Poprzednie częściSelekcja

Selekcja rozdział 18

— Jak to wiesz? — Cornelia odło­żyła fili­żankę i splo­tła ręce, po czym uło­żyła je na swo­ich kola­nach.

 

Jane spu­ściła głowę. Nie chciała wyja­wiać swo­jego pocho­dze­nia. Scho­wała twarz w dło­niach, zosta­jąc w tej pozy­cji na chwilę. Wstała jed­nak po kilku sekun­dach. Seba­stien pod­szedł do niej. Przy­cią­gnął ją do sie­bie i przy­tu­lił.

 

— Nie musisz nic mówić, jeśli nie masz ochoty — szep­nął jej do ucha, a ona znów na moment poczuła potrzebne bezpieczeństwo.

 

— Chcę. — Powoli zaczęła wycho­dzić z uści­sku. Dalej sto­jąc przy blon­dy­nie, dokoń­czyła — Dre­xel...— Widząc zdzi­wie­nie na twa­rzach naj­bliż­szych, spre­cy­zo­wała wypo­wiedź. – Selek­cjo­ner Główny, wykrył w mojej krwi ich geny. — Po raz kolejny spu­ściła głowę.

 

— Ich geny? — Kathe­rine i Cor­ne­lia zapy­tały chó­rem.

 

— Tak. — ści­snęła rękę Seba­stiena. — Jestem Błę­kitną — odparła zdeprymowana. Wstyd nie pozwalał jej spojrzeć na bliskich.

Chło­pak otwo­rzył sze­rzej oczy i roz­chy­lił usta. Powoli się cofał. Jego serce zaczęło walić jak sza­lone i doznał nagłego ude­rze­nia gorąca. Zde­ner­wo­wanie spowodowało, że oddech sprawiał mu trudności. Dziew­czyna zauwa­żyła zacho­wa­nie Clarka, więc spy­tała, co jest tego powo­dem. Nie­stety, na nor­mal­nego Seba­stiena było już za późno. Znów przy­brał swoją maskę i szybko wyszedł z domu.

 

— A temu co? — Wszyst­kie patrzyły zdez­o­rien­to­wane w drzwi, przez które chwilę temu wyszedł chło­pak.

 

— Póź­niej z nim poroz­ma­wiam. — Jane prze­wró­ciła oczami i machnęła ręką, przy­zwy­cza­jona do szcze­niac­kiego zacho­wa­nia blon­dyna. — Czy mogę w jakiś spo­sób przejść w inny gatu­nek? — zapy­tała z nadzieją, kompletnie ignorując pytające miny kobiet.

 

— To nie jest takie pro­ste, kwia­tuszku — odparła panna Jame­son, burząc tym samym chwilowy entu­zjazm Jane. — Tym bar­dziej, gdy Selek­cjo­ne­rzy wie­dzą, że nale­żysz do ich linii gene­tycz­nej. Będą chcieli cię w swoich szeregach, bezwzględu na cenę.

 

— Wła­śnie, kwia­tuszku. — W pokoju zna­lazł się Dre­xel z dwoma innymi Selek­cjo­nerami. Wraz z jego przy­by­ciem Rosa­lie i Cor­ne­lia znik­nęły, pozo­sta­wia­jąc po sobie fio­le­tową powłokę dymną, która uno­siła się w powie­trzu przez następne kilka sekund. — Gdy tylko wyszłaś z hali, wie­dzia­łem, że jesteś tak nie­do­świad­czona, że pobie­gniesz do kocha­nej babuni. — Zaśmiał się, nie­ do­wie­rza­jąc w brak logicz­nego myśle­nia dziew­czyny. — Bawi mnie twoje zacho­wa­nie, Jen­ni­fer. — Po raz kolejny skwi­to­wał wypo­wiedź cynicz­nym śmie­chem. Jane nie mogła wypo­wie­dzieć słowa. Jej mama leżała dalej na kana­pie, rów­nie zszo­ko­wana, co jej pocie­cha. — Posła­łem za tobą Jero­me'a i Phi­li­pa.

 

Jane otwo­rzyła sze­rzej oczy, zasko­czona tym, że ani ona, ani Seba­stien nie zauwa­żyli obec­no­ści intru­zów.

 

— Zaraz po skoń­cze­niu pierw­szego etapu Selek­cji pospie­szy­łem do Irving. Nie zawio­dłaś mnie, ale z tego zachwytu nie prze­my­śla­łem tego, iż sprytna Cor­ne­lia zabez­pie­czyła sobie ucieczkę — powie­dział, odkry­wa­jąc czer­wony trój­kąt, scho­wany pod czar­nym dywa­ni­kiem, tuż przy kanapie. — Jed­no­ra­zowy por­tal. — Wes­tchnął ciężko. — Nie ­do­ce­nia­łem tej sta­ruszki. — Nie ukrywał, że jest pod wra­że­niem. — Prze­szu­kaj­cie dom. Zacz­nij­cie od pokoi na górze — zwró­cił roz­kaz do dwójki męż­czyzn, sto­ją­cych u progu drzwi do kuchni. Ci natych­miast przy­stą­pili do wyko­na­nia zada­nia. Czym prę­dzej wyszli z pomiesz­cze­nia, kie­ru­jąc się kory­ta­rzem do sypialni sta­ruszki Car­ter.

 

— Jeśli chcesz mnie uka­rać to zrób to, ale puść moją mamę wolno. — Jane nie wytrzymała. Nie było przy niej Karen, która zawsze wiedziała, co zrobić i co powiedzieć.

 

— Kto powiedział, że chcę cię ukarać? — Dre­xel pod­szedł do niej pogła­skał po policzku. Jane zaś, gdy tylko poczuła dotyk Selek­cjo­nera na swo­jej skó­rze, odsu­nęła się ner­wowo. — Tym razem cię pusz­czę wolno. — Odszedł kilka kro­ków i splótł ręce za ple­cami. — Lecz następ­nym, mogę nie być taki łaskawy — ostrzegł. — A teraz bierz mamu­się i zmy­kaj. — Sta­nął przy Kathe­rine i wysu­nął ku niej rękę. Gdy ta się wahała, Jane pod wpły­wam impulsu zabrała naszyj­nik Elż­biety Batory z gablotki. Poczuła, że musi mieć ten wisior. Scho­wała go migiem w kie­szeń dżinsów i nacią­gnęła bluzkę na kie­szenie, żeby Dre­xel nie nabrał żad­nych podej­rzeń. Wzięła Kate pod ramię, wyszła na ganek i usły­szała przy­tłu­miony odle­gło­ścią głos:

 

— Do zoba­cze­nia na wal­kach, panno Ste­wart.

 

Jane obej­rzała tylko głowę, nic nie mówiąc. Zapro­po­no­wała, że przej­mie cię­żar rodzi­cielki, po czym zmie­niła jej pozy­cję. Naka­zała matce zawie­sić jedną z dłoni na jej szyi. Objęła ją w talii i gotowa do przej­ścia jed­nej mili, ruszyła z pięć­dzie­się­cio ki­lo­wym bala­stem.

 

 

— Seba­stien! — Jane krzyk­nęła, będąc już parę metrów od srebr­nego mini vana. Pow­tó­rzyła wołanie jesz­cze dwa razy, aż wresz­cie chło­pak wybiegł z samo­chodu. Dziew­czyna zastała blon­dyna w peł­nej, wam­pi­rzej for­mie. Nie różniła się od półpełnej. Była bardziej przerażająca i zbliżona do zwierzęcej. Dopóki nie zabrał od niej Kathe­rine, przy­glą­dała się chło­pakowi tro­chę zbita z tropu. Myślała, że nic nie jest w sta­nie jej zasko­czyć. A tu pro­szę, Seba­stien Clark ma pro­blemy z poskro­mie­niem magicz­nej formy.

 

— Co się tu działo? — zapy­tała zasapana targaniem Katherine.

 

— Czemu miało coś się dziać? — bąknął niczym zwykły gówniarz, pyskujący matce, po czym oparł ręce na masce samo­chodu. Nie chciał w taki spo­sób odpowie­dzieć. Nie miał jed­nak wyboru. Nie pano­wał nad swoim cia­łem od jakie­goś czasu. W tamtym momencie dzieliły go milimetry od utraty kontroli. Mimo wrócił do ludzkiej formy, próbując ją utrzymać.

 

— Wiesz co? Rób jak uwa­żasz! — wybuchła. — Mam już dosyć two­ich zmien­nych humo­rów. Naprawdę, jeśli tego nie zmie­nisz, nie chcę być czę­ścią two­jego popa­pra­nego świata, Seba­stie­nie. — Wzięła głęb­szy oddech i otarła mokre od potu czoło. Chciała dokoń­czyć, lecz chło­pak jej nie pozwo­lił.

 

— Wystar­czy, już powie­działaś to, co myślisz. Nic wię­cej nie chcę wie­dzieć — uci­szył ją i wszedł do samo­chodu, trzaskając drzwiami. Spoj­rzał w lusterko, widząc wycho­dzące żyły oraz kły, raniące wargi. Zaci­snął ręce na kie­row­nicy, aby wyładować emocje. Odblo­ko­wał drzwi pasa­żera, koło kie­rowcy i cze­kał na Jane. Ta jed­nak posta­no­wiła usiąść z tyłu. Seba­stien ode­brał to jako złość na niego. Jane po pro­stu chciała być bli­sko wycień­czo­nej matki i była zbyt zażenowana swoim wybuchem.

 

Przez całą drogę żaden z pasa­że­rów nie ode­zwał się ani na chwilę. Seba­stien nie potra­fił opa­no­wać swo­jej magicz­nej formy, co trochę wpływało na jakość jazdy, o mało bowiem nie wjechał w srebrną Toyotę.

 

Jane zale­żało wyłącz­nie na matce, któ­rej stan znacz­nie uległ pogor­sze­niu. Odrzu­ciła na bok blon­dyna, nie mając poję­cia, z czym chło­pak toczył bój.

 

— Dzięki — rzu­ciła cicho, gdy pojazd zatrzymał się na podjeździe.

 

Zabrała matkę z samo­chodu, nie pozwa­la­jąc sobie pomóc. Clark nie nale­gał specjalnie. Gwałtownie cofnął i ruszył z piskiem opon. Jane odwró­ciła się na chwilę. Zoba­czyła jesz­cze zni­ka­jącą w oddali reje­stra­cję i posmut­niała. Kathe­rine widziała roz­pacz córki, lecz nie mogła wypo­wie­dzieć ani jed­nego słowa. Patrzyła tylko onie­miała na roz­ża­loną Jane i w myślach pluła sobie w brodę za ogar­nia­jącą ją bez­sil­ność. Jen­ni­fer wydo­była z tyl­nej kie­szeni spodni klu­cze. Z jedną ręką pod­trzy­mu­jącą rodzi­cielkę pró­bo­wała wło­żyć naj­mniej­szy z nich do zamka. Nie była nawet w poło­wie, gdy drzwi domu otwo­rzyły się, a przed nią stała Karen, cała i zdrowa.

 

— Kar! Tak się cie­szę. — Jane pró­bo­wała powstrzy­mać łzy, które czekały na wylanie od samego rana.

 

— Ujaw­nij się — cza­row­nica wyszep­tała szybko, poka­zu­jąc oczami, że w salo­nie ktoś na nich czeka. Mach­nęła rękoma, zaci­snęła pię­ści, wypowiadając kilka słów po łacinie, a z Jen­ni­fer zszedł cię­żar.

 

Mimo że to Karen wyko­nała zaklę­cie, dziew­czyna i tak się prze­stra­szyła. Spojrzała na przyjaciółkę pytająco.

 

— Spo­koj­nie — Vanderbiltówna dalej szep­tała. — Twoja mama śpi w twoim pokoju. Teraz mamy inny pro­blem, szybko się ujaw­nij.

 

— Co zro­bić? — Patrzyła na Karen, nie mając poję­cia, o co jej cho­dzi.

 

— To, co sły­sza­łaś. Od prze­miany jesteś nie­wi­doczna dla ludzi — odparła szybko i tro­chę nie­zro­zu­miale.

 

— Ale jak? — Jane już dener­wo­wała przy­ja­ciółkę swoją nie­wie­dzą, ale sza­ro­oka miała nóż na gar­dle i jak naj­szyb­ciej musiała opa­no­wać sytu­ację.

 

— Karen! Kto to przy­szedł? — Z salonu dobiegł męski głos. Kiedy Jane zorien­to­wała się, że to jej tata, wpa­dła w panikę. Machała nerwowo rękoma, wiercąc się w miejscu.

 

— Jak mam to zro­bić? Kar! Obudź się! — Jane rów­nież ści­szyła ton, ale pró­bo­wała prze­mó­wić do roz­sądku wil­czycy. Kroki ojca Jane zaczęły coraz gło­śniej roz­brzmie­wać w kory­ta­rzu. Karen przy­mknęła drzwi i przez cienką szparę wyszep­tała:

 

— Po pro­stu otwórz umysł na zwy­kłych. — Sta­nęła jak wryta, gdy przed nią pan Ste­wart ner­wowo tupał nogą z pyta­ją­cym wyra­zem twa­rzy i skrzy­żo­wa­nymi rękami. Nie nale­żał do ludzi, któ­rzy sieją postrach, jed­nak Karen i tak z sza­cunku, czuła się winna, przy każ­dym drob­nym występku. Greg przy­po­mi­nał jej praw­dzi­wego ojca, który zmarł dzie­sięć lat temu na misji. Bogaty ojczym bowiem ani tro­chę nie przypominał utra­co­nego wzoru ojca. Zawsze, gdy przy­cho­dziła do Jane z chę­cią korzy­stała z oka­zji i urzą­dzała poga­wędki z Gregorym Ste­wartem, gdyż takich atrak­cji nie miała w swoim domu.

 

— T-to pomyłka, pro­szę pana — zająk­nęła się jak nie ona. Pewność siebie Karen Van der Bilt pękła niczym bańka mydlana.

 

— Z kim roz­ma­wia­łaś? — Greg zawsze był podejrz­liwy i w tam­tym momen­cie nie miał zamiaru usy­piać czuj­no­ści.

 

— Z nikim — bąknęła niepewnie, dalej trzy­ma­jąc klamkę drzwi.

 

— Coś krę­cisz, dziecko. — Chwy­cił drzwi, a Karen, chcąc go zatrzy­mać zamknęła je, za pomocą wil­czej siły. Czter­dzie­sto­la­tek zawył z bólu, gdyż nasto­latka przy­gnio­tła mu palce.

 

— Prze­pra­szam naj­moc­niej, panie Ste­wart, nie chcia­łam! — zro­biła przerażoną minę.

 

— Co się z tobą dzieje, Karen?! — krzyk­nął, a jego gło­s podniósł się, lecz nie przez złość na dziew­czynę, tylko nara­sta­jący ból koń­czyn.

 

— Prze­pra­szam, nie wiem, co się stało. — Szybko pobie­gła do kuchni po kawa­łek mate­riału, żeby zawi­nąć opuch­nięte palce Grega. Nie bar­dzo wie­działa, jak dzia­łać w takich przy­pad­kach. Najchętniej użyłaby zaklęcia. Na gło­wie miała przy­ja­ciółkę za drzwiami, a pre­sja wpływała na nią nie­ko­rzyst­nie.

 

— Pozwól mi się tym zająć. — Gre­gory zabrał jej wil­gotną ście­reczkę i przy­ło­żył do skóry. Na nic to się zdało, ból nie ustą­pił. — Może lepiej będzie jak pój­dziesz do salonu i ochło­niesz — za­pro­po­no­wał.

 

Karen nie ruszyła z miejsca. Nie wiedziała, jakie kroki podjąć, by nie wydać sekretu.

 

W pew­nej chwili po pomiesz­cze­niu roz­le­gło się ciche puka­nie. Czter­dzie­sto­la­tek otwo­rzył drzwi nie­po­ha­ra­taną ręką i ujrzał przed sobą swoją uko­chaną córeczkę. W innej wer­sji niż widział ją ponad tydzień temu, ale to na­dal była jego córeczka, za którą tak bar­dzo tęsk­nił. Karen wes­tchnęła z ulgą i przy­pa­try­wała się tej rado­snej sce­nie z nutką zazdrości w oczach. Też chciała mieć swo­jego ojca przy sobie.

 

— Tęsk­ni­łam za tobą, tatu­siu. — Jane rzu­ciła się na Grega, powo­du­jąc tym samym, że znów zawył z bólu. Wzięła jego dłoń i odwią­zała mokry opa­tru­nek, przy­kry­wa­jący siną skórę.

 

— Musimy jechać z tym na pogo­to­wie — naka­zała.

 

— Wolał­bym pocze­kać na mamę. — Nie chciał przy­stać na pro­po­zy­cję córki.

 

— Mama wróci późno. — Bru­netka nie miała w zana­drzu żad­nego solid­nego kłam­stwa.

 

— Jest już po pół­nocy. Co masz na myśli przez późno? Gdzie w ogóle byłaś? Czy cie­bie ktoś pil­nuje tutaj?

 

Nado­pie­kuń­czość męż­czy­zny roz­śmie­szyła Jane.

 

— Co cię tak bawi, Jen­ni­fer? — zapy­tał już bar­dziej sro­gim tonem.

 

— Tato, nie żartuj sobie. Za parę tygodni skoń­czę osiem­na­ście lat. — Ro­ze­śmiała się.

 

— Peł­no­let­ność nie zapewniła bez­pie­czeń­stwa two­jemu bratu, więc w twoim przy­padku nie będzie wyjątku. — Wycią­gnął zdrową dłoń po szmatkę, którą Jane ści­skała nazbyt mocno. Jej ręce pokryła warstwa nieumyślnie wyciśniętej wody. Gdy Greg otrzymał materiał, zawi­nął sine miej­sce i ruszył do salonu, a za nim pobie­gły Jane i Karen.

 

— Wytrzy­mam do przyj­ścia mamy, teraz do łóżka, dzieci.

 

— Tato! — Jane pisnęła nie­za­do­wo­lona.

 

— Szybko! Myć się i spać, jutro szkoła! Karen zosta­nie u nas, nie będzie cho­dzić o tej godzi­nie po mieście. Zaraz zadzwo­nię do two­ich rodzi­ców. — Posłał dziew­czyny gestem do pokoju.

 

— Dzię­kuje panie Ste­wart, ale nie ma takiej potrzeby. Nikt się nie przejmie moją nie­obec­no­ścią — odparła smutno. — Jesz­cze raz prze­pra­szam. — Wska­zała na rękę męż­czy­zny skru­szona.

 

— Dobra­noc — krzyk­nęły, wychodząc do pokoju Jane, gdzie z sił opa­dała jej matka.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Fanriel 12.11.2017
    Wygląda na to, że jestem pierwsza. :) Piąteczka jak zwykle. ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania