Poprzednie częściSelekcja

Selekcja rozdział 2

Dwa lata wstecz wszystko było prostsze. Karen już niemal cały rok przyjaźniła się z Jane, która sprowadziła się niedawno do Dallas. Dziewczyna podobno przeszła piekło, tracąc w wypadku brata. Wiele tygodni musiała ją pocieszać i wyciągać do ludzi. Wkręciła ją do swojej paczki, sama nawet na chwilę zapomniała o tym, że trzy lata temu stanął w ich drzwiach policjant w asyście jakichś matołów z wojska i oznajmił bez emocji, że jej tata już nigdy nie wróci do domu. Zginął na misji, mieli jego ciało, chcieli zabrać roztrzęsioną Rachel, aby je zidentyfikować. Karen pamiętała tylko histeryczny szloch matki stłumiony przez głośne pulsowanie w uszach. Patrzyła na zajście, powstrzymując łzy. W milczeniu. Jej brat — Jake, płakał razem z matką, a ona? Ona stała i patrzyła, jak ten dupek mówi, że mu przykro, a wcale tak nie myślał. Miała ochotę go wyrzucić z domu. Ich wszystkich.

 

Najtrudniejsze jednak do zaakceptowania było to, że Karen już nigdy nie przytuli ojca. Zaczęła płakać, dopiero gdy matka wyszła z domu z tym mężczyzną o niemieckiej urodzie. Jake zamknął się w pokoju, a Karen została całkiem sama. Cały żal i całą rozpacz, które stłumiła, opuściły ją nagle. Zaczęło brakować jej powietrza. Wybiegła z domu bez słowa. Poniosło ją w las przy końcu dzielnicy. Dzień powoli dobiegał końca. Marzyła, żeby się już skończył. Żeby nastał nowy, w którym wydarzenia z dzisiaj nie miały miejsca. Niestety los przyszykował dla niej jeszcze jedną niespodziankę, która miała zmienić ją w przerażającą bestię.

 

Biegła przed siebie. Nie wiedziała, po co i dokąd. Chciała być jak najdalej od wszystkiego i wszystkich. Chciała spokoju, by oswoić się z sytuacją, jeżeli w ogóle można się z czymś takim pogodzić. Straciła grunt pod nogami, a sądziła, iż jest solidny. Ojciec miał niedługo zjechać, mieli wyruszyć w podróż w wakacje, a nagle jej świat zrobił obrót o sto osiemdziesiąt stopni. Już nic nie będzie takie samo, nie bez taty przy boku. Jej rodzina się rozpadnie, już nie będą tak zżyci, jak byli do tej pory. Dlaczego to musiało przypaść akurat jej?

 

Stanęła pośrodku lasu. Było już ciemno, choć wciąż panował zaduch. Temperatura zeszła, lecz minimalnie. Zdyszana i spocona, zaczęła szukać miejsca do odpoczynku. W pobliżu nie znalazła żadnej ławki ani pnia. Tylko brudna ziemia. No nic, pomyślała. I gdyby nie dźwięk, którego się przestraszyła, przyklapnęłaby, brudząc tunikę Chanel. Nagle zapomniała o wszystkim, bo w oddali usłyszała przerażające warczenie. Oddech jej przyspieszył. Oglądała się za siebie co chwilę, potem zaczęła obserwację miejsca z każdej strony. Nikogo nie było. Tylko drzewa. Żadnych niechcianych gości, to tylko złudne wrażenie. Ogarnij się, Karen, powiedziała sobie w myślach.

 

Odetchnęła z ulgą i spokojnym krokiem ruszyła do wyjścia z lasu. Wciąż starała się nasłuchiwać. Czujność pracowała na najwyższych obrotach, w końcu córka wojskowego nie może być fajtłapą. Mężczyzna tyle ją nauczył, że będzie jej tego brakowało. Nie miała jednak zamiaru zaniechać nauki. Będzie kontynuować to, co zaczął. Wstąpi do wojska. Pójdzie w jego ślady, będzie dumą. Będzie jego dumą. Oczy Karen znów zaszły łzami. To niewiarygodne, nigdy nie myślała, że tak szybko może kogoś stracić. Śmierć jest nieunikniona, ale dlaczego tak wcześnie? Myślała, że ma jeszcze wieki, nim go pożegna. Tak bardzo go kochała.

 

Ponownie w oddali usłyszała to dziwne warczenie, brzmiące nadwyraz obco. Ni to warkot psa, ni silnika. Nie przypominało niczego, co znała. Nawet w żadnym horrorze nie usłyszała tak potwornego dźwięku. Przerażający do szpiku kości, wkradał się w umysł i przewiercał dziurę w brzuchu. Nagły wzrost strachu zmusił ją do ucieczki. Ruszyła biegiem wzdłuż wydeptanej ścieżki. Nie była to droga, którą tu przybyła. Musiała nie zauważyć, kiedy zboczyła z trasy. Przez to jej powrót znacznie się przedłuży. Może to i lepiej? Nie będzie musiała mierzyć się zaistniałą sytuacją.

 

Bieg wyczerpał ją, nie wiedziała, czy to coś, co usłyszała, było prawdziwe i czy nadal ją śledziło, ale wolała czym prędzej poczuć bezpieczeństwo. Oglądała okolicę, ale nie zauważyła nic, co mogłoby włączyć w jej głowie alarm. Mimo to biegła. Zwolniła nieznacznie. Zaczęła serię spokojnych oddechów, uspokajając się tym samym. Próbowała nie myśleć o tym, co spotka ją w domu i nacieszyć chwilą spokoju, nie trwającą zbyt długo. Zwierz, który według Karen, powstał w jej głowie, wybiegł spomiędzy drzew i rzucił się na nią. Krzyczała na całe gardło, nie mając pojęcia, co tak naprawdę miało miejsce. Wszystkie wydarzenia spadły na nią jak grom z jasnego nieba. Nie była przygotowana na to, co zgotował jej bezlitosny los.

 

Wrzeszczała jak szalona, wierzgając ranionym ciałem. Spodziewała się, że tamten dzień, będzie jej ostatnim. Ten ogromny, czarny wilk gryzł ją, jakby przez rok kompletnie nic nie jadł. Ona mogła tylko płakać i krzyczeć, choć prawdopodobnie nikt już jej nie usłyszy. Zamknęła oczy, czekając na śmierć.

 

 

*

 

 

Słońce powoli uciekało z linii horyzontu. Miesz­kańcy Dal­las ni­gdy nie czuli takiej ulgi. Dzi­siej­szy dzień był nie­sa­mo­wi­cie gorący. Wielu ludzi cier­piało przez naj­więk­szy upał w histo­rii. Pro­mie­nie raniły skórę. Tem­pe­ra­tura sta­wała się coraz bar­dziej nie­zno­śna. Cień ani tro­chę nie poma­gał. Hek­to­li­try butel­ko­wa­nej wody zni­kały ze skle­po­wych pó­łek. Jane Ste­wart także posta­no­wiła zaopa­trzyć się w chło­dzący płyn. W mię­dzy­cza­sie co jakiś czas spraw­dzała komórkę. Nie chciała omi­nąć żad­nego esemesa ani połą­cze­nia od Alexa. Z każdą chwilą jej despe­ra­cja sięgała zenitu. Cza­sem sama pró­bo­wała się dodzwo­nić do uko­cha­nego, lecz na nic się to zdawało. Wyłą­czył tele­fon.

 

Kiedy na ekra­nie jej smart­fonu poja­wiła się wia­do­mość, wzięła głę­boki wdech i szybko otwo­rzyła ikonę. Oka­zało się, że to Karen do niej napi­sała. Wtedy eufo­ria, jaka ją ogar­nęła chwilę temu, nagle ode­szła. Blon­dynka dowie­działa się, iż jutrzejsze spo­tka­nie na plaży jest odwo­łane. Jake zacho­ro­wał na ospę; dosyć ciężko to prze­żywał, przez to, że całe dzie­ciń­stwo wolny był od tejże cho­roby.

 

Fakt, bez Jake'a spo­tka­nie wcale nie byłoby gor­sze, ale cudowne Rebeca i Natha­lie posta­no­wiły zaopie­ko­wać się przy­stojnym blon­dy­nem, w któ­rym obie skry­cie się kochały, co wie­dzieli wszy­scy oprócz Jake'a i ich samych. Alexa nato­miast nie było w mie­ście, a prze­cież Jane nie będzie plot­ko­wać z Seba­stienem, z któ­rym nie zamieniała zbyt wielu słów. Rozma­wiała z nim tylko ze względu, na to, że był on naj­lep­szym przy­ja­cie­lem jej chło­paka. Zresztą cała grupa tak robiła, bo Seba­stien to nie­zwy­kle wynio­sły i aro­gancki gbur. Jedyną jego zaletą mogło być to, że wyglądał nie­sa­mo­wi­cie przy­stojnie. Blond czu­pryna i błę­kit oczu przy­cią­gał wiele dziew­czyn, on jed­nak odpy­chał je swoim cha­rak­te­rem. Można by powie­dzieć, że chło­pak ide­al­nie pasował do Karen. Natha­lie czę­sto śmiała się, że na randce razem narze­ka­liby na kel­ne­rów, co oczy­wi­ście ogrom­nie zło­ściło obśmianą dwójkę, bo za sobą nie prze­pa­dali.

 

W gru­pie nie docho­dziło do cięż­szych kłótni, każdy trak­tował się na równi, a trzy osoby z paczki dźwi­gały ogromne brze­mię. Sekret ten utrzy­mywał się tylko dzięki Karen, która zacię­cie wal­czyła o spo­kój oto­cze­nia. Każ­dego, kto nie prze­strze­gał zasad, karała wygna­niem z mia­sta, aby tylko do Dal­las nie przy­był Selek­cjo­ner, który ozna­czał wyłącznie śmierć. Nie było dnia, kiedy wil­czyca nie pra­cowała na wol­ność mia­sta. Tak było i dzi­siaj.

 

Po spo­tka­niu z przy­ja­ciółką Karen mknęła przez mia­sto w swej praw­dzi­wej postaci. Zwy­kli ludzie nie widzieli kłów, które wycho­dziły ze zde­ner­wo­wa­nej pasz­czy Vanderbil­tówny. Bie­gła ile sił w łapach, a jej szarobrązowa sierść powiewała beztrosko na wietrze. Wolała nie ryzy­ko­wać wpad­nię­cia na zwy­kłego, bo to mia­łoby kata­stro­ficzne skutki, ale jak naj­szyb­ciej musiała zna­leźć się na sta­rym zamku Henryka XIV, gdzie cze­kał na nią Joshua Ste­wart. Brat Jane, od prawie dwóch lat obser­wu­jący rodzinę z ukry­cia.

 

— Czy ty do reszty oszalałeś? Widziała cię! — krzyk­nęła, po powro­cie do ludz­kiej formy. Natych­miast zakryła się za sta­rymi ciemnozielonymi zasło­nami i zła­pała rzu­cone przez Josha ciu­chy. Z nie­sma­kiem spoj­rzała w torbę i pokrę­ciła głową, widząc t-shirt z logo bry­tyj­skiego zespołu i czarne szorty. — Sądzi­łam, że po roku razem wresz­cie w worku znajdę jakąś sukienkę Vuitton'a, albo cho­ciaż Chanel.

 

— Już nie marudź. Ciesz się, że nie będziesz musiała nago wra­cać na drugi koniec mia­sta. — Zaśmiał się szy­der­czo i ściągnął swoją skórzaną kurtkę, po czym skoczył na łoże równie stare, co cały ten budynek. Przyjął wygodną pozycję i patrzył z nieukrywanym rozbawieniem na swoją zdenerwowaną dziewczynę.

 

— Na twoim miej­scu nie była­bym tak ucie­szona. Na całe szczę­ście Jane uznała zoba­cze­nie cie­bie, za efekt zmę­cze­nia — prze­rwała na chwilę, bio­rąc głęb­szy oddech i wró­ciła do kaza­nia — wiesz, jak bar­dzo nie chcę dawać powo­dów do wizyty Selek­cjo­nera w mie­ście. Wystar­czy, że dopro­wa­dzamy do mie­sza­nia gatun­ków. Jak Starszyzna się dowie, to sama zostanę wygnana do innego miasta.

 

— Prze­stań się tym zamar­twiać, skar­bie. — Po tych sło­wach zwlekł się leniwie z nadzwyczaj miękkiego materaca i podszedł do Karen. Mocno ją przy­tu­lił, co na chwilę uspo­ko­iło jej nerwy, jed­nak nie na długo. Bardzo szybko wróciła do rozterek życia w magicznym świecie.

 

— Mamy gor­szy pro­blem — przy­po­mniała sobie, wyszedłszy z objęć ukochanego. — Alex, jako przywódca naszej grupy powinien być trochę bardziej odpowiedzialny! — uniosła się. — A on zmie­nił kolor tęczó­wek przy Jane. — Kręciła głową niezadowolona. — Mówi­łam, żeby nie pozwa­lał sobie na miłość do śmier­tel­niczki.

 

— Nie zapo­mi­naj, że ta śmier­tel­niczka to twoja naj­lep­sza przy­ja­ciółka i moja sio­stra — prze­rwał, by wyjąć z przenośnej lodówki worek z krwią. — Co do Alexa... — przełknął czerwony płyn. — Prze­cież zwy­kli nie widzą skut­ków ubocz­nych naszych przemian.

 

— Lepiej tak nie mów! — Ka­ren wie­działa, co na myśli miał jej chło­pak. Ze zde­ner­wo­wa­nia wyszły jej kły.

 

Pró­bo­wała ochło­nąć. Zaci­skała pię­ści do tego stop­nia, że skóra na dło­niach się roze­rwała, a z rany ule­ciała krew. W jej głowie wiro­wał tylko sce­na­riusz kolej­nej wizyty Selek­cjo­nera, a o cał­ko­wi­tej Selek­cji bała się myśleć.

 

— Jeśli ona naprawdę widzi nasze zmiany, to może ozna­czać tylko jedno. — Spoj­rzała na Josha z prze­ra­że­niem — Ona nie może, to nie jest prawda. — Dziew­czyna upa­dła na zie­mię z natłoku infor­ma­cji. Josh szybko do niej pod­biegł i uło­żył ją na sta­rych, zaku­rzo­nych podusz­kach. Sam usiadł przy niej, wpa­tru­jąc się w ciemne niebo za oknem sufitowym, które już pra­wie pod­upa­dało przez czas. Biała farba schodziła z ram, a jej skrawki spa­dały na drew­nianą podłogę. Pomazane szyby innych okien wyróż­nia­łyby się na tle reszty budyn­ków, ale brud widziały tylko osoby prze­by­wa­jące w środku, gdyż z zewnątrz Karen zabiła okna deskami. Zrobiła to parę dni po przemianie. Postanowiła przejąć opuszczony zamek i tam trwać w rozpaczy, że już na zawsze będzie włochatą bestią.

 

— Moja sio­stra nie może być Inną. — Josh się zaśmiał. W jego gło­sie jed­nak wystą­piła nutka zde­ner­wo­wa­nia. — Prze­cież jest słaba i krucha. — Nie wiedział, czy wierzyć swoim słowom.

 

— Obyś miał rację. — Ka­ren tro­chę podnio­sła się na duchu, dzięki sło­wom chło­paka. Zaczęła utwier­dzać się w prze­ko­na­niu, że Jane Ste­wart nie może nale­żeć do magicz­nego świata. To jest niezaprzeczalnie niemożliwe. Już ona dopilnuje, żeby nie miało prawa bytu.

 

 

Poniedziałkowy poranek Jane powitała ze smętną miną. Poranną toaletę wykonała najszybciej, jak potrafiła. Tego dnia bowiem zaspała, a każdy, kto mógł uratować ją podwózką, nie odbierał telefonu. Jej los spoczął na autobusie, do którego musiała biec, gubiąc rzeczy, wracając po nie i usiłując nie spalić się ze wstydu, gdy upadła na kolana przy samym przystanku. Otrzymała kilka kpiących spojrzeń i może dwa współczujące. Westchnieniem odegnała upokorzenie i związane z tym myśli i wysłała wiadomości do przyjaciół. Karen spytała, czy ta zjawi się w szkole. Alexa poprosiła o kontakt, choć nie otrzymała potwierdzenia doręczenia esemesa. Sebastiena sobie odpuściła, gdyż był ostatnią osobą, z jaką chciała rozmawiać i widzieć w szkole. Dla niej mogłoby go dziś nie być.

 

Gdy tylko wysiadła z autobusu, zapomniała o feralnym upadku i skupiła myśli na biologii, której szczerze nienawidziła i nie wiązała z nią przyszłości. Co jakiś czas do głowy wpadał jej Alex i Karen, której nieobecność zapalała czerwone światełko. Co, jeśli coś jej się stało, myślała, obgryzając paznokcie na lekcji i wpatrując się w plakaty o ochronie środowiska stworzone przez jej klasę, by dostać lepszą ocenę. Ten sposób pozwolił jej wyjść z dwói i nawet zawalczyć o czwórkę, o ile zda dodatkowy egzamin. Nie ma mowy, utwierdzała się ciągle. Marny ze mnie ścisłowiec.

 

Lekcja mijała dosyć szybko, choć pani Young puściła jeden z filmów, mających na celu torturować uczniów, którzy chętni byli się lepiej uczyć, żeby tylko więcej nie słyszeć o Ewolucji ani słowa. Na ich czele stała Jane. Nienawidziła tego bardziej niż masła orzechowego.

 

Na sam koniec pani Young przypomniała sobie o obecności. Zatrzymała się na Alexie, którego wywoływała trzy razy, dopóki nie machnęła ręką i nie powiedziała, że przecież wyjechał. Jane wyszła z otępienia spowodowanego niechęcią do Karola Darwina, o którym mówił właśnie lektor. Podniosła głowę i podbiegła do biurka nauczycielki.

 

— Naprawdę wyjechał? Gdzie? — spytała z szaleńczym spojrzeniem świdrującym nauczycielkę. Oczy miała wytrzeszczone, jakby wypiła co najmniej trzy kawy.

 

— To chyba nie jest twoja, sprawa... yyy... Stewart — odparła niepewna, czy użyła prawidłowego nazwiska. Nie miała głowy do zapamiętywania nazwisk uczniów.

 

— Proszę mi powiedzieć. — Oparła się o biurko i przybliżyła twarz do twarzy czterdziestodwulatki. — Bardzo mi zależy, żeby wiedzieć, gdzie teraz jest mój chłopak. Nie prosiłabym, gdyby to nie było ważne, niech ma pani litość! — powiedziała trochę za głośno. Kilkoro uczniów spojrzało na nią ze zdumieniem. Inni zaśmiali się.

 

— Skoro tak, dobrze, Stewart. Wiem tylko tyle, że... — Zrobiła bardzo długą pauzę, po czym jej twarz wykrzywiła się w zdziwieniu. — Wiem tyle... — Nie mogła sobie przypomnieć. — Nie mam pojęcia, o czym mówię... Zmykaj, do ławki, oglądać film i nie przeszkadzaj mi. Jeśli chcesz tę czwórkę, przyłóż się do nauki, bo nie wróżę ci dobrej przyszłości, jeśli będziesz mnie zagadywać... No już... — Pogoniła ją i ze wciąż zdumioną miną upiła łyk kawy z niebieskiego kubka, stojącego przy komputerze.

 

Jane usiadła do ławki, napierając na krzesło całą siłą i głęboko westchnęła. Gdy ani Young posłała jej uważne spojrzenie, udała, że notuje, choć nabazgroliła tylko szlaczek na marginesie. Rozpaczliwie chciała wiedzieć, gdzie przebywa Alex i co robi. Wyjechał w piątek, a dziś był już poniedziałek. Nie powiedział dokładnie, kiedy będzie, a ona musiała to wiedzieć.

 

Resztę przedmiotów uwielbiała, więc do południa odtrąciła od siebie wszelkie niepotrzebne myśli i skupiła na angielskim. Na lunchu podziobała tylko sałatkę i zamieniła kilka słów z Nathalie. Później znów wróciła do zastanowień. Tym razem skupiła zmartwienia na Karen. Gdzie ona się podziewa?

 

 

 

— Karen Meredith Van der Bilt, dlaczego przyszłaś na obrady Starszyzny? — Pani wyglądająca na około sześćdziesiąt pięć lat, spojrzała na Karen znad swoich okularów, po czym powoli odłożyła trzymaną w rękach kartkę. — Przedstawicielem waszej połowy Innych jest Alex Jordan. Nie możesz tu być — mówiła zachrypniętym głosem.

 

Obok niej siedziała Cornelia Jameson. Staruszka pełniła funkcję pomocy domowej w mieszkaniu Mansonów. Z Jane miała bardzo dobre relacje. Traktowała ją jak wnuczkę. Jennifer czasem zwracała się do Cornelii: babciu; wszyscy to robili. Zaraz koło Cornelii siedział jej rówieśnik. Pan o bardzo miłych rysach twarzy i czysto błękitnych oczach. Choć próbował przyjąć poważną minę, nie udawało mu się to. Wyglądał dość komicznie ze zmarszczonymi brwiami i udawanym zainteresowaniem.

 

— Wiem, proszę pani, ale...

 

— Panno Gretchel Moon — wiedźma przerwała jej. —Jak już do mnie przemawiasz, to okaż mi trochę szacunku. — Zrobiła wyniosłą minę i zdjęła z nosa okulary na sznurku, z małych świecących koralików.

 

— Przestań Gretchel, nie męcz dziecka — do głosu doszedł mężczyzna. Wysunął kły na znak złości na pannę Moon i powstał ze starego, drewnianego krzesła.

 

Nie był wampirem. Karen poznała jego gatunek przez wilcze pazury, które rozerwały jego naruszoną przez czas skórę. Tym razem nie próbował inicjować powagi. Wściekły podszedł do Karen i podał jej swoją dłoń, którą ta natychmiast chwyciła. Poprowadził ją na siedzenie, postawione przy drewnianym, okrągłym stole. Zaraz za wilkami, do stołu ruszyła obruszona zachowaniem mężczyzny, panna Gretchel. Kiedy wszyscy zasiedli, wówczas Cornelia postanowiła spokojnie potruchtać na jedno, z dwóch wolnych miejsc. Wybrała to koło Karen.

 

— Gdzie jest Alex? — wiedźma Jameson skierowała pytanie do Karen, wypełniając tym samym obowiązek przewodniczącej Moon, która zamilkła na chwilę, gdyż pan Harold skutecznie ją uciszał.

 

— Nie wiem. — Ramiona uniosła ku górze i zrobiła minę, pokazującą, że rzeczywiście nie zna położenia chłopaka. — Podobno wyjechał z miasta. Nie dostałam od niego żadnej wiadomości.

 

— To bardzo nieodpowiedzialne z jego strony. — Cornelia łagodnie skarciła postawę Alexa, wiedząc, że na usta Gretchel cisnęły się o wiele gorsze uwagi.

 

— Bez zbędnych przedłużań — panna Moon zabrała głos. — Rozpoczynamy posiedzenie Starszyzny. — Założyła swoje okulary, by móc doczytać tekst spisany, na trzymanych przez nią kartkach. Zmrużyła oczy, gdyż najwidoczniej jej nadzwyczaj grube szkła, wcale nie pomagały.

 

— Nie zamierzasz czekać na Paulette? — Cornelia zapytała, patrząc na koleżankę wyczekująco.

 

— Myślę, że ta nieposkromiona dziewucha nie wniesie nic do tego spotkania. Wystarczy, że jest z nami Camille. — Wiedźma wróciła wzrokiem do dokumentów.

 

— Karen — Vanderbiltówna poprawiła przewodniczącą Starszyzny, która natychmiast spiorunowała nastolatkę spojrzeniem. Ta zaś nieprzejęta, przeniosła wzrok na rozbawionego Harolda i sama prychnęła cicho.

 

— Wracając — Gretchel mocno podkreśliła wypowiedziane słowo i spojrzała na zakłócających spokój wilków. Pokręciła głową i dokończyła. — Mamy wysokie szanse na to, by Dallas nie padło ofiarą Selekcji. — Rozdała lekko przygniecione przez jej dotyk dokumenty i zajęła miejsce między Haroldem a Cornelią, naprzeciwko Karen. Jeszcze posłała jej gniewne spojrzenie, nim rozpoczęła dalszą wypowiedź.

 

— Nie zanotowałam żadnych problemów z zabijaniem ludzi przez Innych. Na tle reszty stanów wychodzimy bardzo dobrze. Od ataku agresji Kierrana Welsha rok temu, żaden z wilczków nie zaatakował śmiertelnika. — Spojrzała z pogardą na przedstawicieli wymienionego przed chwilą gatunku i odkaszlnęła, by móc dalej mówić. — Każdej wiedźmie udało się nie ukazać aury. Żaden krwiopijca nie wyssał ani jednego człowieka. Nawet hybrydy powstrzymują swój ognisty temperament. Bądźmy dumni z naszych Innych. Oby tak dalej. — Wstała i przeszła do biurka, na którym stał laptop. Zaczęła coś pisać. Ku zdziwieniu Karen, wystukiwała litery w niezwykle szybkim tempie.

 

— Podejdź wilczku — po pomieszczeniu rozległ się głos Gretchel. Karen posłusznie podeszła i czekała na dalsze słowa staruszki. W tle słyszała tylko rozmowę Cornelii z Haroldem. Oboje cichutko chichotali, szepcząc na zmianę. — Kiedy przyjedzie szanowny pan Alex — powiedziała ironicznie. — Przekaż mu, proszę, żeby skontaktował się ze mną, gdyż mam dla niego raport do wysłania.

 

— Ja wezmę od pani raport. I tak Alex mnie upoważnił do tego zadania, pół roku temu.

 

Starsza kobiecina zrobiła wielkie oczy, po czym jej wyraz twarzy ewoluował w niezadowolenie. Westchnęła ciężko, następnie oddała Karen kopertę z nieukrywaną niechęcią.

 

— I tak powiedz mu, że chcę go widzieć. Nie podoba mi się jego samowolne zachowanie. A teraz odejdź.

 

Karen niepewnie podążyła do wyjścia z pomieszczenia obrad Starszyzny, którym było zaplecze biblioteki miejskiej, należącej do staruszki Gretchel. Nastolatka chciała jeszcze porozmawiać z babcią, lecz nie miała serca przerywać jej, tej jakże żywej pogawędki z wesołym Haroldem.

 

Przy głównych drzwiach minęła wysoką kobietę, tryskającą pewnością siebie. Nie wyglądała jej na zwykłą miłośniczkę książek. Dlatego też zrozumiała, że to Paulette, o której mowa była na obradach. Karen od razu zauważyła sukienkę ulubionego projektanta u nieznajomej. Na jej twarz mimowolnie wstąpił uśmiech. Przystanęła na chwilę, by obejrzeć kobietę w całości. Jej rude, długie do pasa włosy, skakały dostojnie, pod wpływem skocznego chodu Paulette. Szła, kołysząc biodrami i machała jedną ręką. W drugiej zaś trzymała delikatną kopertówkę, prawdopodobnie Louis Vuitton, lecz wilczyca nie miała pewności co do znaczka, który kobieta zakrywała dłonią. Poznała jednak szycie, które nad wyraz uwielbiała.

 

Wtem nieznajoma, czując na sobie wzrok, odwróciła się do Karen i posłała jej uśmiech, który ujawnił rząd śnieżnobiałych zębów; w tym dwa przerażające kły. Chwilę potem jej oczy przeszły w czerwoną barwę. Karen ujawniła swoja formę, choć pewnie nie musiała tego robić, gdyż Paulette nie pokazałaby kłów, wiedząc, że ma przed sobą śmiertelnika.

 

— Nie boję się psów — wampirzyca odparła, przerzucając ciężkie miedziane włosy do tyłu, po czym ruszyła do schodów, prowadzących na salę obrad.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania