Sieci pajęcze #OneShotChallenge (nominacji brak)
[Ten tekst chciałam dodać tak po prostu, bez żadnego challengingu, ale ponieważ naliczyłam sobie już dwie nominacje - po jednej od Okropnego i Ewoile, a nie bardzo jestem w stanie ogarniać teraz takie rzeczy, tym bardziej w 48 h, uprzejmie proszę wybaczyć, ale wstawię w takim razie tylko to jedno opowiadanie, cobyście nie myśleli, że olałam całkowicie. ;) Nie nominuję nikogo, nawet jeśli to wbrew regulaminowi - w sumie i tak jest już dużo tekstów i kolejnych nominacji, więc macie co robić. ;)]
– Spójrz – szepczę, ciasno splątując palce jego silnej dłoni z moimi – chudymi, kościstymi, wątłymi. – Czyż i my nie jesteśmy do nich podobni?
– Nie – odpowiada stanowczo, a z jego twarzy nie potrafię wyczytać kompletnie żadnych emocji. – To oni mogli być podobni do nas, ale nie chcieli.
– Skąd możesz to wiedzieć? – obruszam się, choć sama nie wiem dlaczego. – Może po prostu… nie mieli wyboru.
– Zawsze jest jakiś wybór – rzecze on, nadal całkowicie niewzruszony. – We wszystkie sieci ograniczeń ludzie wplątują się wyłącznie…
– …z własnej woli, wiem – kończę za niego, choć zupełnie bez przekonania. Swoją drogą to dziwne, że jesteśmy, jacy jesteśmy. Teoretycznie to ja powinnam trzymać się bliżej rzeczywistości, szukając nieistniejącej prawdy absolutnej, zamiast rozważać różne opcje i filozofować. A on powinien być tym, który nie dba o żadne ograniczenia, kreuje rzeczywistość po swojemu i nagina ją ku nieistniejącym zasadom.
Zdaje mi się, że kiedyś naprawdę byliśmy inni – ulepieni wedle „powinności”, uformowani w odgórnie określony kształt. I działaliśmy, jak nam przykazano – cicho i precyzyjnie. Kiedy nastąpiły te wszystkie zmiany? Zupełnie jakbyśmy nagle spojrzeli w lustro i zamienili się miejscami z własnymi odbiciami, nim zdołaliśmy się zorientować, jak fatalne może to przynieść konsekwencje. A może jesteśmy po prostu wadliwi i jak dotąd nie znalazł się nikt, kto potrafiłby naprawić nasze usterki… Znów niepotrzebnie brnę we własną filozofię.
Robię kilka niespiesznych kroków naprzód, pociągając go za sobą. Wciąż trzymamy się za ręce, a on nie stawia oporu, podąża za mną niczym grzeczne dziecko. Wiem, że nie robi tego bezmyślnie czy bezcelowo – on nigdy nie robi nic bez celu, ja zresztą też nie. Na tym przecież to wszystko polega, na tym polegamy my. Snujemy się wolno wzdłuż pogrążonego w ciepłym półmroku korytarza, podziwiając owoce naszej pracy. Ale czy na pewno naszej? Nie – oni wszyscy sami sobie na to ciężko zapracowali.
Ludzie bywają tacy naiwni. Wydaje im się, że niebo i piekło, jakkolwiek by ich nie pojmować i nie określać, są szczelnie zamknięte w obrębie pewnych nieprzekraczalnych, nieprzenikalnych granic. Że wystarczy nie zbaczać z raz obranej ścieżki, by trafić do celu. A prawda jest taka, że jedyne granice, jakie mogą ich powstrzymać, znajdują się wyłącznie w ich głowach – to nie świat muszą złamać, aby się ich pozbyć, lecz swą własną wolę. Proste drogi zaś, zamiast do celu, prowadzą raczej do celi – utkanej z lepkich, mocnych pajęczyn, które sami dla siebie uparcie tkali przez całe życie. Wiem, że to prawda, bo widziałam tych cel już tysiące. Sama również gniłam w podobnej, pochwycona we własne sidła i bezradna najbardziej poniżającą bezradnością, póki nie zdrapałam własnej skóry i nie wyłamałam kości ze stawów, by się wyswobodzić. Czy żałuję? Tak, nawet bardzo. Że tak długo z tym zwlekałam.
Wszyscy ludzie są jak pająki – czy tego chcą, czy nie. Przez całe życie uparcie tkają swoją doskonałą pajęczynę nićmi marzeń, potrzeb i zobowiązań. Próbują nadać jej idealny kształt, elastyczność i siłę, by wyłapywać w nią co tłustsze okazy niezwykłych dokonań i sukcesów, a potem karmić się nimi aż do przesytu. Lecz z czasem zaczyna ich to przerastać, zaczynają tkać coraz bardziej niedbale, aż wreszcie nitki pękają pod ich własnym ciężarem, powodując całą lawinę zniszczenia, a oni sami wplątują się bezradnie w ich pozostałości i nagle orientują się, że z drapieżnika zmienili się w ofiarę. Wówczas jest już jednak za późno. Pajęczyna oczekiwań i obowiązków tak ciasno ich oplata, że nie mogą nawet oddychać. Wtedy mają tę ostatnią szansę, by połamać samych siebie i zacząć żyć od nowa… lub mogą zwyczajnie poczekać, aż uwolni ich jedyna sprawiedliwa rzecz tego świata – śmierć. Lecz ja… nie, ja wcale nie jestem taka sprawiedliwa, jak mawiają. A już z całą pewnością nie bywam łaskawa.
– Miejcie łaskę nade mną, czarnoskrzydłe anioły – słyszę głos po swej prawicy. Odwracam się i przystaję, a towarzysz mej wędrówki zatrzymuje się tuż obok. Oboje spoglądamy na tego, który przed chwilą przemówił. Jego poprzednie słowa brzmiały jak modlitwa, lecz teraz nasze spojrzenia się krzyżują, a ton jego głosu ulega zmianie, gdy ponownie się odzywa: – Uczono mnie, bym zawsze postępował szlachetnie, a ja nigdy z tej ścieżki nie zboczyłem. Czyż nie jest rzeczą szlachetną słusznie szlachtować nieszlachetnych? Mówili mi: „zawsze kończ, co zacząłeś”, więc kończyłem ich życie, gdy wymagało zakończenia. Co jest teraz moją nagrodą?
Pajęczynę ma ciasną i mocną niczym tytan – widzę wyraźnie, jak przecina mu skórę i mięśnie do samych kości. To nie złe uczynki taką ją uczyniły, lecz siła nawyku i pragnienia, których nigdy nie zdołał przełamać. Nie żałowałabym człowieka, nie żal mi zatem i cienia, który pozostanie schwytany we własne sidła już zawsze. Wtem czuję, jak palce mego towarzysza zaciskają się coraz mocniej na mojej dłoni. Odwracam głowę, by zaraz potem podążyć za jego spojrzeniem i widzę… Widzę czyste piękno.
Sieci pajęcze, utkane jakby z mgły, splątane w finezyjne wzory, przeplatane nikłym światłem niewiadomego pochodzenia, które delikatnie ślizga się po pokrywających całą pajęczynę drobnych kroplach. Krople wyglądają jak diamenty, a ja z trudem jestem w stanie powstrzymać się przed podbiegnięciem do nich, by sprawdzić, czy faktycznie nimi nie są. Zamiast tego podchodzę bardzo powoli, a on cały czas ze mną, niby cień, niby bliźniaczy brat, papugujący wszystkie moje ruchy. Mimowolnie rozchylam lekko usta w parodii uśmiechu i mam niejasne wrażenie, że on również to czyni, choć na niego nie patrzę. Wpatruję się w krople jak zaczarowana – z bliska mam już pewność, że nie są diamentami, potrzebuję jednak dłuższej chwili, by wreszcie pojąć, czym są tak naprawdę. To nie rosa osiadła na sieciach pajęczych, lecz łzy – tysiące, może miliony łez… jej łez. Kobiety o licach bledszych od księżyca, która jest muchą w tej pajęczynie. Zaplątaną i zapłakaną, a mimo to pełną uroku.
– Uczyli mnie, że należy stawiać czoła przeciwnościom – dociera do mnie jej szept. – Mówili: „nie możesz odejść, musisz trwać, cokolwiek by się nie działo”. Niczym skała w samym środku rwącego nurtu, który bezustannie chłoszcze ją do granic wytrzymałości. Nie byłam jednak skałą, a piórkiem, które dało się porwać i zniszczyć. A teraz jestem wodą, która nie przestaje płynąć, nie pozwalając zapomnieć…
Rozumiem ją, tak dobrze ją rozumiem! Gdybym tylko mogła ją uwolnić od niej samej… Puszczam nagle męską dłoń i podchodzę bliżej uwięzionej kobiety. Tak bardzo chcę dotknąć tych delikatnych nitek i poczuć na palcach słoną wilgoć, że nie potrafię się powstrzymać. Impulsy – to one ostatecznie pozwalają nam rozrywać na strzępy pajęczynę powinności i zaczerpnąć powietrza. O ile są wystarczająco silne. Ona najwyraźniej popełniła w swym marnym życiu wyłącznie jeden wart odnotowania grzech, za to zdecydowanie należący do tych najcięższych – grzech zaniechania.
– Stój – słyszę za sobą męski głos. Jak on może wciąż być taki opanowany? Przechodzi mnie nagły dreszcz, lecz nie mogę się teraz wycofać. Wyciągam rękę i już po chwili moje palce przesuwają się wzdłuż pajęczyny, łapiąc kilka chłodnych kropli. Wtem z moich ust mimowolnie wydobywa się krótki syk. Unoszę dłoń i bezradnie spoglądam na swoje skrwawione palce. Ból zaczyna coraz silniej pulsować w poszarpanych opuszkach, a ja wolno przymykam powieki, delektując się nim.
– Coś ty najlepszego zrobiła? – znów się do mnie odzywa, a potem niespodziewanie łapie moją zranioną rękę w kleszcze swego uścisku i odwraca mnie ku sobie, bym mogła spojrzeć mu w twarz. Przez chwilę studiuję uważnie jego oblicze i oczy, poszukując w nich jakiegokolwiek śladu złości czy niepokoju. Nie znajduję nic. Wzdłuż ścian korytarza przetacza się nagle jakiś dziwaczny dźwięk – jakby zgrzyt i jęk od dawna nieoliwionych zawiasów. Zaraz potem gardłowe jęki zaczynają się wydobywać również z rozlicznych ust osamotnionych w swoich pajęczynach duszyczek – a przynajmniej tych, które wciąż wspomniane usta mają.
– Czas na nas – mówię cicho, sięgając wolną ręką za pas, gdzie schowałam swoją niezawodną broń. Jednym ruchem wyjmuję długi sztylet i sprawnie umieszczam go w sercu mego towarzysza po samą rękojeść. – Mój przyjacielu… – szepczę, przekręcając ostrze w lewo. – Bracie… – Przekręcam po raz kolejny. – Mój kochany… – I ostatni raz, nim mężczyzna osuwa się bezwładnie na ziemię, nie wydając przy tym z siebie nawet najcichszego dźwięku. Przyklękam przy nim i kładę moją poranioną dłoń na jego piersi. Nasza krew miesza się ze sobą, a ja pozwalam sobie na bezradne westchnienie. Tak to musiało się skończyć. Tak kończy się to zawsze.
Pamiętam czasy, kiedy byłam gotowa zabić, by udowodnić, że mam rację, nawet jeśli wcale jej nie miałam. I robiłam to – udowadniałam swą rację z całą nieprzejednaną dosadnością moich słów i czynów. Byłam w tym tak piekielnie dobra, że mogłabym to robić całą wieczność… dosłownie. Mawiają, że powinno się robić to, co potrafi się najlepiej, nie dziwcie się zatem temu, co teraz powiem. Jestem morderczynią. Śmiercią we własnej pokracznej osobie. Codziennie zabijam nieswoje marzenia i sny, które wcześniej zbiera on – mój brat i przyjaciel. Jesteśmy jak Hypnos i Tanatos – sen i śmierć, marzenie i rzeczywistość. On mami i obiecuje, ja poniewieram i niszczę. On jednakże zawsze powraca do życia, prędzej lub później i jest to jedyna rzecz, na którą nie mam żadnego wpływu. Nie musicie się mnie obawiać, choć potrafię zadawać bardzo bolesne ciosy. Was również mogę zniszczyć… pewnego dnia. Lecz jedynie wówczas, gdy mi na to pozwolicie.
Komentarze (14)
Mam jeszcze jedno małe ale: "Kobiety o licach bledszych od księżyca, która jest muchą w tej pajęczynie. Zaplątaną i zapłakaną, a mimo to pełną uroku." - jakoś to "muchą" mi tutaj nie pasuje, bo raczej muchy kojarzą nam się z czymś nieprzyjemnym. Jednak to niewiele wnosząca uwaga, z którą nie musisz się zgadzać.
Widzę tu naprawdę wysoki poziom, co mnie cieszy :D O takiej interpretacji życia ludzkiego jeszcze nie czytałam - jesteśmy pająkami, tkamy swe sieci z najskrytszych pragnień, a potem sami tracimy nad nimi kontrolę, by wplątać się w nie, lecz walczymy nadal, nawet jeśli walka ta jest pozbawiona jakiegokolwiek sensu. W końcu człowiek w obliczu śmierci chwyci się nawet pajęczej nici.
Podoba mi się oryginalna wizja śmierci, która przychodzi do nas, gdy sami wpadniemy we własne sidła. Wydaje mi się to ciekawe, bo wychodzi na to, że w sidła te możemy wpaść w różnym wieku.
Podsumowując, tekst bardzo mi się spodobał, zdania mnie oczarowały już na wstępie, a zawarta w nim filozofia - uwielbiam! Miałam nie zostawiać ocen, bo szkolny system oceniania mnie nie przekonuje, ale tym razem postanowiłam dać pięć, bo widzę, że ktoś cię zaszczycił jedynką bez uzasadnienia.
Jeśli o muchę chodzi, to tak sobie teraz pomyślałam, że mogłabym ją zamienić na ćmę, bo ćmy lubię bardziej od much, w każdym razie - zastanowię się nad tym. :)
Anonimowe jedynki mnie tu już zaszczycały, przyzwyczajona właściwie jestem, ale oceny ogółem to sprawa dla mnie drugorzędna, opinie mają dużo większą wartość, tym bardziej więc cieszy mnie Twoja, którą odbieram bardzo pozytywnie. Cieszę się, że tekst skłonił do jakichś mniejszych czy większych przemyśleń i że coś po sobie zostawił. Bardzo dziękuję za zawitanie w moje skromne progi i pozostawienie po sobie jakże miłego dla mnie śladu. :)
"Zupełnie, jakbyśmy nagle spojrzeli" - tu też
"jedyna sprawiedliwa rzez tego świata" - czy tutaj przypadkiem nie miała być "rzecz"? :)
A o ten przecinek na górze się nie martw, dobrze jest teraz bez niego :)
Podoba mi się klimat tekstu, tworzysz takie barwne, plastyczne opisy. Bardzo podobają mi się takie wartościowe opowiadania, które trącą metaforycznością i zmuszają czytelnika do tego, by przysiadł nad nimi i dłużej się pogłowił. Piszesz ambitnie i to jest naprawdę fajne, godne uwagi. Zostawiam 5 :)
Ja ambitnie? Nigdy tak na to nie patrzyłam, a ten akurat tekst powstał, ponieważ parę dni temu zobaczyłam piękną, ogromną pajęczynę w moim ogrodzie - i to był punkt wyjścia, wokół którego zbudowałam tę historię, właściwie nic ambitnego nie mając początkowo na myśli. Wyszło jak wyszło, dziękuję za te miłe słowa. :)
Oczywiście 5 ;))
Jeśli końcówka zaskoczyła, to również jest to dla mnie powód do zadowolenia. I dziękuję uprzejmie za wszystkie miłe słowa, nie wiem, czy sobie zasłużyłam, bo nie mnie to oceniać, ale to zawsze miłe uczucie przeczytać taką opinię. ;)
Jak na razie pozostaje mi tylko życzyć Ci weny, weny i jeszcze raz weny ;))
Z góry też dziękuję za wszelki czas poświęcony moim wypocinom - bardzo doceniam! :)
To ja dziękuję w takim razie. :)
Właściwie wszystko w tym tekście, łącznie z tytułem, powinno pełnić w jakimś stopniu funkcję metaforyczną (choć może nie są to szczególnie wyszukane metafory, ale też nie o takie mi chodziło), możliwą do dowolnej interpretacji. Mniej istotne jest tu dla mnie to, o czym sama myślałam w trakcie pisania, a bardziej to, co każdy czytelnik sobie z tego wyciągnie. Aczkolwiek Ty zdaje się poszedłeś dokładnie, czy prawie dokładnie, moim tokiem myślenia, co mnie cieszy podwójnie. ;) W ogóle to całym komentarzem mi dziś nastrój wywindowałeś mocno, a ostatnie zdanie to już absolutnie miód na moje serce. Raz jeszcze dziękuję za przeczytanie i podzielenie się refleksją. :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania