Roztopy

Nie wiem od czego zaczęła się kłótnia. Może to było wtedy, gdy krzywo zaścieliłam łóżko, a może kiedy trzasnęłam drzewami. Pamiętam za to rzeczy w pośpiechu wpychane do torby. Ubrania na zmianę w przypadkowych kolorach i fasonach, kilka jeszcze niezaczętych książek, baton zbożowy... w końcu miałam stać się banitą, nie wiadomo co może się przydać. W biegu ściągnęłam kurtkę z wieszaka i niedbale zarzuciłam na ramiona.

Oczekiwałam, że owionie mnie ostry zimowy podmuch. Mroźny wiatr, który w swym majestacie pozwoli mi zapomnieć. Zawiodłam się, było ciepło. W rowach walał się śnieg. Rynsztokiem smutno i powoli płynęły resztki czyjegoś wczorajszego szczęścia. Może pocałunku w śród wirujących płatków śniegu, największego bałwana albo pierwszej w życiu zimy . Zatrzymałam się nad kałużą i zawahałam. Coś co niedawno było cudem od Boga teraz jest zwykłą plamą błota. Podniosłam głowę świat okazał się równie przygnębiający. Drzewa trwały w dziwnym zawieszeniu. Same nie wiedziały, czy poddać się porze roku, czy trwać dalej w rozpaczliwej walce. Gdzieniegdzie suche liście ostatnim tchnieniem życia czepiały się gałęzi. Odwróciłam wzrok w poszukiwaniu księżyca, przecież była pełnia, Srebrny Czarodziej powinien liczyć na nieboskłonie swoje przyjaciółki, gwiazdy. Nigdzie Go nie było. Ani za posępną wierzbą, która kryła smutki w smukłych gałęziach, ani za kościelną wieżą, ani za obłokiem, który... uśmiechnęłam się, lecz tylko na chwilę. Księżyc krył się za chmurą jak za eteryczną tkaniną, jakby ukrywał się przed moim wzrokiem, a może ścigali Go wrogowie tak straży jak Ziemia. Wystraszyła mnie ta myśl, zamknęłam oczy, kiedy je otworzyłam byłam już gdzie indziej.

W trzewiach pustego błękitnego autobusu. Chociaż nazwanie machiny po prostu b ł ę k i t n ą byłoby jak powiedzenie, że niebo jest niebieskie, a słońce żółte, gdy one skrzą się tysiącem barw. Tak samo było z autobusem, on także mienił się, błyszczał i dygotał w świetle ulicznych latarni.

Wysłałam głowę na szybie i zerknęłam na świat przemykający za oknem. Czarne i granatowe plamy co chwilę zakłócały pomarańczowe ciapy świateł. Było duszno, a ja czułam się jak mała rybka uwięziona w brzuchu morskiego potwora przemierzającego bezkresne oceany. Mój oprawca połykał nowe ofiary, coraz więcej i więcej. Ludzie siedzący obok mnie nie zdawali sobie sprawy z sytuacji w jakiej się znaleźliśmy. Chciałam krzyczeć, namawiać ich do buntu i wspólnej ucieczki. Do ratowania życia, ale nic nie zadziałałam, głos uwiązł mi w gardle. Zrozpaczona osunęłam się na siedzenie. Niemal pogodziłam się z rolą kolacji rekina giganta, gdy coś się stało. Głośny trzask, paszcza potwora się rozwarła, a mi nie pozostało nic tylko rzucić się do ucieczki.

Chyba jednak umarłam. Widzę... nic nie widzę. Ciemność otacza mnie całą mam wrażenie, że jest także we mnie. Mrugam. Po kilku sekundach moje oczy zaczynają wychwytywać szczątkowy obraz. W gęstej i czarnej materii leniwie przeciągają się leniwie gałęzie sosen. Czyżbym je obudziła? Mrok nieznacznie ustępuje, a ja dostrzegam nowych mieszkańców lasu. Najbliższymi sąsiadami sosen są buki, majestatyczni panowie, którzy na zimę zapadają w sen. Stoją w ciasnym szeregu, a ich miny są śmiertelnie poważne. Wracam do iglaków, ich towarzystwo wydaje mi się być bardziej przychylnym. Wzmógł się wiatr. Ponownie oczekuję jakiegoś wstrząsu, świadectwa zimy. Nic. Zamiast tego wicher przynosi letnią duchotę. Zdzieram z siebie kurtkę i rzucam pod drzewo. Siadam wygodnie i głaszczę Panią Sosnę po chropowatej korze. Wszystko będzie dobrze, mówię pod nosem i zasypiam. Śnieg obok mnie już stopniał, piękne mamy lato tej zimy.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • sensol 23.12.2018
    nie chwyta za serce
  • misia25085 23.12.2018
    czytałam twoje ostatnie komentarze... to przykra seria "nie chwyta za serce" zastanawiam się czy to prawdziwa opinia, czy nawet nie zapoznałeś się z tekstem

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania