Rozłąka

ROZŁĄKA

 

Budzik zadzwonił. W całej sypialni rozległ się dźwięk, zwiastujący pobudkę. Wiem, trochę staroświeckie, ale nie lubiłem tych nowoczesnych systemów budzących, które bardziej przypominały alarm bombowy, niż zwykły budzik. Spojrzałem na niego – 5:30. No tak, w tym tygodniu przecież musiałem chodzić do pracy godzinę szybciej, gdyż zbliżała się premiera nowego systemu na hologramowe odbiorniki… Musiałem dopracować jądro systemu, zaktualizować mechanizm antywirusowy oraz wykończyć interfejs. W skrócie mówiąc – ogrom pracy. Zmęczenie dawało się we znaki. Czułem, że stawałem się coraz bardziej wycieńczony. Bez sił. Nie miałem tej werwy, jak kilkanaście lat temu z czasów obowiązkowego etapu szkoleniowego we wojsku. Tam codziennie wstawaliśmy o 4:00, potem odbywaliśmy poranny trening przed śniadaniem, następnie korzystaliśmy z łaźni, aby się odświeżyć, a przed 7:00 siadaliśmy w kantynie na porządną wojskową szamę – paczkę cynamonowych sucharów, solidny kawał mięsa i puszkę pomarańczowo-miętowego izotonika lub filiżankę gorzkiej kawy w proszku. Gdy każdy się posilił, sierżant prowadził oddział na plac treningowy, gdzie do wieczora ćwiczyliśmy manewry bitewne i udoskonalaliśmy swe strzelanie z samopowtarzalnego, laserowego blastera XMK1. Przez cały dzień tylko jedna przerwa na szybki obiad… Przed 22:00 skromna kolacja, po niej szybki, orzeźwiający prysznic w lodowatej wodzie i do wyra… I tak dzień w dzień, przez 5 lat. Jak ja wytrzymywałem te napięcie, wysiłek, spartańską dyscyplinę? Sam nie wiem. Było ciężko, ale teraz to jest okropnie…

Praca programisty jest koszmarnie nudząca – przynajmniej z mojego punktu widzenia. Nic się nie dzieje. Człowiek wpatruje się w tysiące linijek kodu przez całe dnie, zaczynają się pojawiać dolegliwości związane z kręgosłupem. Wzrok siada. Niestety takie są realia nowoczesnej pracy. A pomyśleć, że miałem okazję zostać we wojsku na dłużej, niż 5 lat. Mogłem porzucić młodzieńcze aspiracje o byciu informatykiem i zostać zawodowym żołnierzem. Byłem wprawdzie na to zdecydowany, bo mimo ciężkich warunków podobała mi się tamtejsza atmosfera, byłem gotowy do dalszego poświęcenia za niezłą sumę pieniędzy. Tylko podczas końcowej imprezy, sto dni przed egzaminem końcowym z teoretyki wojskowości i sprawności fizycznej, poznałem moją obecną żonę – Joasię, która notabene odbywała staż w naszej placówce, jako pielęgniarka, o czym dowiedziałem się dopiero później. No i się zakochałem, a pół roku później byliśmy już małżeństwem.

Od razu pojawiły się pierwsze spory o moją przyszłość – ona odrzucała całkowicie myśl o tym, żebym został w wojsku i narażał swoje życie w akcjach ONZ, bądź w tłumieniu ciągle narastających buntów osadników na Eurowyspie – najstarszej i najmniej cywilizowanej kolonii naszego państwa. W końcu zrozumiałem, że troska i miłość są ważniejsze, więc oddaliłem myśli o wojence. Wróciłem do swojego zawodu, którym teraz zaczynam pogardzać…

Tamtego poranka miałem przeczucie, że niedługo nastąpi coś niedobrego. Czułem w kościach, że zbliża się jakaś katastrofa. Bolały mnie wszystkie mięśnie, czułem mrowienie w udach. Pomyślałem, że to być może jakaś choroba nawiedziła mój osłabiony w ostatnim czasie organizm. Przypomniałem sobie jednak, że szczep, który dostałem jakiś miesiąc temu, blokuje wszelkie bakterie, wirusy etc. Był to nowoczesny wynalazek, lek, który miał na zawsze zdetronizować wszelakie choroby, więc czemu było nie spróbować? Niemniej jednak, bałem się, że nie zadziałał. A niedyspozycja, gdy obowiązki w pracy wchodziły mi na głowę, miałaby być tylko lub aż gwoździem do trumny, zapieczętowaniem mej klęski.

Po kilku minutach leżenia w całkowitym bezruchu przeciągnąłem się i lekko otworzyłem oczy. Prawą ręką szukałem ciała mej ukochanej żony, ale natrafiłem tylko na grubą, puchową poduszkę z słomkowo-beżowymi falbankami. Spojrzałem więc w drugą stronę. Mym oczom ukazała się Joasia, odziana w długą koszulę nocną, przez którą wyraźnie prześwitywały perłowe figi z platynową koronką. Najlepszy widok, jaki mogłem sobie wyobrazić o poranku…

Ja w tym czasie zacząłem się przeciągać i jęczeć ze zmęczenia – strasznie rozbolała mnie głowa, czułem się gorzej niż po porządnej libacji alkoholowej. Joanna zawołała:

– Dzień dobry kochanie! – krzyknęła z kuchni.

– Dzieeeeeeń dobry skarbie – powiedziałem, ziewając.

–Wstawaj już, za chwilę śniadanie!

– Idę… Idę… – wymruczałem, nie mając ochoty ruszyć się z łózka.

– Szybko! Bo spóźnisz się do biura! – po raz kolejny krzyknęła, tym razem zdecydowanie głośniej.

Pomyślałem sobie – prawdziwie kochająca żona. Przygotuje śniadanie, zatroszczy się o każdy szczegół… Życzę każdemu z was, kto to czyta, takiej oddanej i życzliwej partnerki życiowej.

Wtuliłem się jeszcze na chwilę w miękką kołdrę, ale gdy do moich uszu dobiegł dźwięk skwierczącego oleju – momentalnie zerwałem się na nogi. W końcu otrząsnąłem się z nocnego letargu, pościeliłem łóżko i poszedłem na posiłek, gdyż czas naglił. Joasia, jak każdego piątku, przygotowała mi omlet z konserwową kaszą i świeżo wyciśnięty sok z fioletowych cytryn. Jak wspomniałem był to piątek, więc obowiązkowa wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych, ponieważ obydwoje jesteśmy wierzącymi ludźmi.

– Jak się spało? – spytała, odkrywając lekko swe ramię, pochylając się nad mą głową.

– Nie mogłem zasnąć, kręciłem się w nocy – uśmiechnąłem się kusząco – ale miałem zdecydowanie lepszy poranek – oznajmiłem ze spokojem i pocałowałem ją. – Poczułem smak delikatnych jak puch ust…

Po kilku sekundach namiętności odsunąłem głowę i rozpocząłem posiłek. Czas uciekał. Ze stresu ręce zaczęły mi się trochę trząść. Próbowałem to ukryć – bezskutecznie. Kątem oka zauważyłem, jak Joasia zaczęła spoglądać na moje dłonie. Aż w końcu zapytała z lekkim przerażeniem na swojej twarzy:

– Coś Ci jest?

– Nic, nic…

– Kotku, powiedz – pogłaskała mnie czule po moich piaskowych włosach – widzę, że coś cię gryzie.

– Ech… Nie wiem. Stres, wszystko mnie boli. Nie wiem, co jest… – zaschło mi w gardle, popiłem więc trochę soku – czuję się, jakbym był na mocnym kacu.

–Może to wina tego szczepu?

– Nieeee. Dobra, nie istotne kochanie – odrzekłem stanowczo, spojrzałem Joasi głęboko w oczy – to przez zmęczenie. Nie martw się.

Pocałowałem ją w policzek i zabrałem się za omlet jajeczny. Co każdy kęs spoglądałem na moją żonę. Czułem bijące od niej ciepło, podziwiałem jej piękne, odrobinę zaokrąglone, puszyste ciało. Joasia w tym czasie postanowiła zaparzyć sobie kawę z ekspresu. Zastanawiające jest to, że człowiek nie może oderwać wzroku od swojej drugiej połówki, nawet kiedy ta wykonuje najprostsze czynności.

Jej twarz była jednak trochę inna. Wyglądała zagadkowo. Od razu wyczułem, że coś ukrywa przede mną. Kilkakrotnie zdawało mi się, że w końcu się przełamie i powie, co jej leży na sercu. Ja tymczasem kończyłem już posiłek, a Joasia nadal nie wyjawiła swego sekretu. Postanowiłem, że nie będę się narzucać, bo znam swoją żoną – po chwili zapyta. Przez chwilę się zamyśliłem. Nie pamiętam dokładnie nad czym. Zdaje mi się, że chyba o tym, jak ulepszyć ten cholerny system… Aż nagle Joasia odważyła się i zapytała mnie:

– Maciek – wzięła głęboki wdech i wydech – muszę ci coś powiedzieć – speszyła się leciutko.

– Oj Joasia, Joasia… – zaśmiałem się – wiedziałem, że coś ukrywasz. No słucham kochanie – odrzekłem ze spokojem.

– Bo… – zacięła się na chwilę, ale w końcu wybuchła – Jestem w ciąży!

Zamurowało mnie. Sztućce zgrabnie wyślizgnęły mi się z dłoni, usłyszałem tylko ich wyraźny brzdęk o marmurową posadzkę. Obrus zmienił swą barwę na fioletową… – niefortunnie rozlałem sok. Oczy wyskoczyły mi na wierzch, szczęka opadła. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Dostałem gęsiej skórki. Czułem się, jakbym stracił wszystkie zmysły. Nagle zapłakałem i rzuciłem się w ramiona mojej, kochającej żony.

– Naprawdę?! – spytałem, głaszcząc ją po brzuchu, nie wierząc własnym uszom, w to co usłyszałem.

– Tak! – krzyknęła, uśmiechając się szeroko.

Nadal to do mnie nie docierało. Z Joasią bardzo długo staraliśmy się o dziecko, wielokrotnie wynik testu ciążowego okazywał się ujemny, gdyż cały ten otaczający świat, nie sprzyja naturalnym procesom… Wszystko jest zmechanizowane i niszczy, jakiekolwiek człowieczeństwo. Ludziom coraz ciężej wydawać na świat potomstwo. Ludzi „robi się mechanicznie” w specjalnych klinikach, co kłóci się ze wszelkimi zasadami moralnymi i religijnymi. Ale niestety tak jest… Nowe ustroje polityczno-społeczne bazują na całkowitym uroboceniu ludzi…

„A jednak dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych” – pomyślałem i w myślach dziękowałem Mu, że spojrzał na nas i nareszcie obdarzył upragnionym potomstwem. Poczułem, że całe moje wnętrze się weseli. Z całej siły przytulałem Joasię, całowałem po brzuchu, jednocześnie śmiejąc się i płacząc jak bóbr z radości. Pomyślałem, że te dziwne bóle to tylko złudzenia, ponieważ momentalnie poczułem się zdrów, jak kilkanaście lat temu. Przybyły mi nowe siły. Zapomniałem o stresie, nerwach w pracy. W tamtej chwili liczyło się tylko jedno – radość z tego, że w łonie mej ukochanej żony pojawiło się nowe ludzkie życie… Nasze dziecko.

Jednak po dosłownie kilku szybkich minutach – rozległ się przenikliwy alarm. Poczułem, jak przez całe moje ciało przemknął kąsający dreszcz. Ocknąłem się i pobiegłem sprawdzić, czy to nasz czujnik włamaniowo-dymny. Jednak wszystkie przełączniki nie wskazywały żadnej usterki czy włamania. Otworzyłem okno – okazało się, że były to miejskie sensory, które zwiastowały nie nic innego – jak wojnę. Promienna twarz Joasi zmieniła się diametralnie. Z pogodnej twarzy nic już nie pozostało. Lęk i przerażenie wyszły na pierwszy plan. Również moje lico zawładnęły złość i strach. Nie wiedzieliśmy co robić. Z klatki schodowej dochodziły odgłosy spanikowanych mieszkańców. Wyciągnąłem z kieszeni mej marynarki hologramowy odbiornik i uruchomiłem. Sygnał był słaby, coś ewidentnie zakłócało fale, żeby utrudnić komunikację. Wyciągnąłem laptopa, poszperałem na szybko w ustawieniach, zmieniłem adresy ip etc. Przez chwilę urządzenie nie dawało oznak życia. Na szczęście, po ponownym przeładowaniu adresów sieci, sygnał się aktywował. Wybrałem główny informacyjny program państwowy. Po kilku sekundach, przed naszymi oczami, pojawiła się sylwetka feldmarszałka naszego kraju, pana Aleksandra Heyensa. Od razu uświadomiłem sobie, że jest to poważny problem… Tak brzmiała treść komunikatu:

 

Drodzy obywatele! Przed kilkunastoma minutami wojsko Asgartów zaatakowało naszą placówkę kolonialną na Marsie. W bombardowaniu zginęło 250 żołnierzy oraz 500 ludności cywilnej. Dzięki szybkiej reakcji naszych agentów, tarcza elektromagnetyczna powstrzymała ich okręty powietrzne od inwazji na naszą stolicę. Nie możemy zostać bierni! Ogłaszam państwową mobilizację! Wszyscy cywile mają rozkaz pozostać w swoich domach i nigdzie nie wychodzi! Natomiast mężczyźni od lat 16 do 40 mają nakaz, aby w ciągu dwóch godzin stawić się w najbliższej jednostce wojskowej. Musimy walczyć i bronić naszej ojczyzny! Tak, jak ponad dwa wieki temu obroniliśmy kraj od zagłady, znów musimy pokazać, że nikt nie może nam zagrozić! Walczmy o przyszłość naszych dzieci! Do broni!

 

Słuchałem i nie mogłem w to uwierzyć. Przecież z Asgartami, którzy zamieszkiwali planetę Wenus, nasze państwo żyło w zgodzie i pokoju od przeszło 200 lat! Parszywe szumowiny – stwierdziłem w myślach. Na domiar złego za 3 tygodnie miałem skończyć 41 urodziny… A w tym momencie oznaczało to rozłąkę z moją ukochaną, na dodatek, brzemienną żoną. Spojrzeliśmy się na siebie, jakby szukając jakiegoś pocieszenia w tej absurdalnie ciężkiej chwili. Wewnętrznie byłem rozgniewany, pełen złości, ale nie okazywałem tego… Zauważyłem, że po policzku Joasi popłynęły dwie strugi krystalicznych, gorzkich łez. Chciałem coś powiedzieć, ale nie zdążyłem. Przeszkodził mi przeraźliwy lament. Próbowałem uspokoić moją ukochaną żonę. Na darmo. Joanna nie przestawała rozpaczać. W głębi duszy pomyślałem, czemu Boże stawiasz mnie w takiej sytuacji? Przed chwilą dałeś mi największą radość, pozwalałeś mi się weselić, a teraz jedyne, co mnie przepełniło to smutek… A może zbyt bardzo się cieszyłem, więc zainterweniowałeś w moje życie? Nie wiem.

Pobiegłem do sypialni spakować tylko najpotrzebniejsze rzeczy, gdyż wiedziałem, że we wojsku dostanę solidną wyprawkę. Miałem bardzo mało czasu… Równocześnie, co jakiś czas, kątem oka spoglądałem na Joasię. Widziałem, jak dogłębnie przepełniły ją stres i złość. W końcu zaczęła krzyczeć, skarżyć się na wszystko wokół. Próbowałem, jakoś temu zaradzić, dodać jej chociaż odrobinę otuchy, pokrzepienia:

– Kochanie, spokojnie – spojrzeliśmy na siebie – wrócę niedługo. Ta wojna nie potrwa długo. Nie…

– Tak, akurat! – przerwała mi – nie chcę tego! – wrzeszczała i gorzko płakała – mam tego po prostu dość! Niee!

Rozpacz Joasi nie ustępowała. Rzuciłem walizkę na łóżko i mocno przytuliłem ją do siebie. Całowałem po gładkiej, delikatnej twarzy. Nie pokazywałem tego, ale wewnątrz byłem do granic możliwości przepełniony gniewem. Chciałem za 9 miesięcy cieszyć się widokiem naszego dziecka, a w tamtym momencie nie wiedziałem, jak długo będę musiał spędzić na froncie, z dala od domu. Nie wiedziałem, czy w ogóle wrócę… Czy kiedykolwiek jeszcze przytulę moją żonę i ukochane dzieciątko… Zwątpiłem.

Kolejne minuty spędziliśmy wtuleni w siebie, nawzajem pocieszając się, że wszystko będzie dobrze. Niestety czasu zostawało coraz mniej. Minęła godzina, a ja w ciągu 60 kolejnych minut musiałem przebrnąć przez zatłoczone miasto do placówki wojskowej, potem przejść odprawę, oddać bagaż i odjechać. Brzmiało to jak samobójstwo, gdyż najbliższe koszary oddalone były o około 130 kilometrów od naszego mieszkania.

W ułamku sekundy zaczęło lać jak z cebra. Wskaźnik temperatury drastycznie zmalał. Odzialiśmy się w grube płaszcze, wziąłem parasol i wspólnie udaliśmy się na najbliższy przystanek, jakieś 800 metrów od bloku. Zdecydowaliśmy się na podniebną taksówkę, która, dzięki Bogu, w 30 minut dowiozła nas bezpiecznie do celu. Kinematycznym samochodem zajęłoby to może z dwie bądź trzy godziny…

Joasia czekała przed bramą wejściową. Ja szybko pobiegłem się zapisać i zostawić bagaż, który miał być przetransportowany do bazy na Marsie osobnym samolotem. Razem z innymi świeżo upieczonymi żołnierzami wyszliśmy na zewnątrz, aby móc się pożegnać z najbliższymi. Nadeszła pora, której nigdy nie chciałem. Cały czas żywiłem nadzieję, że nie spotka mnie ta chwila… – być może ostatniego pożegnania z moją ukochaną żoną… Stanąłem dwa kroki przed nią, wyprostowałem się, wziąłem głęboki wdech i odrzekłem stanowczo:

– Obiecuję, że wrócę.

– Obiecujesz? – Joasia spytała, a z jej oczy popłynęły kolejne strumienie łez, który jakby błagały, żebym nie musiał jechać.

– Obiecuję. Razem wychowamy naszego dziecko – przytuliłem ją mocno do siebie – nie płacz już kochanie. Jeżeli zasięg i czas pozwoli, będę dzwonił i pisał. –Wiedziałem, że to nie jest to samo, że realnej bliskości i obecności nic nie zastąpi, ale cóż innego mogłem powiedzieć…

– Mhm …

– Kocham cię.

– Ja ciebie też skarbie – powiedziała cichutko, ledwie słyszalnym, piskliwym jak słowika głosikiem, i pocałowała.

Po dosłownie minucie rozległ się głos strażnika: „Koniec pożegnań! Wszyscy wchodzić do transporterów!” Wtedy doszło do mnie, że nic już nie będzie takie samo... Poczułem lęk, że naprawdę mogę nie wrócić z tej cholernej wojny… Pocałowałem ją raz jeszcze w usta i brzuszek, po czym odszedłem… Po kilkudziesięciu krokach, na moment zatrzymałem się, zrobiłem w tył zwrot i zasalutowałem dwoma palcami prawej ręki mej ukochanej żonie. Potem już razem z innymi wchodziłem do wozu pancernego. Po chwili zamieszania w końcu znalazłem fotel z moimi inicjałami. Wygodnie zająłem wyznaczone dla mnie miejsce. Właz transportera zaczął się zamykać. W tamtej chwili spojrzałem na Joasię, być może po raz ostatni. Bardzo dokładnie zapamiętałem wygląd jej twarzy podczas tamtej chwili. Lekko owalna, jaskrawa i połyskliwa, niczym odbijające się promienie słoneczne w lazurowej tafli wody. Czółko odkryte, leciutko wysokie. Uszy przylegające. Dwa puszczone na obojczyki krótkie warkoczyki, podobne do delikatnie złotych, świeżo dojrzewających kłosów zboża. Brwi nie za gęste, kolorem swym identyczne jak kora cynamonowa. Oczy przypominające dno morskiego akwenu, dogłębnie przenikliwe ze zjawiskowymi rzęsami. Poliki blade, zaokrąglone z dwoma dołeczkami, jednym większym, a drugim ledwie widocznym. Nosek nie zadarty, prosty, ale troszkę większy, a usta wyraźnie zarysowane i różowiutkie. Była piękna jak każdego dnia, ale spojrzenie przepełnione lękiem i strachem o naszą przyszłość przeszywało wskroś i wywoływało dreszcze na mojej skórze. Bolało mnie to bardzo. Bolało mnie, że byłem bezradny, że nie wiedziałem, jak ją pocieszyć. W ostatniej chwili krzyknęła jeszcze do mnie:

– Niech Bóg ma Cię w swej opiece!

A po tych słowach, jakby za zawołanie, pokrywa naszego wozu z głośnym zgrzytem zamknęła się i ruszyliśmy na lotnisko…

 

***

Dziś mija 436 dzień od kiedy ostatni raz widziałem moją kochaną Joasię. Wojna nadal trwa. Cały czas bronimy się przed oddziałami Asgartów. Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. Zdobywaliśmy placówkę za placówką, odbijaliśmy Mars spod okupacji wroga. Zapowiadało się, że walki nie potrwają długo… Niestety teraz jesteśmy zmuszeni do odwrotu i reorganizacji. W ostatnim miesiącu zyskali nad nami przewagę, gdyż zakupili od Arxanów z Jowisza najnowszą broń – laserową i samosterowalną artylerię, która wyrządza nam koszmarne szkody. Na domiar złego nasze lotnictwo jest uziemione. Asgarci zablokowali transporty paliwa, przez co od dwóch miesięcy nie posiadamy wsparcia z powietrza. Pozostaje nam tylko powolna, żmudna, nie przynosząca efektów walka w okopach i wystrzeliwanie się wzajemnie. Posiłki? Na razie możemy o nich zapomnieć.

Nie wiem ile to jeszcze potrwa… Przez pierwsze pół roku kontaktowałem się z Joasią, ale teraz jest to surowo zabronione… Rząd odciął dla wszystkich żołnierzy, poza sztabem wojskowym, generałami, połączenie z krajem, więc jedyna opcja to włamać się do systemu, za co grozi kara – natychmiastowe rozstrzelanie, bez żadnego procesu sądowego…

Najbardziej boli mnie to, że nie mam żadnych wiadomości od Joasi. Nie wiem, jak się czuje, czy dzieciątko się szczęśliwie urodziło, czy są całe i zdrowe… Nic nie wiem. Kompletnie nic. Żyję w wielkiej niewiadomej. Jeszcze chwilę i zwariuję! Mam dość tej pieprzonej wojny! Jeszcze ten cholerny marszałek Heyens zabronił używania jakiejkolwiek elektroniki, bo podobno „rozprasza ona żołnierzy, co powoduje chaos i brak organizacji w szeregach armii”. Podczas oficjalnej rewizji musieliśmy oddać w depozyt wszelkie urządzenia. Niektórzy ukryli je, sądząc, że pod osłoną nocy będą z nich korzystać. Plan dobry, ale nie wykonalny. Prowincjonalna Policja regularnie sprawdza nas, czy czegoś nie ukrywamy. A ci, którzy nie dostosowują się do regulaminu – przenoszeni są do specjalnych izolatorów. Małe murowane pomieszczenie 2x2, bez okna, tapczanu. Nic tam nie ma, prócz małego wiadra, żeby się odlać. Tam odbywa się karę 24 godzin w temperaturze grubo poniżej 0 stopni Celsjusza, bez jedzenia i wody. Tym o to sposobem jesteśmy całkowicie odcięci od świata. A jak już ktoś chce koniecznie pisać „dziennik, pamiętnik”, jak zwał tak zwał, to dali nam stertę dziwnego, cieniutkiego pergaminu, który w kraju wyszedł z użycia ponad 400 lat temu. No i pióro atramentowe, nie wspomnę już, z którego wieku… Dziwne to dla każdego z nas, gdyż w naszym ojczystym domu wszystko jest zdecydowanie lepiej rozwinięte, na wyższym poziomie rozwoju we wszystkich dziedzinach. Ale tutaj na Marsie to wszystko jest nadal aktualne i w powszechnym obiegu. Mimo że, stanowimy jedno państwo, to tutejsza kolonia, jak widać, jest na najniższym szczeblu postępu technologicznego. Przerażające, ale prawdziwe. Pomyślałem więc, że spróbuję swych sił, jako pisarz, aby zostawić coś po sobie na tym świecie. To też postanowiłem napisać ten mały testament, gdyby

Tekst się urywa

 

***

– Przepraszam, jakie to miało być nazwisko?

– Hermens – powiedziała nerwowo Joasia, uspokajając niemowlaka w wózku, który coraz bardziej dawał o sobie znać.

– Już, już. Sekundka… – urzędnik od kilku minut sprawdzał bazę nazwisk żołnierzy, którzy zostali wysłani na wojnę. – Mam. Maciej Hermens. Który to dziś… A… mamy 25 kwietnia, czyli 5 dni temu…

– Co się stało!? – Joasia krzyknęła z wyraźnym błaganiem, wchodząc w słowo urzędnikowi. Przeczuwała najgorsze.

– Proszę o spokój, proszę Pani. 5 dni temu został ranny podczas bombardowania. W adnotacji jest informacja, że Asgarci złamali jednodniowy pokój i rozpoczęli ostrzał koszar.

– To co w takim razie jest z moim mężem!? Żądam jasnej odpowiedzi! – Młoda matka nie wytrzymała, nie utrzymała nerwów na wodzy i krzyknęła po raz drugi prosto w twarz lekko przestraszonego urzędnika. Dziecko w tym momencie się rozpłakało. Jego płacz był przeraźliwy, gorzki. Zaczęło wrzeszczeć. Wydawało się, jakby przeżywał to wszystko gorzej i mocniej niż jego matka… Joasia od razu zaczęła je uspokajać, gdyż zauważyła, że stała się obiektem do obserwacji ze strony pozostałych urzędników. Wszyscy zaczęli się gapić, niektórzy głupkowato uśmiechać, a jeszcze inni kierowali w stronę Joasi dosadnie wulgarne słowa. Nie zwracała jednak na to uwagi. Po chwilo ponowiła pytanie, już z dużo większym spokojem. Po chwili namysłu urzędnik odburknął:

– Jest w bardzo ciężkim stanie – powiedział sucho, bez emocji. – W raporcie był dołączony plik tekstowy z nakazem dostarczenia go pani.

– To czemu wcześniej nikt mnie nie zawiadomił!? – Joasia po raz kolejny uniosła swój głos.

– Skargi w tym zakresie może pani kierować do naczelnego biura ds. Spisu Żołnierzy na czas wojny.

I w tym momencie zaczęła się burza. Nawałnica gorzkich słów lunęła prosto na twarz państwowego urzędnika. Joanna pełna złości, żalu, rozpaczy zaczęła wrzeszczeć. Nie zważała na to, że w biurze znajdują się inni ludzie. Nie obchodziło ją to, że wokół niej zebrał się tłum gapiów. Nie przejmowała się tym, że urzędnik straszył ją wezwaniem strażników, co mogłoby się skończyć karą grzywny. Potrzebowała dogłębnego wyrzucenia z siebie całego ciężaru, jaki nosiła na sobie przez ponad rok. Czułe, że jej serce się rozdarło i uschło. Jej wnętrze wypełnił żal i lęk przed przyszłością. Czuła, że coś się ewidentnie zmieniło. Po kilku minutach srogiej improwizacji zabrała dziecko i z hukiem wyszła z biura. Strumienie łez coraz obficiej spływały po jej gładkich policzkach. Maluch w nosidełku również płakał, krzyczał w niebogłosy. Obydwoje płakali, odczuwali brak swojego orędownika, głowy rodziny – Macieja… Przechodnie spoglądali na nich z wyraźnym zdziwieniem, odsuwali się na kilka kroków. Zachowywali się oschle, nie wyrażali jakiejkolwiek empatii, współczucia. Każdy, kogo mijali, zatracił w sobie ludzką życzliwość, osobowość. Technika zmieniła ludzi w maszyny – istoty niemoralne, segregujące ludzi według odgórnych kryteriów…

 

***

Po powrocie do swego mieszkania, Joasia ułożyła dziecko w kojcu, a sama usiadła na małżeńskie łóżko. Spojrzała na zdjęcie męża, odrzuciła kopertę z listem i zadumała się przez chwilę w sobie. Przed jej oczyma przeleciało całe ich wspólne, dotychczasowe życie. Dokładnie przypomniała sobie bal, na którym poznała Macieja. Odtworzyła moment, kiedy się jej oświadczył. Na nowo zobaczyła siebie w tradycyjnej sukni ślubnej, a Macieja w dostojnym garniturze. Przypomniała sobie piękną Mszę świętą z wyjątkową oprawą, słowa dozgonnej przysięgi małżeńskiej, wesele i zabawę z rodziną. A na końcu ożywiła w swej pamięci wyjątkowo gwieździstą noc, podczas której z woli Bożej poczęło się ich długo wyczekiwane maleństwo. Rozpływała się w sielankowych wspomnieniach, ale nagły płacz Janka otrzeźwił ją z letargu. Wzięła go na ręce i uspokoiła biciem swego matczynego serca. W końcu zebrała się na odwagę i otworzyła kopertę, którą przekazał jej urzędnik. Momentalnie z jej oczu popłynęły grube krople łez. Odłożyła chłopca do jego łóżeczka i w głębi serca zaczęła czytać:

 

Tutaj Teofil Hause. Kolega Pani męża. Podczas bombardowania, Maciej bez zastanowienia rzucił się, by wyciągnąć z gruzów jednego z naszych żołnierzy. Sam jednak nie zdążył uciec spod gradu pocisków. Został trafiony pociskiem. Jego stan jest poważny. Aktualnie jest nieprzytomny. Po ataku, kiedy wyciągaliśmy go ze sterty gruzu, powiedział, aby przekazać Pani ten tekst i przekazać, że bardzo Panią kocha… Od siebie dodam, że generał nakazał go od razu uhonorować i odznaczył najwyższym orderem państwowym „Vivere militare est” za heroiczny czyn w ratowaniu swojego kolegi z pułku.

 

A dalej był wyżej pisany testament Macieja… Joasia zaczęła jeszcze bardziej szlochać. Pustka. Jedyne, co odczuwała to bezkresna pustka. Bolało ją to, że nie może się spotkać ze swoim ukochanym mężem. Chciała, aby mógł w końcu zobaczyć swoje maleństwo. Nic nie mogła jednak zrobić. Ponadto, nie wiedziała, czy jeszcze żyje. Czy jest sens czekać na jego powrót. Chciała wierzyć, że Bóg pozwoli im spotkać się na nowo, że wojna niedługo się skończy, a Maciej będzie w pełni zdrów. Miała nadzieję, że będą mogli razem wychować Janka. Ostatni płomyk nadziei tlił się w jej wnętrzu, podtrzymywał ją na duchu. Aczkolwiek to smutek zaczął przejmować kontrolę nad jej sumieniem, psychiką.

Oczy Joasi, od obfitego płaczu, przypominały już mocno dojrzałe śliwki, zrozpaczone spojrzenie wysunęło się na pierwszy plan. Twarz jakby postarzała się o kilka lat. Mały Janek znów zaczął pojękiwać. Maluch zapewne odczuwał brak swojego ojca. Tęsknił za nim tak samo, jak Joasia. A może wiedział o nim coś więcej? Joasia wzięła go na swoje drobniutkie ręce i spróbowała ukoić do snu…

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania