Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Sąd Krwi Prolog

__________________________________________PROLOG___________________________________________________

 

Nazywam się Tenn Goldberg, mam siedemnaście lat i rok temu straciłem swoich rodziców w wypadku samochodowym.

– Może chciałbyś jeszcze napić się soku zanim pójdziesz do szkoły, co?

Od tamtej pory mieszkam u swojej babci i jakoś dajemy sobie radę sami.

– Poproszę – powiedziałem, przejmując od babci karton – Pomyśleć, że po tylu dniach wolnego kazali nam wrócić do szkoły.

Przez dwa miesiące nasze miasto, jak i wszystkie znajdujące się w nim szkoły były pozamykane...

– Rozmawiałam wczoraj z Hankiem z sąsiedztwa, wiesz, tym "emerytowanym" policjantem – Skinąłem głową – Ponoć jego pracujący jeszcze w zawodzie doszli do pewnej konkluzji.

A wszystko przez to, że na wolności żeruje...

– Morderca – dokończyła po krótkiej przerwie – Masz już tyle lat, więc nie będę owijała w bawełnę – Wytarła dłonie szmatką kuchenną, a następnie zasiadła naprzeciw mnie – Hank wraz z innymi uważa, że śmierć uczennicy z twojego liceum oraz innych obywateli naszego miasta dokonała ta sama osoba...

– Jak ktoś może być tak chory? – zapytałem wpół szeptem – Spośród tylu miast, dlaczego akurat musiało trafić na to nasze?

– Właśnie – przytaknęła – Być może znaleźliśmy się wszyscy w złym miejscu i czasie... Krążą plotki...że mordercą jest zbieg z tutejszego szpitala psychiatrycznego, lecz nie zostało to w żaden sposób ani potwierdzone, ani zaprzeczone...

– Więc mordercą może na dobrą sprawę być każdy.

Zapadła grobowa cisza, przerywana jedynie przez syczenie patelni oraz stłumiony śpiew ptaków. Pogoda nie zapowiadała się zbyt obiecująco, ponadto w radiu mówili o ogromnym wzroście opadów we wschodniej części krajów i na chwilę obecną grozi nam zalanie. Peach Creek, leżące na krańcach Ameryki zachodniej było od zawsze najzwyklejszym w świecie zadupiem. "Było", ponieważ nagle stało się centrum tego, co najgorsze. Z początku tylko mówiono w telewizji o drobnych kradzieżach, ale później sprawy przybrały okropny obrót. Zaczęły się pobicia, demonstracje, a teraz serie niewyjaśnionych morderstw. Chyba sam Bóg dał nam wszystkim z liścia.

Wszystkie te nieszczęścia spowodowały wytężoną pracę policji, nawet sześćdziesięcioletni Hank Bowers, policjant emerytowany oraz dobry znajomy mej babci, został zmuszony do powrócenia na służbę. Ustanowiono godzinę policyjną oraz wprowadzono obowiązek zakładania przynajmniej dwóch zamków do drzwi, zaopatrzenie się w środki samoobrony, jak i zabroniono wychodzić po zmierzchu.

– Może chcesz parę naleśniczków? Są prawie że gotowe... – Zawołała w końcu babcia, łamiąc niezręczne milczenie.

– Nie, dziękuję, kolega pewnie czeka na mnie tuż przed bramą.

– W porządku – powiedziała – Tylko pamiętajcie, by trzymać się razem i iść do tego sklepu, jak mówiliście, dobrze wiesz jaką mamy sytuację – Poszperała w kieszeni – Weź go...

– Zegarek? – spytałem, wpatrując się w przedmiot.

– No cóż, ja nigdzie się dziś nie ruszam, a tobie przyda się coś do pomiaru czasu, nawet jeśli masz swój telefon.

Za kwadrans miałem pójść z przyjacielem do sklepu z automatami, toteż szybko zjadłem ostatniego tosta z talerza, założyłem jesienną kurtkę, a następnie, o mało się nie potykając, pobiegłem w kierunku drzwi. Moja babcia, która właśnie kończyła odsmażanie cienkich jak papier naleśników, o mało się nie przewróciła przez cały ten pośpiech.

– Tym młodym to wiecznie się śpieszy! – zawołała.

Gdy tylko postawiłem krok za próg mieszkania, powitała mgła gęsta jak mleko, a w dodatku panował typowy dla jesieni, przeraźliwy ziąb poranka. Pomimo założenia odpowiedniego dla pory roku ubioru, wciąż czułem ciarki, a moje policzki zaczęły się marszczyć. Powinienem się przyzwyczaić, w końcu niedługo nadejdzie zima.

– O już jesteś! – zawołał mnie Honney, kolega z tej samej klasy – Myślałem, że znowu zaspałeś(ostatnio dość często ci się zdarza) i nie pójdziesz do salonu.

– Jakie tam "znowu"? – Zamykam za sobą furtkę. – To ty nie dajesz mi przecież zasnąć tymi telefonami, normalnie aż mi w uszach dzwoni. – Ziewam – Tak poza tym, to nie salon, a sklep z automatami.

– Żeś się stał czepialski, masz szczęście, mi tam od braku snu chce się tylko wypominać.

– Musisz więc wcale nie spać – zrewanżowałem się tanią ripostą, na co odpowiedział mi parsknięciem – Zabrałeś forsę?

– Ta, może starczy nam na parę godzin gry, a potem najwyżej pójdziemy gdzie indziej.

– Wolałbym nie – przyznałem – Policja i tak patroluje całe miasto, mamy szczęście mieszkać nieopodal sklepu.

– Szczęście w nieszczęściu – odczytał mą myśl.

Wraz z Honneyem przeszliśmy obok starej piekarni i mogliśmy zobaczyć zarys placu targowego. Niegdyś można było stąd usłyszeć krzyki handlarzy, zachwalających swoje towary, jak i śmiech dzieci, pochłoniętych jedzeniem waty cukrowej, jednak teraz jedynym źródłem hałasu zdawały się być nasze kroki.

Na miejsce dotarliśmy punkt dziewiąta. Jeśli nie liczyć stojącego przy kasie mężczyzny, sklep krzyczał pustką. Honney podał sprzedawcy kilka dych i w zamian otrzymał wieżyczkę małych żetonów o kolorze ciemnego błękitu.

– Dostaliśmy więcej niż się spodziewałem!

Graliśmy we wszystko co popadnie, zaczynając tytułów retro, przechodząc przez kolejne poziomy z nieziemską precyzją. Zabawa trwała długo, ale wszystko zmieniło się krótko po rozlegnięciu się dzwonka przy drzwiach wejściowych.

– Dzień dobry! Witam- – przerwał pracownik, a gdy się odwróciłem, zauważyłem, że klient ma w ręce nóż.

Mężczyzna rzucił się na niego, a następnie zadał kilka pchnięć nożem. Całość tej makabry zasłaniała lada, toteż widziałem jedynie fragment czarnej bluzy atakującego oraz unoszącą się rytmicznie do góry dłoń.

– Khi. Khi, Khi – dziecięcy śmiech zdradzał niekontrolowane okrucieństwo.

– Ej! Tenn, spierdalamy! – krzyknął Honney, co zwróciło moją uwagę na wagę tego słowa.

– Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa – Pobiegłem na tył sklepu, a oprawca, skończywszy swoje dzieło, ruszył w ślad za nami.

Nie do końca pamiętam co wtedy czułem, po prostu biegłem, nie oglądając się za siebie, lecz kiedy już to zrobiłem, nikogo za mną nie było. Zatrzymałem się, by złapać trochę tchu, a wtedy...

*STAB*

 

– Tracimy go! – Usłyszałem jeden głos.

– Nie pozwolę na kolejną śmierć! Musimy TEGO użyć...

Cisza.

– Jest pan absolutnie pewien?

–...

– Na trzy, gotowi? Raz, dwa, trzy....

 

– Brak pulsu. Pacjent nie żyje...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania