tysięcy sfałszowanych dowodów i jeszcze przymycić ich na zachód! Co pan myśli?! Nie mogę zrobić wszystkiego, nie jestem Stalinem. I dobrze!

Skoro pan nie może przygotować tych dowodów i przemycenia, to ja odmawiam! Nie zgadzam się i nie rozwiąże tych oddziałów. Wciąż jeszcze jest nadzieja.

Nadzieja, matka głupich – warknął "Pohorecki". - To jest rozkaz! Rozkaz pułkownika! Rozkaz komendanta okręgu Wileńskiego AK!

Podpułkownika! - mruknął "Łupaszko". - Niech pan się nie chwali stopniem i funkcją!

Nie chwalę się, tylko próbuję panu wyjaśnić jak ważne znaczenie ma mój rozkaz!

"Łupaszko" splunął.

Jak pan zorganizuje dowody to pogadamy – sapnął.- Na razie się nie zgadzam. Nie pozwolę na męczarnie moich żołnierzy! Nie wierzę w amnestie!

Źle pan robi, sprzeciwiając się mojemu rozkazowi – odparł spokojnie "Pohorecki". - Zygmunt, zrozum że nie jestem w stanie zdobyć tyle dowodów i przemycić ich na zachód. Najwyżej na wschód, ale tam wykończy ich NKWD i zimno. Zginą, jeżeli dalej będą prowadzić dalej walkę, a mają jakąś szansę ujawniając się....

Powiedziałem już panu, panie podpułkowniku, że się nie zgadzam – odrzekł "Łupaszko". To mówiąc zaczął odchodzić powoli w stronę młyna.

Zygmunt! - krzyknął za nim podpułkownik. - Proszę, nie bądź na mnie zły. To ja, Antoś. Nie podporucznik. Twój przyjaciel!

Ale major nie słuchał. Szedł przed siebie ...

...

 

Przed drzwiami stało dwóch strażników. Z pomieszczenia wydobywały się najpierw jęki, a później odgłos strzału. Obok strażników stało kilku mężczyzn i ubecy. Jeden z ubowców uśmiechnął się i uderzył w twarz mężczyznę w poszarpanym pasiaku. Ten był skuty kajdankami, więc nawet nie zareagował. Popatrzył się tylko na ubeka z litością.

Co się tak patrzysz, Olechnowicz? – spytał ubek i kopnął go z całej siły. Ten przewrócił się na podłogę, ale nie wydał żadnego odgłosu.

Widać że masz twardą dupę! - warknął ubowiec i zaczął się śmiać. - No gadaj, co się gapisz?!

- Współczuję ci dalszego losu. Jak będziesz się smażył w piekle! - wysapał "Pohorecki".

- Że co? - wściekł się ubek i chciał się rzucić na podpułkownika, ale drogę zagrodził mu wysoki brunet w pasiaku, z wymęczoną twarzą, cały pokaleczony.

Zostaw go. Uderz mnie, a nie jego – mruknął i spojrzał ubekowi w oczy.

Odsuń się, Szendzielarz! - warknął komunista. - Sam szukasz guza... Dobrze że już was załatwią. Urządzamy toast za waszą śmierć. Michalski już kupił wódkę.... Będziemy świętować że 8 lutego 1951 rozstrzelano kilku drabów. Antosia Olechnowicza i Zygmusia Szendzielarza...

Ale major się nie odsunął. Nagle drzwi się otworzyły i na korytarz wszedł ubek.

Teraz ty, Olechnowicz! - warknął do podpułkownika.

Podpułkownik skinął głową i mruknął cicho do "Łupaszki":

Wybaczysz mi tą sytuację sprzed czterech lat? Tą w Królowych?

Oczywiście – odparł szeptem major. - Oczywiście, Antoś. Rozstańmy się w zgodzie. I spotkajmy się w Niebie.

"Pohorecki" skinął głową. Ubecy zaczęli go szarpać, chwycili za ramiona i zaciągnęli do pokoju. Podpułkownik zdążył jeszcze spojrzeć na majora i wyszeptać:

Żegnaj.

Drzwi zamknęły się z trzaskiem i po chwili rozległ się huk strzału. Ubowcy zastrzelili podpułkownika....

Major zapłakał. Po chwili wprowadzono tam jeszcze innego partyzanta, a po strzale z pomieszczenia wyszedł ubowiec i krzyknął:

Kolej na Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę", bandytę i mordercę!

Dla ciebie pana majora Szendzielarza! - warknął jakiś żołnierz.

Rozległ się odgłos uderzenia w twarz.

Nie słyszysz? Twoja kolej?! - syknął do majora ubek i zaciągnął go do pomieszczenia śmierci. Drzwi ponownie zamknęły się i nie minęła minuta, a rozległ się strzał. Strzał w tył głowy. Skazańcom łzy pociekły z oczu.

Tej okropnej nocy 8 lutego 1951 roku zabito podpułkownika Antoniego Olechnowicza "Pohoreckiego" i majora Zygmunta Szendzielarza "Łupaszkę".

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania