Poprzednie częściRycynus (1 na 2)

Rycynus (2 na 2)

CZĘŚĆ DRUGA

 

Zbudź się, Niniwo!

 

Chłopak szedł parkową aleją, wiodącą wzdłuż sennego stawu, po którego tafli leniwie sunęły dumnie łabędzie. W oddali, po drugiej stronie ścieżki pięły się ku słońcu wspaniale kwitnące o tej porze roku róże, których cudną woń czuł już nawet z tej odległości. Przez krótką chwilę zastanawiał się nawet, czy nie iść w ich stronę; burczenie w brzuchu sprawiło, że postanowił skrócić sobie drogę do najbliższego baru przez niewielki mostek nad jeziorkiem. Skręcił zatem w lewo. Starszy grubszy pan, wychylający się przez barierkę pomostu, aby wygodniej było mu rzucać kaczkom suchy chleb, przypatrywał się mu z uśmiechem, od kiedy tylko wszedł na dróżkę. Stwierdził, że staruszek w kraciastej koszuli i czapce z daszkiem może być jednym z wielu sąsiadów, w których rozpoznawaniu nigdy nie był najlepszy, więc ukłonił się, jak na wychowanego człowieka przystało.

- Szczęść Boże! - odpowiedział radośnie nieznajomy. - Chłopcze, proszę, zatrzymaj się na chwilę.

Zaciekawiony młody mężczyzna posłusznie stanął, z uwagą spoglądając na pana od kaczek.

- No, podejdź śmiało! - Zachęcił go gestem ręki, po czym wręczył zwitek papieru. Chłopiec jął odwijać papierek i uważnie przeczytał jego treść. Wyraz twarzy czytającego zdradzał prawdziwe skupienie, następnie zaś niedowierzanie, po czym wręcz rozbawienie. Jeszcze chwilę spoglądał na dokument, a zaraz uśmiechnął się serdecznie.

- Przeprosiny? Ale za co? - zaśmiał się. - Niech pan wybaczy, ale to musi być pomyłka.

- Pomyłka nie wchodzi w grę - oznajmił przyjaznym głosem dziadek. Młodzieniec przyjrzał mu się uważniej. Wydawał się bardzo przyjemny i godny zaufania. - Tam wszystko pisze - stwierdził. Chłopak jeszcze raz przestudiował zapis na kartce.

- Wciąż nie rozumiem - podsumował po chwili ze swoistą powagą. Tamten tylko zaśmiał się i pokręcił głową, nie tracąc przy tym wcale cierpliwości do chłopca.

- Twój anioł stróż chce cię serdecznie przeprosić za sytuację z rana. Chodzi oczywiście o spotkanie z Lucyferem. Gdyby był wtedy przy tobie, z pewnością by do tego nie doszło. Niestety musiał się udać na bardzo ważną naradę, co przyczyniło się do jego nieobecności. Wysłał mnie, abym przekazał ci tę wiadomość. Jego zatrzymały ważne sprawy tam, na górze.

Tym razem młodego człowieka niemal zwaliło z nóg: z trudem zdołał utrzymać równowagę. Czy właśnie zaczął tracić rozum? Może powinien zgłosić się do specjalisty? Nie, na pewno nie! Ale jak inaczej wytłumaczyć to, co przed chwilą usłyszał? Zdarzenie z diabłem potrafił jeszcze na swój sposób wyjaśnić - przysnęło mu się na jawie i - tyle. Lecz jakichś aniołów stróżów nie mógł już znieść. Z drugiej strony sam się o to prosił. Kto namawiał go do poszukiwania przygód nie z tego świata, kto? Kto kazał rozważać przypadek proroka z ławki w parku? Właśnie! Też mu prorok, z Bożej łaski! Niechaj jego i wszystkie dzisiaj spotkane dziwactwa piekło pochłonie, ot co!

- To chyba jakieś żarty! - Oburzony odwrócił się tyłem do rozmówcy. - Nie, drugi raz nie dam się na to nabrać!

Odszedł pospiesznym krokiem, mijając pomost. Aż wrzało w nim ze złości. Miał już dość dzisiejszego dnia. Najchętniej wymazał by go z pamięci. Lecz było coś jeszcze, to, co widział dzisiaj przy śmietniku. To było niczym drzazga, która utkwi w palcu i choć to nic wielkiego, strasznie boli, a wyciąga się ją z wielkim trudem. Wiedział co prawda, że ludzie z natury są bardzo nieczuli, lecz dzisiejsze zdarzenie wzbudziło w nim nie lada niepokój. Czy Lucyfer miał rację? Ludzie stają się niebezpieczni dla siebie nawzajem?

Nie okazując zdenerwowania wszedł do baru. Kupując dużą zapiekankę z pieczarkami i serem, rozmyślał, jak miewa się chory staruszek, który dzisiaj doświadczył tak wielkiej krzywdy.

Tymczasem w jednej z sal Szpitala Rejonowego, na oddziale dla przewlekle chorych, leżał pogrążony w namyśle pan Tomasz, który dzisiejszego dnia trafił tutaj z powodu osłabnięcia przez zbyt niski poziom cukru. Nie cierpiał szpitali - wyniósł z doświadczenia, że jest to miejsce, gdzie trafia się w ostateczności, kiedy to najczęściej jest już za późno. Dobrze pamiętał, jak zabrali tu jego żonę, chociaż było to naprawdę dawno. Z przestrachem stwierdził, że od tamtej feralnej nocy minęło już przeszło jedenaście lat. Zanim stało się to wszystko, Basia często skarżyła się na bóle w klatce piersiowej, lecz nikt nigdy nie spodziewał się, że to coś poważnego. Żyli w miarę spokojnie, dopóki pewnego wieczoru po prostu nie zemdlała. Zadzwonił po pogotowie. Karetka przyjechała po prawie trzydziestu minutach. Zabrali Baśkę, lecz już nic nie mogli zaradzić - umarła w nocy; był przy tym. Przyczyna zgonu była bardzo prosta: rozległy zawał serca. Po śmierci żony nie mógł dojść do siebie, przez co stracił pracę i mieszkanie. Teraz mieszkał w wynajętej za małe grosze, obskurnej przyczepie.

Również teraz zastanawiał się, czy uda mu się wyjść stąd i w dalszym ciągu móc w miarę normalnie funkcjonować. Cukrzyca to przecież nic takiego, da się z nią żyć. Problem leżał raczej w lekach, na które najzwyczajniej w świecie nie było go stać. Z tego prostego powodu nigdy nie miał przy sobie insuliny. Ciężko u niego było również z dietą - jadł mało, aby starczało mu na wynajem lokum.

Często ludzie nazywali go menelem i pijakiem. Zawsze niezmiernie go to zasmucało. Mógł o sobie powiedzieć wiele, ale nie to, że zasłużył sobie na takie miano. Nie był więc pewien, co konkretnie stało za tą niesprawiedliwością - ciemna strona ludzkiej natury, czy gniew Boży? Jeżeli to drugie, to w takim razie, co go wywołało? Nawet po śmierci Basi, gdy cały świat walił mu się na głowę, on żył ze Stwórcą w harmonii. Nie był może świętym, ale również nikt nie widział w nim z pewnością człowieka złego. Czasem go poniosło, czasem popełniał błędy - to wszystko, co przytrafia się zwykłemu śmiertelnikowi. Co więc rozzłościło Boga, że tak go karał? Nie wiedział...

W barze na rogu ulicy Pochodowej młodzieniec, który tego ranka spotkał się z samym Lucyferem, właśnie zamawiał colę do swojej zapiekanki z serem i pieczarkami. Odwrócił się, aby usiąść przy jednym ze stolików pod oknem, lecz wtedy, gdy spojrzał na swój ulubiony stolik, przy którym siadał nieomal codziennie, ujrzał tę samą małą dziewczynkę o potwornej twarzy i pana w kraciastej koszuli. Co ciekawe, ów staruszek o przyjaznym spojrzeniu ciągnął diabła za ucho. Chłopak niemalże upuścił tacę z posiłkiem i był gotowy uciekać, ale rozmyślił się w ostatniej chwili. Zebrał w sobie resztki odwagi i poszarpanych nerwów, a następnie ruszył w ich stronę.

- Przyprowadziłem drania - stwierdził z dumą znajomy z parku. - A teraz odkręć to, coś nawyczyniał - zwrócił się do niezadowolonego szatana, usiłującego za wszelką cenę wyrwać się z uścisku.

- Dobra już, dobra! Tylko mnie puść!

Prośba króla piekieł została wysłuchana. Chwycił malutką dłonią obolałe ucho.

- To ja rozkazałem tym ludziom, żeby tak potraktowali tego człowieka przy śmietniku. Zawsze im mówię, co i jak mają robić. Kwestią jest tylko, czy mnie wysłuchają.

Staruszek spojrzał wyczekująco na chłopca.

- No, to skoro najważniejsze kwestia mamy załatwione, możemy przejść do spraw mniej naglących - stwierdził po chwili, gdyż chłopiec w dalszym ciągu nie mógł wykrztusić siebie nawet słowa. - Po pierwsze: usiądź, mój drogi.

Młody niepewnie usadowił się naprzeciwko dwóch przybyszów nie z tego świata. Zapiekanka, której tak bardzo pożądał jeszcze piętnaście minut temu, przestałą dla niego istnieć. Myślami był gdzieś daleko, w zasadzie nie do końca wiedział, gdzie. Natomiast był niemalże pewien, że doszczętnie oszalał. Dlatego słowa diabła nie wywarły na nim żadnego, szczególnego wrażenia.

- Jak już zapewne się domyśliłeś, jestem Bożym posłańcem - kontynuował senior poznany w parku. - Tu, na Ziemi, znają mnie jako archanioła Gabriela. Nieformalnie, po prostu Gabryś. Już nie pełnię tak ważnej roli, jak niegdyś - dokonałem swego przeznaczenia względem ludzkości i wypełniłem rolę, jaką powierzył mi Pan Bóg. Innymi słowy - przeszedłem na swego rodzaju emeryturę. Ale lubię tu do was wpadać. Ludzie w głębi duszy są bardzo uczynni, wiesz?

Lucyfer prychnął lekceważąco, lecz anioł nie zawracał sobie nim głowy.

- Wracając do tematu: jak pewnie wiesz, każdy z was – ludzi - ma swojego anioła. Ale bywa tak, że jakiś musi opuścić człowieka, lecz nie na długo i tylko w kryzysowej sytuacji. Wykorzystuje to ten szachraj i jego świta. - W tym miejscu urwał i wskazał na obrażonego szatana we wcieleniu małej dziewczynki. Chłopak pomyślał sobie wtedy, że gdyby nie wiedział tego, czego już niewątpliwie jest świadom - że to tylko przykrywka - uwierzyłby, że siedzi przed nim jedynie rozkapryszone dziecko. - Gdy tylko twój anioł stróż, a później także Bóg, dowiedzieli się, co nawymyślał i nawygadywał, stwierdzili, że tak dłużej być nie może.

- Naprawdę? - zaintrygował się chłopak. Już zdecydowanie luźniej czuł się w tym nadzwyczajnym towarzystwie. I to nie wcale z powodu pozornego szaleństwa. Tak po prostu poczuł, że komu jak komu, ale archaniołowi może zaufać. Chociaż jakby nawet nim nie był, to także nie miałby z tym żadnego problemu.

- Dobrze wiem, że możesz czuć się nieco zagubiony – w końcu nie na co dzień dzieje się w życiu człowieka tyle niezrozumiałych rzeczy. Niebawem wszystko stanie się dla ciebie jasne, nie martw się. O czym to ja mówiłem? A, no tak... Wiele straciłeś przez to pojedyncze, poranne spotkanie, chociaż nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy. Dlatego Pan Bóg posyła mnie, abym coś ci pokazał. Coś bardzo ważnego.

W barze zrobiło się niemalże całkowicie pusto. Można było, co prawda, logicznie to wyjaśnić - właściciel zamykał dziś wcześniej - lecz przez to chłopak na moment poczuł się nieco dziwnie, jakby coś ważnego miało się zaraz wydarzyć.

- A więc ruszajmy - stwierdził Gabriel. W jednej chwili sceneria zmieniła się nie do poznania. Opustoszały lokal przemienił się w szeroki, pachnący środkami dezynfekującymi i lekami korytarz szpitalny, po którym krzątali się w obie strony zabiegani lekarze i pielęgniarki. Cała ta transformacja nie zdziwiła już szczególnie młodego mężczyzny. Zniknął natomiast Lucyfer - kątem oka Młody spostrzegł, jak oddala się on tym samym korytarzem, w przeciwnym kierunku niż oni; postanowił jednak nie pytać o niego. Chciał dowiedzieć się czegoś innego, co dręczyło go już od dawna – a jedna była sprawa, która do tego stopnia zajmowała umysł młodzieńca.

- Gabrielu? Mogę cię o coś spytać? - zaczął dość niepewnie.

- Kto pyta, nie błądzi - odparł tamten, uśmiechając się radośnie.

- Chodzi tu o Jonasza... Tego z parku...

- Ha! - przerwał mu gwałtownie Gabryś. - Wiedziałem, że w końcu o niego zapytasz! Od początku miałeś co do niego wiele racji. Tylko nieliczni ludzie widzą, kim jest naprawdę, możesz uznać się więc za szczęściarza. Nawet Lucyfer powiedział o nim wiele prawdy, a nieczęsto się to temu szarlatanowi zdarza. Owszem, czeka już od trzech tysiącleci. Niewątpliwie niesamowicie cierpliwy człowiek!

- Na co czeka? - zaciekawił się. Anioł nie odpowiedział od razu. Zamyślił się za to i wyraźnie zasępił.

- Na to, co z pewnością nastąpi. Albo już się dzieje.

Dało to chłopcu do myślenia, lecz postanowił, póki co, nie poruszać tego tematu.

- A co chcesz mi pokazać? - na to pytanie wysłannik Boży uśmiechnął się enigmatycznie. Stanęli przed salą numer pięć oddziału dla przewlekle chorych. Do pomieszczenia, w towarzystwie starszej pielęgniarki, wszedł młody mężczyzna ubrany w wytarte jeansy i rozciągnięty sweter.

- Dobry wieczór, panie Tomaszu! - przywitał się entuzjastycznie młody człowiek, podając rękę leżącemu przy oknie mężczyźnie.

- Panie Tomaszu, oto wolontariusz, pan... - zaczęła kobieta.

- Adam. Adam Słoński - przedstawił się młodziak.

- Dobry wieczór - chory odwzajemnił uścisk dłoni. Gdy tylko pielęgniarka opuściła pokój, zaczął rozmowę. - A więc jest pan wolontariuszem?

- Tak jest, ale niech się pan nie martwi, niebawem pan stąd wyjdzie. Z tego, co wiem, ma pan jeszcze problem z nadciśnieniem i zostanie pan na badania, tylko kilka dni... Tymczasem mam coś dla pana. - Zaczął grzebać w swoim plecaku, w końcu odnajdując karton soku i paczkę paluszków. - Pytałem pielęgniarki, nie zaszkodzi panu.

Podał mężczyźnie zakupione wcześniej produkty.

- Dziękuję - odparł tamten, wyraźnie zaskoczony. - To bardzo miłe z pana strony. Niech pan wybaczy, pamięć już nie ta... jak panu na imię?

- Adam. Ma pan może ochotę na spacer?

***

Popołudnie tego dnia było niezwykle upalne, toteż gdy nastał chłodny wieczór, Jonasz odetchnął z ulgą. Krzew rycynusowy, który wyrósł nad jego głową którejś nocy po zakończonym prorokowaniu w Niniwie, do pewnego czasu dawał w czasie tych upalnych dni – tych, w których na wzgórzu nieopodal miasta czekał na zagładę metropolii – zbawczy cień. Innej nocy krzew jednak uschnął, gdy to szkodnik przegryzł jego korzenie – bardzo rozpaczał Jonasz nad śmiercią krzewu. Oczywiście bardziej żałował drzewka w samym środku parnego dnia, lecz teraz, gdy słońce chowało się za wieżę dawnego budynku ratusza, również niezmiernie było mu go szkoda. Cały park 11 Listopada wręcz przepełniony był zielenią - jedynie to obumarłe drzewko odstraszało przechodniów swymi gołymi gałęziami. Rozejrzał się wokół. Zawiesił wzrok na krzewach róż - przypomniały mu one przepowiednię sprzed trzech tysięcy wiosen; odległy sen, wyśniony we wnętrzu wielkiej ryby: że kiedyś zrozumie. I zrozumiał. Co mu to jednak dało, skoro róże, choć są piękne i mają kolce - ranią, gdy próbuje się ich choćby dotknąć... A co dopiero je pielęgnować! Po co zatem im kolce? Nie da się usunąć kolców, nie krzywdząc róży...

- Jonaszu! - usłyszał nieznajomy, aczkolwiek znajomy głos. Nie odpowiedział. - Jonaszu, czy jesteś? Jonaszu!

Wtem wszystko ucichło. Ptaki zaprzestały swej pieśni pożegnania dnia. Nawet wiatr ustał, zatrzymując bujające się wcześniej korony drzew. Mężczyzna ubrany w togę, widocznie starszy i zupełnie posiwiały, położył pomarszczoną, silną dłoń na ramieniu proroka.

- Jonaszu, jeszcze nie czas. Chodź już.

Syn Amittaja wstał, po czym udał się w stronę dawnego budynku ratusza, pozostawiając za sobą kwieciste rabatki, ławkę i martwe drzewko.

***

Pan Tomasz pomyślał, że Bóg jest jednak miłosierny.

Szedł wraz z wolontariuszem wzdłuż ulicy Parkowej, przy której to stał zabytkowy ratusz. Rzucił okiem na park miejski. Park wieczorem zawsze wydawał się mu piękniejszy niż za dna. Coś mu jednak nie pasowało, czegoś wyraźnie brakowało, nie mógł jednak stwierdzić, czego dokładnie. Stanął więc, aby przyjrzeć się dokładnie otoczeniu. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło od rana. Zdawało mu się jednak, że to uschnięte drzewko przy fontannie rano było jeszcze całkowicie zielone. Pewnie tylko mu się przewidziało...

- Panie Tomaszu, wszystko dobrze? - zaniepokoił się Adam, oglądając się za siebie.

- Tak, już idę - ostatni raz spojrzał na pogrążający się w ciemności park 11 Listopada.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania