Pokaż listęUkryj listę

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Samotni mają brudne plecy - Rozdział II - Ona

To było kiedy miałem 18 lat - klasa maturalna w liceum. Byłem naiwny, cudownie naiwny... Wierzyłem w piękno. Świat wyglądał inaczej, powietrze pachniało świeżością. Żyłem romantycznym przeświadczeniem, że wielka miłość odmieni moje nastoletnie życie. Zupełnie jakby było mi źle. Muzyka wchodziła wtedy jak nigdy później. Opuszczałem zajęcia w szkole tygodniami, w blokach po kilka dni. Zimą, na wagarach czytałem Kerouaca, Salingera, Fitzgeralda. Przejmowałem od książkowych bohaterów dekadencję, nonkonformizm, romantyzm.

W szkole nie rozmawiałem z nikim, przerwy spędzałem w kiblu. W pewnym okresie wagarowałem tak często, że klasa biła mi brawo, gdy zjawiłem się na zajęciach z polskiego.

Z drugiej strony pragnąłem wielkiej miłości, chciałem mieć dziewczynę, w której zakocham się bez pamięci i rozumu, w której zatopię się i zatracę bez reszty. Myślałem wówczas, że potężne uczucie będzie moim lekarstwem. Chciałem mieć kogoś, o kim będę myślał całymi dniami, z kim nocami będę rozmawiał przez telefon o marzeniach, muzyce i życiu.

Zanim stałem się kompletnym dupkiem, żył we mnie romantyk. Naprawdę. Chciałem kochać romantycznie, platonicznie wręcz. Wierzyłem w to. Myślałem też, że aby pocałować dziewczynę potrzeba dwóch miesięcy, a seks to przychylne zrządzenie jakiejś wyższej siły. „Kocham Cię. Bardzo Cię kocham. Chcę się z Tobą kochać. Masz piękne nogi, takie mleczne i gładkie... Kocham Cię.”

Dziś wiem, że romantyzm stanowi sprzeczność… a może chodzi wyłącznie o seks? Może nie potrafię już kochać? Przecież wystarczy jeden wieczór, aby ją pocałować. Drugi wieczór i wolna chata – robimy ze sobą co chcemy. Kiedyś myślałem inaczej, żyłem czymś innym.

Był późny październik 2013, wieczór. Siedzieliśmy z ziomkami na jednej z ławek w Wawrze, w którym wszyscy wtedy mieszkaliśmy. Było zimno, chłód szczypał nas po policzkach, kiedy Krzychu odkrywał przed nami twórczość Sonic Youth. „To riff wszech czasów” - przekonywał nas, puszczając z telefonu „Catholic Block”. Sączyliśmy tanie piwo z delikatesów, przed nami rozpościerał się park obsadzony potężnymi topolami. Był środek tygodnia, wszyscy musieliśmy rano wstać - zanim później rozproszyliśmy się po uniwersytetach, różnych miejscach pracy i zamieszkania, chodziliśmy przecież do liceów i techników. Wcześniej łączyło nas jedno gimnazjum, przedtem ta sama podstawówka. Znaliśmy się bardzo dobrze. Startowaliśmy z tej samej pozycji. Nie wiedzieliśmy wówczas, że kiedyś będziemy za sobą tęsknić.

Spotkaliśmy Kingę, wracała właśnie z zajęć. W listopadzie tamtego roku kończyła osiemnaście lat. Poinformowała nas o wielkiej urodzinowej imprezie, na którą jej rodzice wynajęli cały klub. Zaprosiła nas, jednak po latach nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zrobiła to bardziej z grzeczności, niż ze szczerej chęci.

 

 

Listopad

 

No to pojechaliśmy, przynajmniej część z nas. Uśmiechnięci, przebiliśmy się metrem do ciasnego klubiku na Służewie. Było dużo osób, w większości dziewczyny. Czuliśmy się niemalże wyróżnieni. Kinga miała całą masę koleżanek.

Przyjęcie miało odbyć się w klimacie „lat dwudziestych”. Stroje gości były improwizowane na szybko. Jeden z kolesi nakleił dwa paski czerwonej taśmy na swoją koszulę, co miało wyglądać jak retro – szelki. Z głośników płynął jakiś electro swing. Przywitaliśmy się z Solenizantką.

Nie wiedzieliśmy za bardzo, co ze sobą zrobić… potem dostaliśmy kupony na wódę. Problem rozwiązany. Nigdy nie nauczyliśmy się bawić na trzeźwo, nie potrafię tego przeskoczyć do dziś. Usiedliśmy z ekipą na prostokątnej kanapie z czerwonej skóry. Miejscówa była o tyle komfortowa, że znajdowała się w małym pokoiku, który oddzielony był wielkim akwarium od reszty klubu. Zaczęliśmy pić. Czułem na sobie jakąś tłamszącą presję. To dziś odmieni się moje życie, myślałem. Przez ostatni tydzień nie było mnie w szkole, oderwałem się zupełnie od rzeczywistości. Lewitowałem gdzieś w pizdu w perłowych obłokach stratosfery. Gówniarska miłość rodem z „Trudnych Spraw” miała być dla mnie wybawieniem.

W końcu dostrzegłem ją, była spowita kłębami dymu, stała sama przy barze. W tle głośno rozkręca się „Atomic” zespołu Sleeper. Spojrzała na mnie, jednym pociągnięciem dokończyła papierosa. Miała obrażoną minę. Szybkim, zniecierpliwionym krokiem wyszła na zewnątrz. Pobiegłem za nią, wydusiłem „cześć”, ona wsiadła do taksówki, drzwi pozostawiła otwarte. Stałem w koszuli na zimnie. „Jedziesz, czy nie?” – spytała z prowokacją w głosie. Nikt mi nie uwierzył, nawet gdyby wydarzyło się to naprawdę.

W rzeczywistości, mignęła mi parę razy wcześniej na imprezie. Bliżej poznaliśmy się w rezultacie marnego fortelu. Zaproponowała wódkę, a ja zakochałem się w niej od razu. Miała na sobie jasnoróżową sukienkę z falbankami. Znacie ten typ urody? Dziewczyna, która niebawem stanie się klasycznie piękną kobietą. Jej mlecznobiała, czysta cera kontrastowała zdrowo z gęstymi włosami. Około piątej rano - pod koniec imprezy, kiedy miejsce mocno opustoszało - zdjęła szpilki. Była niższa, niż na początku mi się wydawało. Powoli zbliżyła się do mnie. Byłem zafascynowany jej pewnością siebie. Uniosła się powoli na palcach, demonstrując swój sprężysty i jędrny seksualny potencjał. Powoli poprawiła mi krawat i musnęła dłonią po policzku. Płonąłem w całym podbrzuszu. Wtedy ostatecznie się jej poddałem.

Myślałem o niej dniami i nocami. Pisałem wiersze. Widziałem w niej niezrównaną perfekcję, najpiękniejsze kobiety świata były przy niej niczym. Każda żeńska postać filmowa miała jej twarz. Pewne rzeczy nabrały zupełnie nowego smaku, nowej perspektywy. Miałem rozjebane serce. Nie spałem, wolałem myśleć o tej… wyjątkowej dziewczynie. Pragnąłem zainwestować w nas całą energię, oto odkryłem sens mojego istnienia. Moje wyobrażenie o wielkiej miłości nie pokryło się jednak z rzeczywistością. Byliśmy bardzo młodzi, bardzo naiwni. Nie mieliśmy nic, czasu, pieniędzy, mieliśmy tylko – jakże ważne – maturalne obowiązki. Oto wkraczamy w dorosłe życie, przed nami egzamin dojrzałości. Kupiliśmy to bezmyślnie. Czułem w sercu płonący ogień, wulkan gotowy eksplodować hektolitrami rozżarzonej lawy. Gdybyśmy tylko mieli odwagę zbliżyć się fizycznie, gdybyśmy zamienili czułe przytulanie na pot, spermę i zimne dreszcze… Czuliśmy w tym wszystkim przeznaczenie, myśleliśmy, że jesteśmy sobie pisani, że dano nam cały czas tego świata tylko po to, by pielęgnować to, co działo się między nami. Jednak nie czułem zrozumienia. Nie czułem w tym wszystkim komfortu. Ona również. Pamiętam stres, zazdrość i obsesyjną, chorą miłość w okresie przedmaturalnym.

Nadal jest prawdziwą miłością, w którą mógłbym uwierzyć. Gdyby pojawiła się dziś u mnie w progu i powiedziała „chodź ze mną”, poszedłbym. Ciekaw jestem, czy zrobiłaby to samo.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Aisak 02.03.2019
    Samodzielni mają długie ręce, jak gibony.
  • jesień2018 03.03.2019
    Ładne. Czyta się trochę jak pamiętnik. Trafnie opisana nastoletnia niezgrabność:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania