Rzeka umarłych - Lucy Monty - część III

Walrus, siedział właśnie w zacnie ustrojonym gabinecie, naprzeciw 50 - letniej kobiety, swej przełożonej, notabene obchodzącej urodziny, zaledwie dwa dni temu. Zapomniał złożyć jej życzeń. Za oknem właśnie zaczął padać deszcz, którego wymowność podkreślały liczne uderzenia kropel w dach budynku. Iza Kopeć, rzeczona kobieta, stanowczo wpatrywała się w jego rysy na zagubionej twarzy, chcąc zrozumieć ostatnie uczynione przez niego występki. On również się przyglądał, pięknym, podkreślonym czerwienią, ustom, najmłodszym w całokształcie kobiety. Ostatni raz rozmawiał z nią miesiąc temu, proponowała zmianę urzędowania na Kielce. Argumentowała dobrymi warunkami w owym mieście i brakiem tak dużych warstw, rosnącej miarowo presji.

- A więc, dlaczego przyjechałeś tak późno na miejsce zbrodni?! - naciskała nieustannie.

Prokurator za dużo miał jednak w sobie wówczas rozważań, by móc być w pełni dostępnym w rozmowie.

- Wiesz Iza, każdy człowiek miewa kryzysy, nie jestem przecież pieprzonym robotem! - zagotował się.

- Ale nie każdy jest liczącym się w kryminalnym świadku prokuratorem! - zripostowała natychmiastowo.

Patrzyli na siebie jeszcze chwilę, a on wiedział, że jego myśli zupełnie odbiegają od istotności, co martwiące odbiegają coraz szybciej. Skąd tak dobra forma w tak krótkim wieku? - zastanawiał się, wpatrując w detale na ciele rozmówczyni.

- To twoja ostatnia szansa, jak nie rozwiążesz tej sprawy, koniec z Krakowem! - oznajmiła, wstała, wzdychnęła i wyszła.

- Kurwa mać! - skwitował automatycznie, na tyle nikle, by nikt nie zdołał go usłyszeć.

Również się podniósł, rozprostował parę razy i opuścił pomieszczenie, odświeżając jeszcze w świadomości lata swej zawodowej chwały, podczas której to zdemaskował na przykład jeden z najsilniej działających gangów narkotykowych w Polsce. Cały rok temu, a nie jak jemu się zdawało - wręcz ciągle. Żył jednym momentem, nie zrozumiał jego specyfiki - krótkotrwałości i rychłego odejścia, zwolnienia miejsca potencjalnemu zastępcy. W jego przypadku, dotychczas nieobecnemu. Rozważał również kandydatów, którzy to mogliby zgłosić jego niesubordynację. Prędko wpadł na jednego - Moczydół, ale cóż, czasu nie cofnie, najpierw rozwiąże sprawę, a następnie policzy się z niewytłumaczalnie zagubionym i zawistnym inspektorem. Na schodach budynku czekał już reporter z jednej z krakowskich stacji telewizyjnych wraz ze swoim kamerzystą. Na odgłos kroków prokuratora, prędko obrócili się i zbliżyli do mężczyzny.

- Jaki pan ma plan dotyczący śledztwa? - padło pierwsze pytanie.

- Chcę znaleźć sprawcę, metody schodzą na drugi plan, najważniejsze jest działanie, a nie planowanie, często z użytkiem, nie mające nic wspólnego - odpowiedział prokurator, będąc sam zaskoczony swą zręczną orientacją interaktywną.

- Macie podejrzanego? - znów młodociany głos dziennikarza, tym razem wypowiadającego skrajnie absurdalne pytanie.

- Dziś nie ma prima aprillis. Podejrzanych nie typuje się godzinę po zbrodni - wyjaśnił Walrus i odszedł od natrętnych zebranych.

Opuścił budynek prokuratury miejskiej, wsiadł do pojazdu, tym razem musiał pojechać na komendę, skontrolować rozkazy, które jak podejrzewał, przez trudnego we współpracy asystenta Moczydóła, nie zostały choćby w ćwiartce wykonane.

Zdeterminowany dojechał na miejsce w piętnaście minut, wszedł po schodach wprowadzających do gmachu, otworzył drzwi, najpierw nieudolnie w nie prawidłową stronę i skierował się do gabinetu komisarza. Stanowczo wszedł i stanął jak wryty, widząc zaistniałą w owym pomieszczeniu, sytuację.

- Co tu się dzieję, do jasnej cholery! - zareagował na wspomniane.

Na stole siedziała para, dziewczyna, zdecydowanie młodsza niż jego była żona i inspektor zajęty swoimi zawodowymi obowiązkami, w pocie czoła.

- Przepraszam - odpowiedział Moczydół, schodząc ze stołu.

Partnerka mężczyzny, nieśmiało zeskoczyła, idąc śladem komisarza i wyszła z pokoju bez słowa.

- Teraz słuchaj uważnie! Odebrałeś mi żonę, wziąłeś z nią ślub, objąłeś ramionami opieki, skurwielu, ty zdradliwy skurwielu - zwrócił się prokurator do inspektora, zaraz po zamknięciu drzwi przez zdezorientowaną partnerkę komisarza.

- Zrozum, to nie tak! - próbował nieudolnie tłumaczyć się Moczydół.

- Jeszcze raz, a ona o wszystkim się dowie. Spokojnie, wiem kto doniósł Izie, a do Marii wciąż mam numer.

Moczydół zrozumiał, że jego sytuacja jest bardzo trudna, prawdę mówiąc, nie widział wówczas żadnego, nawet najmniejszego światełka w ciemnym jak nigdy tunelu.

- Co z matką? - zmienił ton i temat Walrus.

- Przyjechała na miejsce zbrodni zaraz po tobie. Była bardzo zszokowana, nie chciałem jej tam męczyć. Umówiliśmy się na jutro, ma się zjawić na komendzie.

- Przesłuchałeś już kogoś? - dociekał.

- Za godzinę będzie jakaś dziewczyna denata, jeden z naszych się dowiedział gdzie do szkoły chodził, telefon przejrzeli, no i w SMS - ach, były takie wiadomości miłosne, chyba do Magdy jakiejś - prokurator wyczuwał u współpracownika wyraźne zdenerwowanie.

- Dobra, chcę być obecny - powiedział Walrus i zlustrował raz jeszcze srogim wzrokiem, przestraszonego, zdawało mu się, Moczydóła.

- Naturalnie - odrzekł inspektor, i zakłopotany poprawił teczkę na biurku.

W pewnym momencie, z cichych wpatrywań, wyrwało ich pukanie do drzwi. Nie czekając na odpowiedź do pokoju wszedł jeden z policjantów.

- Ktoś chce złożyć zeznania - powiadomił dwójkę przełożonych.

Na korytarzu stał młody chłopak, siedemnastoletni, z niebieską czapką z daszkiem na głowie, i przystojną urodą, pomimo niekorzystnej aury miał na sobie krótkie, dżinsowe spodnie i ignorancką koszulkę na ramiona.

- Dzień dobry - zamruczał niepewnie.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania