Rycynus (1 na 2)

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Rabatki

 

Zawsze zastanawiał się, co w głowie ma ten dziwaczny staruszek. Dzień w dzień przesiadywał on na tej samej, skrytej w cieniu gałęzi niewielkiego drzewka, parkowej ławeczce, niczym biblijny Jonasz pod krzewem rycynusowym. Fascynowało go jego spojrzenie - te ciemne, smutne oczy, pozbawione chęci... widzenia. Stały bywalec parku 11 Listopada kierował swój wzrok w kierunku rabatek przed parkową fontanną, zupełnie w taki sposób, jak syn Amittaja zerkał zapewne na grzeszną Niniwę - nieco pogardliwie, zazdrośnie, z ogromną goryczą, lecz także z wręcz zapalczywą niecierpliwością; jakby w oczekiwaniu na to, co nastąpi, lecz nikt nie wie, jak i kiedy.

Chłopiec przechodził tamtędy niemalże codziennie - mimo to nie miał pojęcia, w jakim celu zaniedbany, wychudzony staruszek tak często odwiedzał niewielki skwer naprzeciwko dawnego budynku ratusza. Może po prostu nie miał gdzie się podziać, a był w jakiś sposób związany z tym miejscem? Choć to wyjaśnienie wydawało się być najbardziej racjonalnym spośród mnóstwa luźnych domysłów przypisanych do tajemniczego jegomościa, wcale go nie przekonywało. Czuł, że jest w tym coś głębszego, o wiele bardziej fascynującego, chociaż nie miał pewności, czy podświadomie nie próbował nadać czemuś w zupełności zwyczajnemu nuty niezwykłości - a musiał przyznać, że czasem mu się to przytrafiało. Dlatego też z początku nie wiedział, co sądzić o kloszardzie, który zaprzątał jego myśli. Koniec końców stwierdził, że nie ma nic do stracenia: będzie co ma być, a może się okazać, że nie pobłądził aż tak bardzo. Ponadto uwielbiał przygody i wyzwania, a więc nie mógł sobie tego odmówić. I tak oto nieodwracalnie uwikłał się w topos Jonasza.

Na pewnym etapie rozważań dostrzegł jednak, że na sam początek postawił sobie zbyt trudny problem do rozwiązania, że wpierw powinien spytać całkowicie inaczej: co tak właściwie zaintrygowało go w starcu? Dlaczego zawracał sobie głowę losami niepozornego mężczyzny, którego znał praktycznie jedynie z widzenia?

Jednak nawet na to - z pozoru banalne pytanie - nie potrafił odpowiedzieć. Na jakiś czas dał sobie więc spokój z dywagacjami nad dziadkiem z parkowej ławki. Miał przecież o wiele bardziej realne, ważniejsze sprawy na głowie. Historia ta jednak nie opuszczała go nawet na moment, stając się nieodłącznym elementem jego codziennego życia. Za nic nie mógł wyrzucić jej z głowy. Przez jakiś czas doprowadzało go to do szaleństwa - miał mnóstwo pytań, zaś żadnej odpowiedzi. Niekiedy, idąc jak co dzień na przystanek autobusowy, celowo zahaczał o park miejski - tylko po to, by przekonać się, czy zastanie tam swego proroka. I odnajdywał go. Za każdym razem, w tym samym miejscu, spoczywającego w identycznej pozie, żałośnie spoglądającego na te same, kwiatowe rabatki.

Sam do końca nie wiedział, co zmusiło go do podjęcia tego dość desperackiego kroku, niemniej postanowił pewnego dnia udać się do parku, aby spytać Jonasza o parę rzeczy. I tak też się stało. Podczas wysiadania z autobusu zobaczył staruszka i natychmiast podbiegł do ławki. Zastał na niej niemalże wyłysiałego mężczyznę z siwą brodą, tak długą, że gdy pochylał się w ten jakże charakterystyczny sposób, sięgała mu prawie do ziemi. Lecz wówczas, gdy ten zwrócił w jego kierunku poniekąd gniewny i przygnębiony, aczkolwiek wciąż łagodny wzrok, głos uwiązł chłopcu w gardle. W jednym momencie zapomniał, o co miał zapytać staruszka, ba! Skąd on tu się w ogóle wziął...?!

- Pan wybaczy, jednak... no ten... zauważyłem, że siedzi pan tutaj codziennie i od razu pomyślałem, że... jest w tym coś niezwykłego i... - ledwie wydukał. Słowa starannie ułożonej zawczasu przemowy wypadały z niego, zamieniając się w breję wyrwanych z kontekstu wyrazów. Prorok, jakby niewzruszony obecnością przybysza, ponownie skierował swą uwagę na rabatki. Chłopak nie wiedział, co zrobić w takiej sytuacji. Stał więc w bezruchu, pochylony nad starcem i zastanawiał się, co tak właściwie się stało. I wtedy przyszła mu do głowy myśl tak wiarygodna i realna, że aż bolesna: jego niedoszły rozmówca to w rzeczywistości nikt szczególny; to zwyczajny, wiekowy człowiek i nic wspólnego ze znanym prorokiem nie ma, a on niepotrzebnie zawraca mu głowę. Wnet poczuł się bardzo źle i choć przewidział wcześniej taki bieg wydarzeń, nie mógł zaprzeczyć, że liczył na coś o wiele bardziej zaskakującego. Po jakimś czasie oddalił się od rycynusowego krzewu. Odszedł spokojnie, z głową spuszczoną w dół. Miał wrażenie, że całkowicie uleciała z niego nadzieja, iż są jeszcze na tym świecie rzeczy niezwykłe. Już czas na zejście z obłoków i powrót do szarej rzeczywistości.

W ponurym zamyśleniu nie zauważył dziewczynki, którą przez przypadek trącił ramieniem.

- Ej, uważaj trochę! - krzyknęła delikatnym, subtelnym głosikiem, tak bardzo przyjemnym dla ucha, iż musiał rzucić okiem na stworzenie, które wydawało z siebie tak melodyjne dźwięki. Obrócił się więc, aby przyjrzeć się lepiej frapującej istotce. Była to mniej więcej dziewięcioletnia dziewczynka o delikatnych rysach i niezwykle drobnej budowie ciała. Jednocześnie w jej twarzy było coś odpychającego, nie potrafił stwierdzić co, lecz wystarczyło jedno spojrzenie, aby przeszedł go dreszcz. Tknęło go dziwne przeczucie, że coś jeszcze nie jest tak, jak być powinno. Dopiero po chwili zrozumiał, że to ubiór małej – nadzwyczaj skąpy, zupełnie niepasujący do kogoś w jej wieku.

- Przepraszam - odburknął tylko. Nie chciał okazać, jak mocno zaszokował go wygląd dziwacznego dziecka. Poza tym zegar ratuszowej wieży wybijał właśnie godzinę wpół do dwunastej (autobus o tej właśnie godzinie zajechać miał na przystanek). Ostatnią zaś rzeczą, której chciał tego dnia, była wyprawa przez pół miasta do domu na piechotę. No, może oprócz rozmowy z koszmarną dziewczynką (o czym niebawem miał się przekonać).

- Nie zdążysz na autobus - usłyszał za sobą. Stanął jak wryty. - Właśnie odjechał. Kolejny dopiero za pół godziny, łącznie ze spóźnieniem minut czterdzieści. - Pod wpływem impulsu odwrócił się w stronę małej. Skąd znała jego myśli? Ogarnął go niespotykany niepokój. Już chciał obrócić się i zacząć biec, już nie tyle ze względu na autobus, który przecież ponoć właśnie odjechał, ile na mrożące krew w żyłach dziecko. Wtem pojął, że nie może się poruszyć. - Nie tak prędko! - W tym momencie wyciągnęła zza siebie paczkę papierosów i zapalniczkę, po czym wydobyła jedną sztukę, przyciągnęła do ust, zapaliła i zaciągnęła się. On natomiast przypatrywał się temu ze zdumieniem i paniką. Po jego głowie, w rozpaczliwym amoku, plątało się tylko jedno pytanie: Kim ona jest?! Kim do cholery ciężkiej?! Pierwszy raz w życiu tak bardzo się bał. Ona natomiast, choć dobrze widziała wręcz histeryczny lęk w oczach chłopaka, nie przejęła się nim zbytnio. Zamiast tego stała spokojnie, spoglądając na niego pobłażliwie. - Nie musisz się mnie obawiać. - Westchnęła, wypuszczając z ust kłęby siwego dymu. -Ach, ci ludzie! Przejawiają dziwne skłonności do obwiniania mnie za całe zło tego świata, tymczasem jedynym, czego mogą rzeczywiście się bać, są oni sami! - Nie słuchał nazbyt uważnie jej przemowy; bardziej skupiał się na potwornych grymasach, które wykrzywiały jej twarz. Chłopak przeraził się do tego stopnia, że całkowicie odjęło mu mowę. - Ach, gdzie się podziały moje maniery! Miałem się przedstawić. Jestem Lucyfer. Ale to brzmi zbyt oficjalnie. Zdecydowanie wolę, gdy mówi się do mnie - po prostu - Lucy.

Wciąż nie był w stanie pozbierać się po tym co właśnie usłyszał. Miał przed sobą diabła i do tego nie byle jakiego - stał przed nim Lucyfer we własnej osobie. Właśnie rozmawiał z piekielną osobistością i nie było tu mowy o żadnej pomyłce - zbyt wielu rzeczy był świadkiem, by przeczyć autentyczności tego, co właśnie miało miejsce. Lecz jednocześnie przejęła go autentyczna groza, która niczym tysiące ostrzy przekuła jego żołądek, sprawiająca, że krew odpłynęła mu z kończyn, aż zrobiło mu się słabo.

- Ale... Dlaczego? - Sam nie do końca wiedział, co kryło się za jego słowami, lecz diabeł najwyraźniej doskonale zdawał sobie sprawę, co chłopiec ma na myśli.

- Zaciekawiłeś mnie - wyznał szatan urzekającym głosem. - Tylko ty zobaczyłeś w starcu Jonasza, a siedzi tam i czeka już od prawie trzech milleniów! Trzeba przyznać, że choć z niego zacięta sztuka i ma dziadulek charakterek, to do piekła za nic się nie nadaje – zbyt cierpliwy! Naprawdę go cenię. Ja nawet dekady nie wystoję, a on?

Chłopak z wrażenia aż wstrzymał oddech. Na to właśnie czekał od długich tygodni, gdy to zastanawiał się nad tajemnicą mężczyzny z parku. Musiał dowiedzieć się więcej od króla piekielnych czeluści.

- On naprawdę jest prorokiem? - jego głos był wręcz przesiąknięty ekscytacją. Dziecko uśmiechnęło się tryumfalnie, przydeptując dziewczęcym bucikiem peta.

- A jakże by inaczej! - odrzekło z udawanym oburzeniem.

- Opowiedz mi o nim więcej - poprosił chłopiec, spoglądając na Lucy błagalnym wzrokiem. Król piekieł westchnął boleśnie.

- Szczerze powiedziawszy, to nie ja jestem tu od gadania o takich rzeczach. To zupełnie nie moja sprawa, w którą średnio chcę się wtrącać.

- To w takim razie kto? - zadziwił się młodzieniec. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że czart coś kręci, z drugiej strony nie zdumiałoby go nazbyt, gdyby jego przypuszczenia miały okazać się prawdziwe. Raz jego rozmówca z pandemonium podawał nie do końca jasne informacje o Jonaszu, a następnie zaprzeczał, jakoby interesował się tą sprawą w choćby najmniejszym stopniu. Po chwili Lucyfer, westchnął z ulgą, gdyż nie musiał już odpowiadać na niewygodne pytania. Uwagę obu przyciągnęło nietypowe zdarzenie przy śmietnikach po drugiej stronie ulicy.

Starszy mężczyzna, zaniedbany, mocno posiwiały, próbując wrzucić sporych rozmiarów wór do kontenera, w jednej chwili zbladł straszliwie. Po chwili, w której to zdawał się próbować przemóc swoją słabość, bezradnie osunął się na ziemię.

- Trzeba mu pomóc! - młody mężczyzna wyrwał się do przodu, zatrzymała go jednak ręka władcy piekieł.

- Zostań. To będzie całkiem ciekawe.

Chłopak nie oponował. Ciężko mu było odmówić samemu Lucyferowi, który mógł zrobić z nim tyle straszliwych, osobliwych rzeczy. Jednocześnie zżerała go ciekawość - do czego ciężko było mu się przyznać samemu sobie - co tak właściwie chce okazać mu szatan. Mimo, iż poniekąd był pozbawiony możliwości wyboru, dręczyły go wyrzuty sumienia. A co, jeśli tamten zginie? Jego własna bezradność go przerażała.

Zajęty swymi myślami nie miał prawa zauważyć, jak osobliwe wcielenie Lucyfera za jego plecami przemieniło się w mroczny cień, rodem z sennych koszmarów. Ów cienista postać ( posiadająca wciąż, jako tako, coś na kształt ludzkiej sylwetki ) w jednej chwili podleciała do jednego z przechodniów, szepcząc mu coś na ucho. Przechodzień ten, gdy tylko znalazł się przy nieprzytomnym mężczyźnie, splunął na niego i przeklął pod nosem, po czym dodał ściszonym głosem: “pijak”. Kolejna osoba mijająca poszkodowanego – dostojna dama prowadząca przed sobą dziecięcy wózek - prychnęła tylko, po czym żałośnie pisnęła coś w stylu: “Jak tak można! Tu przecież chodzą dzieci...”. Nie minęło kilka chwil, a wokół poszkodowanego zebrał się tłum gapiów. Tylko jedna kobieta, przejęta losem nieznajomego, próbowała go ratować. Samotnie zadzwoniła po karetkę, bo nikt nie chciał pomóc. Wszyscy wykrzykiwali, że sam jest sobie winien - “Było się nie upijać!”. Gdy przyjechał zespół ratunkowy, szatan ulotnił się, jakby nigdy go tam nie było.

***

Mrok. Bezkresna morska toń i fale, odbierające Jonaszowi chciwie każdy łyk powietrza, który usiłował zaczerpnąć, będąc jeszcze na powierzchni, póki nie przykryła go woda. Myślał, że to koniec. Powstrzymywany przez wzburzone morze, nie miał już dłużej siły, by spróbować wypłynąć ponad taflę wody. Jedyne o czym marzył, to szybko się ocknąć... Tak, ocknąć się jak najszybciej...

I ocknął się. Wielka ryba płynęła ku tafli, aby nabrać powietrza. Wydawała przy tym charakterystyczne dźwięki, przypominające pełen żalu i melancholii śpiew. Poprzedniej nocy wyglądało to bardzo podobnie: olbrzym pędził ku górze, a wokalne popisy morskiego stworzenia, które wtedy zdecydowanie bardziej go przerażały, aniżeli budziły zdumienie – wytrąciły go ze snu. Wówczas wpadł w istną panikę. Zaczął krzyczeć i walić pięściami w ściany żołądka ryby. Ona również wpadła w histerię, robiąc beczkę i salto, aby pozbyć się niepokornego lokatora. W tym momencie zrozumiał ,że w jego sytuacji jedynym wyjściem jest zachowanie spokoju. Przynajmniej tego pozornego.

I choć był straszliwie spragniony, głodny i przemoczony, pozostawał przy swoim postanowieniu. Przetrwał w brzuchu morskiego stworzenia całą noc i prawdopodobnie - wszak nie miał z czego wnioskować - również dzień. Spał często (no bo cóż innego można robić we wnętrzu wieloryba?), a gdy jego wielka ryba posilała się innymi, mniejszymi rybkami, wtedy on również zabierał coś dla siebie. I mimo, iż surowe, z lekka już przeżute rybie mięso nie miało najlepszego smaku, na jakiś czas pozwalało mu zapomnieć o głodzie.

Lecz miewał Jonasz we wnętrznościach ryby również ciężkie chwile. Niejednokrotnie budził się i zaczynał wykrzykiwać ku Bogu albo wychwalając go pod niebiosa za uratowanie życia, albo przeklinając to, że w ogóle pozwolił mu się narodzić, by tyle cierpiał. Jednakże w pewnym momencie przyśnił się Jonaszowi ogród i przyznać musiał, że piękniejszego ogrodu w życiu nie widział. W tym ogrodzie, pośrodku ścieżki biegnącej wzdłuż krzewów róż, stał mężczyzna obrócony do proroka tyłem, starszy i już posiwiały, odziany w białą szatę.

- Podejdź, Jonaszu - nakazał, a jego głos był spokojny. Usłuchał się syn Amittaja nakazu nieznajomego, aczkolwiek znajomego.

- Jestem Panie – odparł Jonasz.

- To dobrze. Widzisz Jonaszu, chciałem ci coś pokazać. Coś bardzo ważnego. - Dłonią delikatnie ujął kwiat róży, po czym zerwał go. Odwrócił się do przybysza, lecz śniący dziwnym trafem nie mógł przyjrzeć się jego twarzy. - Spójrz tylko, róża to piękny kwiat. Ale niestety... - tutaj urwał, a po wewnętrznej części jego dłoni popłynęła stróżka brunatnej krwi. - Róże mają kolce. Ale to niezupełnie ich wina. Tak już po prostu mają, to jedyna ich wada. Jednak to, że posiadają kolce nie sprawia, że przestają być piękne. Więcej w nich dobra, niż zła. Powąchaj, jak pachnie. - Mężczyzna przystawił roślinę do twarzy Jonasza, zaś on pociągnął nosem, aby poczuć zapach kwiatu. Był on słodki i upajający, nie wiedzieć czemu, przywodził mu na myśl rodzinne miasto Gat-Hachefer. - Idź więc nauczać do Niniwy, jak ci przykazałem.

- Ale Panie, jakże ja sam jeden mam nawrócić tłumy grzeszników? - spochmurniał nagle prorok, zapominając o przypowieści o różach. - Nikt nie będzie chciał mnie słuchać, wypędzą mnie z miasta!

- Nie trwóż się, Jonaszu! Przyjdzie czas, kiedy wszystko stanie się dla ciebie jasne.

Wieloryb płynął blisko powierzchni, aby później zatrzymać się przy brzegu. Podówczas Jonasz wyczołgał się z jego paszczy, zaś gigant zawrócił ku morskim głębinom. Gdzieś daleko pierwsze promienie słońca padły na mury grzesznego miasta Niniwy, stolicy Asyrii.

Następne częściRycynus (2 na 2)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania