Poprzednie częściSelekcja

Selekcja rozdział 3

Kiedy Karen i Josh zastanawiali się, jak ukryć magiczne istoty przed całym światem, a szczególnie przed Jane Stewart, ona wylegiwała się na kanapie w salonie, nieświadoma, że jej brat żyje i ma się bardzo dobrze; przez cztery lata od wypadku chłopaka, Jane próbowała oswoić się ze stratą z różnymi skutkami, ale i tak próby spełzały na niczym. Roniła łzy w poduszkę i nie kontaktowała się z ludźmi. Jej rodzice chcieli nawet posłać ją do szpitala psychiatrycznego, ale wpadli na pomysł wyjazdu. Przekonali dziewczynę, że to bardzo dobrze wpłynie na ich życie. Z czasem, w Dallas zaczęło żyć im się lepiej.

 

Przez cały dzień Jennifer nie robiła nic, prócz zmiany niewygodnych pozycji i kanałów w telewizji. Z resztą, jak co weekend, gdy oczywiście nie siedziała nad jeziorem.

 

Czuła się coraz gorzej. Smutków dołożył jej fakt, iż od wczoraj nie miała kontaktu z Alexem. Najgorsze jednak było to, że nie mogła nic z tym zrobić. Chłopak miał wyłączoną komórkę, a do tego nie powiedział, gdzie wyjeżdża. Gdy frustracja dziewczyny sięgnęła zenitu, zadzwoniła Karen, rozprzestrzeniając melodię Crazy - Aerosmith.

 

— Gwiazda, dzisiaj Rock Lake! — czarnowłosa krzyknęła entuzjastycznie.

 

— Nie mam ochoty — odparła zmarnowana, przecierając zmęczone telewizją oczy.

 

— Nie mów, że masz zamiar przesiedzieć całą przerwę wiosenną w domu? Dwa cudowne tygodnie wolne od lekcji! — Cieszyła się jak małe dziecko.

 

— Może tak, może nie — rozłączyła się, nie mogąc znieść dobrego humoru przyjaciółki.

 

Parę sekund później otrzymała wiadomość.

 

Karen: Liczę, że skusi Cię to, iż mam dla Ciebie wiadomość o Alexie. Czekamy na kamieniach, Gwiazdo.

 

Ten esemes natychmiast postawił ją na nogi. Nie zwróciła uwagi na swój pomięty t-shirt i czym prędzej zarzuciła na siebie kurtkę, po czym wybiegła z domu, taranując każdego, na kogo wpadła.

 

Koło przystanku, gdy nerwowo co chwilę zerkała na zegarek, luźno wiszący na jej ręce, zauważyła chłopaka, opierającego się o znak drogowy. Jego kąciki ust były ubrudzone krwią, a koszula podarta. Jakby chwilę temu wyszedł z pola bitwy albo planu serialu The Walking Dead. Stał i jak gdyby nigdy nic, szperał w telefonie. Dwudziesty pierwszy wiek to czas eksperymentów i coraz to nowszych wymysłów modowych, ale koszula na oko dwudziestoletniego mężczyzny miała więcej dziur niż materiału, który swoją drogą ociekał krwią. Spodnie zaś zakrywały więcej, lecz wyglądały, jakby wrzucono je do niszczarki. Pojedyncze skrawki wisiały bezwładnie, a inne kołysały się na wietrze. Strój zdecydowanie odbiegał od normalności.

 

Jennifer wpatrywała się w mężczyznę bardzo intensywnie i wreszcie zapytała:

 

— Co się panu stało? — Jej ciekawość nie znała granic.

 

— Nie twój interes — odburknął, spojrzawszy na nią spode łba i wrócił do przeglądania telefonu.

 

Zdezorientowana nastolatka odeszła parę metrów od nieznajomego, gdy po niedługiej chwili ten sam mężczyzna złapał ją za ramię z ogromną siłą.

 

— Dlaczego mnie widzisz? — Szarpał nią. — Cuchniesz jak śmiertelnik. Gadaj szybko! Kim jesteś? Wróżką? — Spojrzał na uszy Jane. — Czarownicą, tak? — mówił szybko, sprawiając wrażenie szaleńca.

 

— Puść mnie świrze. — Próbowała się wyrwać, ale nie była dostatecznie silna. Dotyk nieznajomego stawał się coraz bardziej bolesny. Jennifer już zaczynała czuć siniaki, które po tym zawitają na jej niezwykle delikatnej skórze.

 

— Cholera, wydałem nas. — Zrozumiał, że popełnił błąd. Zniknął bez śladu, zostawiając dziewczynę w niemałym szoku.

 

— Co się tutaj dzieje? — powiedziała na głos, po czym usłyszała śmiech dwóch nastolatek, widocznie obserwujących zaistniałą sytuację.

 

— Też to widziałyście? Że tacy ludzie istnieją — oburzyła się, a dziewczyny znowu wybuchły śmiechem, po czym, odchodząc, wyzwały Jane od wariatek. Mina, jaką miała blondynka, wyglądała komicznie. Muszę więcej spać, bo niedługo zwariuję, pomyślała.

 

Postanowiła pójść pieszo na plażę. Wolała ochłonąć na świeżym powietrzu. Nawet jeśli spacer miałby trwać godzinę dłużej. Nie rozumiała, co mają znaczyć te wszystkie sytuacje, z jakimi borykała się przez ostatnie kilka dni. Nigdy nie wpadłaby na to, że wśród normalnych ludzi chodziły bestie, groźne, a jednak oswajane przez Selekcjonerów. Dziwna była niewiedza dziewczyny, gdyż po Dallas krążyły plotki o istotach zimnych i psach wielkich jak niedźwiedzie. Podobno, jeden z uczniów Skyline został zaatakowany. Oczywiście Karen zniwelowała pogłoski, niestety niezbyt skutecznie. Policja zamknęła sprawę, bo uznano to za przypadkowy atak zwierzęcia. Incydent nie miał miejsca po raz drugi, więc nigdy nie wznowiono śledztwa. Znalazło się parę osób wierzących, iż to był wilkołak. Plotki o takowych zdarzeniach w mig znikały z ust mieszkańców. Nie tylko Karen na to pracowała. Starszyzna także trzymała swoje asy w kieszeni. Ich praca zdawała się nie mieć końca.

 

Gdy wybiła dwudziesta, a słońce już zbierało się do snu, zasapana Jane kroczyła ku brzegowi Rock Lake, zwanego przez grupę plażą. Zwykle rozstawiali rzeczy koło małego sklepiku spożywczego, tam, gdzie było najwięcej piasku, lecz zajmowali także znaczną część wschodnią, uniemożliwiając innym rozkoszowanie się naturą. Zwykle przyjeżdżali na trzy samochody. Sebastien zawsze z Alexem. Karen ze swoim bratem, Jakiem i czasem Jane, a Nathalie zabierała Rebecę.

 

Tego dnia Impreza paczki trwała od samego rana. Pogoda im sprzyjała, więc ich czas mijał błogo. Słońce nie parzyło za mocno, a w dodatku wiał przyjemny wiatr, rozprzestrzeniający zapachy z budek z jedzeniem, których było pełno przy każdym wjeździe do Rock Lake. Z daleka było słychać głośną muzykę z głośników Nathalie i śmiechy całej grupy.

 

Przechodząc koło mini vana Sebastiena, Jane zauważyła go siedzącego na początku mostu, prowadzącego na punkt widokowy. Patrzył pusto w przestrzeń i jak zwykle nie zareagował na jej przywitanie. Ominęła go, wzdychając oburzona jego ignorancją. Poszła dalej, wzrokiem wodząc za Karen. Myślała tylko o tym, że przyjaciółka wie coś na temat miejsca pobytu Alexa. Nagle z tyłu podbiegła do niej Rebeca, zakrywając jej oczy i krzycząc:

 

— Zgadnij kto!— zaświergotała entuzjastycznie, zakrywając przyjaciółce oczy, a jej kąciki ust natychmiast powędrowały ku górze. Ujawniła białe, choć nie całkiem proste zęby i chichotała niewinnie.

 

— Rebbie, nie mam czasu! Gdzie jest Karen? — Jane poznała jej dziecinny głosik i zimne dłonie, które okazały się cechą przypisaną wyłącznie jej.

 

Rebeca nagle posmutniała i opuściła ręce. Jane spojrzała na nią przepraszająco. Dowiedziawszy się, gdzie przebywa Vanderbiltówna, od razu tam pobiegła. Rzuciła torbę na piasek i ruszyła za czerwoną Mazdę Karen. Zobaczyła ją z bardzo znajomo wyglądającym chłopakiem. Stali prę metrów dalej i żywo dyskutowali. Gdy nieznajomy zorientował się, że Jane ich obserwuje, zniknął, a Karen starała się zachować normalnie i odwróciwszy się, zaczęła iść w kierunku przyjaciółki. Mimo wszystko Jennifer nie skojarzyła go z nikim.

 

— Karen! — krzyknęła.

 

Gdy ta się odwróciła, podbiegła do niej i z uśmiechem powitała blondynkę. Trochę wymuszonym, lecz nieznacznie. W każdym razie wystarczająco wiarygodnym.

 

— No no, jednak dałaś się namówić... Zaraz będzie Nathalie z drinkami. Jake nadal siedzi w domu z nadopiekuńczą Rachel (tak Karen zwracała się do mamy. Jej to nie przeszkadzało, bo postawiła na luźne relacje z trudną córką).

 

— Co z Alexem? Gdzie on jest? — Jane zignorowała słowa Karen, licząc, że ta jak najszybciej powie jej coś o Jordanie.

 

— Ach tak, wszystko jasne. — Pokręciła głową z niedowierzaniem. Wyciągnęła z kieszeni spodni cienkie mentolowe papierosy i odpaliła jednego, nie spuszczając wzroku z Jane. Zaciągnęła się i uniosła lekko prawą brew ku górze. To zawsze oznaczało, że jest zirytowana. — Gdyby nie to, że do mnie zadzwonił, olałabyś paczkę, co? — zapytała z wyrzutem, pociągając kolejny raz papierosa. Wypuściła zalegający dym, który zniknął zaraz porwany przez podmuch wiatru.

 

— Oj, przestań, kocham was, ale Alex jest równie ważny. Napisałaś, że masz o nim informacje, więc teraz się nie dąsaj, że dlatego przyszłam.

 

— Dobrze już, dzwonił z trzy godziny temu do tego dupka Clarka. Podobno nie odbierasz, martwił się. Pod koniec następnego tygodnia wróci.

 

Jane odetchnęła z ulgą. Sprawdziła kieszenie. Z tego wszystkiego zostawiła telefon w domu. Po słowach szarookiej uspokoiła się trochę i z chęcią przywitała wszystkich. Wypytała nawet o zdrowie Jake'a i o to, czy relację Karen z jej mamą poprawiły się. Odpowiedź zawsze była taka sama.

 

— Dopóki Rachel nie zmądrzeje, nie ma co liczyć na moje błogosławieństwo jej związku. Z resztą, będzie kolejny. I kolejny, i kolejny... — zadrwiła.

 

— O, Stewart! — Sebastien krzyknął. — Twój klon zapewne oznajmił tobie, o powrocie Alexa? — Uśmiechnął się szyderczo.

 

Mimo określenia, jakim Sebastien opisał dziewczyny, nie były wcale do siebie podobne. Ani charakterem, ani wyglądem. Dobrały się na zasadzie kontrastu i uważały, że to nadawało wyjątkowość ich relacji.

 

— Zamknij się, Clark! — odpowiedziały chórem. Ten je zignorował i wyjął piwo z przenośnej lodówki w vanie, po czym usiadł na chłodnym już piasku i wrócił do rozmyślań. Przyjaciółki natomiast odeszły od grupy i temat zszedł na mężczyznę, którego Jane zauważyła z Karen.

 

— Kto to był?

 

— Ale kto? — Karen zapytała z udawanym zdziwieniem. Przed chwilą rozmawiała z Joshem. Nie sądziła, że Jane zdecyduje się przyjść.

 

— No nie udawaj, ten, z którym stałaś koło sklepiku. — Otworzyła szerzej oczy, jakby odkryła coś wspaniałego.

 

— Co? Czemu tak się zachowujesz? — Czarnowłosej zaczęło bić szybciej serce.

 

— Moja przyjaciółka ma chłopaka! — Powtórzyła wesoło ze trzy razy, a Karen odetchnęła z ulgą, że Jane nie nabrała żadnych podejrzeń.

 

— Naprawdę wariujesz, Gwiazda. — Roześmiała się wesoło. — Rozmawiałam z kolesiem, który chciał pożyczyć papierosa. — Lepiej powiedz, czy też słyszałaś, że Clark sobie kogoś znalazł? — zmieniła temat.

 

— Czemu ja miałabym coś o tym wiedzieć? — oburzyła się, zerkając w stronę blondyna, który patrzył z utęsknieniem na wodę. Na chwilę spojrzał na nią. Ich oczy się zetknęły, lecz Jane bardzo szybko przerwała ten moment.

 

— Bo częściej chodzisz do szkoły, a tam świeże ploteczki rozsiewają już na lunchu.

 

— Nic takiego nie słyszałam. Zresztą, kogo on obchodzi.

 

Obie wybuchły śmiechem i w szampańskim nastroju dołączyły do reszty grupy. Przyjaciele zaczęli rozprawiać o przyszłości, college'u i wielu rzeczach, których nadejście ich przerażało.

 

 

Słońce zniknęło już całkowicie. Niebo opanował mrok, a niewielkie fale, spowodowane silniejszym wiatrem, uderzały o brzeg, sprawiając wrażenie, jakby rzeczywiście było się na plaży. Wiatr natarczywie rozwiewał piasek z pozbawionych trawy miejsc i próbował zgasić rozpalone przez grupę ognisko.

 

Jane coraz bardziej odczuwała chłód, drżąc. Pocierała rytmicznie ramiona dłońmi. Nie przynosiło to skutku. Ognisko już powoli gasło. Dziewczyna poczuła się dziwnie. Obawiała się czegoś, lecz nie wiedziała czego. Poczuła zagrożenie. Instynkt tak po prostu dał jej znać, że coś jest nie tak. Postanowiła wrócić do domu i się wyspać, gdyż stwierdziła, że z wyczerpania wariują jej zmysły. Dlatego też nic nie wspomniała Karen o zdarzeniu na przystanku. Pomyślała, że skoro jest pewna bezpieczeństwa swojego ukochanego, to szybko tego dnia zaśnie i wszelkie mary na jawie znikną.

 

Pożegnała znajomych i wychodząc już z terenu plaży usłyszała Sebastiena. Stał trzy metry dalej, mając ręce w kieszeni i delikatnie kopał w głaz przed sobą. Nie podnosząc wzroku, odezwał się.

 

— Ej, Stewart! — Jego kamienna twarz nic nie zdradzała.

 

— Czego chcesz, Clark? Nie mam ochoty na kolejne docinki — odparła lekko zdziwiona, że w ogóle z nim rozmawia. Odzywał się do niej tylko wtedy, gdy chciał jej dogryźć albo ta zagradzała mu drogę na szkolnym korytarzu.

 

— Daj się odwieźć do domu, bez marudzeń — zaproponował.

 

Jane mogłaby przysiąc, że chłopak się speszył. Szybko odrzuciła od siebie taką myśl. To Sebastien Clark. Najśmielszy osobnik w całym Dallas.

 

— Śnisz, nigdy nie wsiądę z tobą do samochodu. Pewnie wywiózłbyś mnie za miasto i kazał wracać na piechotę... — Zrobiła zniesmaczoną minę i ruszyła do bramy wyjściowej.

 

— Dobra. — Machnął ręką.— Próbowałem! — krzyknął zrezygnowany, oddalając się w głąb terenu jeziora.

 

Było coraz zimniej, a wrażenie niebezpieczeństwa rosło. Szła, bez przerwy lustrując okolicę. Czuła czyjąś obecność. Z racji tego, iż wygląd Jane nie budził strachu, bała się jeszcze bardziej. Zdawała sobie sprawę z tego, że potencjalny napastnik, unieszkodliwiłby ją w mgnieniu oka. Nie miałaby szans na walkę wręcz. Mogłaby tylko krzyczeć i gryźć.

 

Gdy stanęła już na ganku, poczuła nieopisaną ulgę. Nadal jednak pragnęła szybko wejść do domu. Uradowała się, znajdując klucz. W pośpiechu otworzyła drzwi, zapaliła światło i jak zwykle zastała niesamowity porządek, dzięki pannie Jameson, która musiała jakoś zarabiać na samotne życie, a że nie miała specjalnego pomysłu, zajęła swój czas sprzątaniem domu małżeństwa Manson. I w taki sposób poznała Jane od niemowlaka. Zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia i za cel wzięła sobie, opiekę nad nią. Starsza pani zawsze czytała rodzeństwu niesamowite historie o magicznych istotach, na dobranoc. Blondynka bardzo zżyła się ze staruszką i traktowała ją jak swoją babcię.

 

— Kochanie już jesteś, martwiłam się o ciebie. — Jane została przywitana bardzo ciepłym uśmiechem. — Nie powinnaś o tej porze chodzić po ulicy, nie sama.

 

— Jestem Cornelio, nie martw się, zostałam odprowadzona — skłamała. — A ty wychodzisz? — zapytała.

 

— Tak, dziecinko, mam parę spraw do załatwienia. — Posłała wnuczce kolejny szczery uśmiech.

 

— O tej porze? — Zmarszczyła brwi zaciekawiona.

 

— Nie dałam rady w ciągu dnia, tyle tu sprzątania. Przy okazji wezmę parę rzeczy z domu.

 

— Rozumiem, ciężko nadążyć za chaotyczną ciotką Felicią — roześmiały się głośno.

 

— Gdzie tak właściwie wszyscy są? — dziewczyna krzyknęła z kuchni, szperając w lodówce w poszukiwaniu czegoś, co zniweluje burczenie w brzuchu.

 

— Twój tata jeszcze nie wrócił z Waszyngtonu, a mama chyba gdzieś wczoraj wyjechała. Nie wiem, koteczku, nie zostawiła wiadomości. Przynajmniej nie mi. Pan Harrison zabrał Felicię i Lucy na jakąś wyspę. Przylatują za dwa tygodnie. — Po tych słowach wyszła.

 

Blondynka odetchnęła z ulgą. Przez całą przerwę wiosenną nie będzie widywać znienawidzonej kuzynki. Lucy wyglądała przyjaźnie. Miała dość nietypową urodę, ale specjalnie się nie wyróżniała. Duże szare oczy, ukrywała grubymi doklejanymi rzęsami. Jej podłużną twarz zdobił piękny, prosty uśmiech. Blond włosy opadały na chude ramiona, a jej długie nogi były obiektem zazdrości wielu dziewczyn ze Skyline High School.

 

Lucy nienawidziła tylko Jane. W domu pokazywała pazurki. Przy niej wyrachowana Karen wychodziła na najmilszą osobą na świecie. Siedemnastolatka nazywa córkę Mansonów, córką szatana. Stewartówna nigdy w życiu do nikogo nie pałała taką awersją. Dawała Lucy to, do zrozumienia na każdym kroku, nawet przez zwykłe wyrzucanie ulubionych płatków dziewczyny do śmietnika, czy specjalne przedłużanie czynności wykonywanych w łazience. Nastolatki prowadziły między sobą wojnę, która miała ucichnąć na dwa piękne dla Jane, tygodnie. Może nawet dłużej, jeśli ciotce i kuzynce spodobają się widoki.

 

Jennifer usadowiła się na kanapie z talerzem spaghetti i wielkim kubkiem ciepłego kakao. Zestaw był tak przyjemną mieszanką zapachową, że Jane mogłaby jeść i jeść, gdyby nie pełny żołądek. Oglądając telewizję już przez całą godzinę, ziewnęła i zadowolona poszła się położyć.

 

— Wreszcie trochę snu — powiedziała na głos, uradowana. Gdy wychodziła z łazienki, owinięta białym ręcznikiem, usłyszała głośny trzask frontowych drzwi. Zapaliła światło. Wstąpiła na schodek i przykucnęła, by spojrzeć na korytarz z góry. Dokładnie zlustrowała dół. Wyciszyła oddech, by wyłapać jakieś dźwięki. Nic nie usłyszała.

 

— Mamo, tato już jesteście?

 

Odpowiedziała jej cisza, a w tle rozbrzmiewał dźwięk deszczu uderzającego o okno. Po gorącym dniu w mieście przydała się ulewa.

 

— Znowu zwidy. — Zaśmiała się pod nosem.

 

Po zamknięciu okien i zakluczeniu drzwi, poszła na górę. Zdążyła już założyć piżamę i ułożyć wygodną pozycję w łóżku, kiedy nagle po domu rozległo się mocne tłuczenie w drzwi. Zeszła rozzłoszczona i otworzyła, lecz nikogo nie było. Gotowa była zlinczować osobę, która jej zdaniem wyraźnie stroiła sobie żarty.

 

Zamknęła drzwi, odwróciła się i doznała szoku. Nogi się pod nią ugięły, a ze strachu na czoło wstąpił pot. Stał przed nią mężczyzna z przystanku.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania