Rzeka umarłych - Lucy Monty - część I

Noc. Ciemna, mroczna noc. Księżyc na niebie, dziś pełnia. Pierwsze chwilę marcowej wiosny, obfitej w reaktywację liści na drzewach. Mróz, obecnie, jakby zasłania to wszystko i spowija gęstą mgłą. Mały rynek w Krakowie, 16 - letni Dominik, smukły i filigranowy blondyn, właśnie wraca ze swojej pierwszej imprezy, jakże upojnej. W myślach, wciąż identyczny obrazek, usta Magdy, rok starszej i kieliszka, który nieustannie wędrował, tym razem w kierunku jego warg. Wiedział, że rodzice będą źli, jest pijany, miał tego świadomość, trzecia w nocy, na szczęście jutro początek weekendu. Nowa szkoła, jedna z najlepszych w mieście, humanistyczny kierunek, wygrany niedawno konkurs poetycki w wymiarze ogólnopolskim. I teraz, 2 marca, zaproszenie, opatrzone niebieską kopertą, urodziny Magdy Zastępy - nie mógł odmówić. Nie po dziesiątej! - ostrzegali stanowczo rodzice. Nie mógł jednak już nic zrobić, a ile by dał! Choć może nie, może liczne reprymendy są warte, licznych pocałunków. Nie miał czasu, by wówczas się nad tym zastanawiać, mieszkał na Kazimierzu, musiał dotrzeć do przystanku, a w jego stanie, wiązało się to z cudem, podobnie jak złapanie jakiejkolwiek linii, o tej godzinie. Przyspieszył kroku, czuł, że traci równowagę, zamiast prosto, bezwiednie skręca, przesuwa się poziomo. Parę razy zwymiotował, pod wpływem dużej ilości alkoholu we krwi. Wciąż jednak czuł, że warto było, warto było zasmakować, wcześniej nieznanego, prawdopodobnie niepowtarzalnego. Znalazł się na plantach, choć w mroku, trudno było mu to zidentyfikować. Chciał usiąść na ławce, mokrej od wczorajszego deszczu. Oddalił jednak tę myśl, wiedząc, że musi się spieszyć - ostały się w nim resztki zdroworozsądkowej świadomości. Prawie biegł, nie mógł szybko, przewróciłby się, a z podniesieniem, jak we śnie - niepodobne wówczas. Co chwilę zamykał oczy, i wbrew automatycznych zachowań organizmu, otwierał je, by zostać jeszcze do momentu powrotu do domu, w tej rzeczywistości. Nagle usłyszał strzał, jeden, później drugi. Zerwał się, i starał wykorzystać wtedy wszystkie swe siły. Wybiegł na przejście dla pieszych i znów, przeszywający bębenki uszne, odgłos, nie pistoletu, czegoś innego, wiedział o tym. Stanął na chwilę i zaczął biec dalej, już nie miał sprecyzowanego celu, po prostu szukał ratunku w przemieszczaniu się. Dobiegł do placu na groblach, przycupnął przy jednym z krawężników, nieopodal ogólnodostępnego boiska ze sztuczną trawą.

Ja pierdole! - znalazł czas na określenie swych ówczesnych emocji. Pomyślał, że musi biec dalej, pobiegł w kierunku Wisły, bulwarów. Kiedy wbiegał po schodach, o mało się nie wywrócił, uratował go paradoksalnie, czynnik w takich sytuacjach szkodzący - sznurówka od rozwiązanego buta, czarnego marki Nike. W końcu znalazł się przy jednej z ławek, nie usiadł na niej, podszedł blisko rzeki, przyglądnął się uważnie. Widział przybliżające się ku niemu kontury, lecz jakby we mgle, niewyraźnie. Zamrugał. Teraz był pewien, naprzeciwko jego wzroku, na powierzchni wody, pływało ciało. Nie zareagował natychmiastowo, dopiero po paru chwilach, z jego oczu zaczęły wypływać autentyczne łzy grozy i przejęcia.

Pomocy! - krzyknął, i po chwili wpadł do wody. Zakończył się nocny spektakl, charakterystyczną onomatopeją - plum!

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania