Sieczkarkozada: krótka historia pewnej rodziny

Mój Boże, ileż było takich owianych aurą tajemnicy wydarzeń z dzieciństwa, które – przekazywane z ust do ust przez osoby postronne, plotkarzy, bądź też zatrzymane wyłącznie dla siebie gdzieś na dnie pamięci – z czasem urosły do czegoś w rodzaju legendy. Wszystkich nie pamiętam, a większość nie zasługuje, jak mniemam, na niczyją uwagę, ale cóż począć, skoro świat dziecka rządzi się własnymi prawami i potrafi wyolbrzymiać sprawy najbardziej nawet błahe? Na przykład taka sieczkarka. Rzecz mogłoby się wydawać bez znaczenia, która jednak źle mi się konotuje. Ale zacznijmy może od początku.

Miałem kiedyś starszego kolegę, który mieszkał przy tej samej co ja ulicy Ogrodowej ze swym młodszym rodzeństwem: Basią i Tomkiem. Adam, bo o nim mowa, był ode mnie większy i silniejszy. I bardzo mi imponował. Nie był wcale małym chłopcem, a wprost przeciwnie – w mych oczach, mając za sobą całe trzynaście lat życia, jawił się prawie jako dorosły. Potrafił być rozważny, przewidujący i ostrożny, choć – przynajmniej do pewnego stopnia – wychowywała go ulica. Pochodził z domu, w którym każdy dbał wyłącznie o siebie: rodzice byli więc zajęci swoimi sprawami, a dzieci swoimi.

Czy już czujecie zew romantycznej wolności, żeby nie powiedzieć: dziecięcej anarchii? Doszło do tego, że nawet teraz, po wielu latach, kiedy piszę te słowa, odczuwam zazdrość. Ja takiej swobody nigdy nie zaznałem. Prowadzono mnie na bardzo krótkiej smyczy i miałem mnóstwo obowiązków związanych z nauką w szkole gminnej. Tymczasem u Bochenków można było robić dosłownie wszystko, na przykład bawić się w chowanego albo hau-haua, cokolwiek to oznacza. Można było ganiać po dosłownie całym domu i robić to, czego normalnie robić nie wypada. A sterta ubrań porozrzucanych po podłodze, walających się po wszystkich kątach zawilgoconej rozwalichy, piętrzących się bez ładu i składu aż po sam sufit, stanowiła niezrównaną wprost scenerię dla najbardziej nawet wymyślnych i szalonych zabaw. Do tego jeszcze to pierze sprzed tygodnia albo dwóch wciąż unoszące się w powietrzu – pamiątka po zaszlachtowanym i oskubanym brojlerze.

Ojciec rodziny musiał jeździć codziennie mopikiem do bazy, ówczesnego pegeeru. Matka całymi dniami tylko szlugała i szlugała i piła nałogowo. Później, wszelako nie wcześniej jak przed jedenastą, zabierała się za porządki, gdyż bałagan w domu był nieprzeciętny. Zabierała się także przez całe popołudnia – rzadko na tyle skutecznie, by w ogóle móc choćby tylko pomarzyć o dotknięciu mopa, szufelki i zmiotki. Najmłodszy Tomeczek był niekiedy tak straszliwie głodny, gdy wracał ze szkoły, że brał pomyje za zupę. Robił to oczywiście omyłkowo, ale najgorsze, że mu one bardzo, ale to bardzo smakowały, bardziej od codziennej strawy. Było zawsze wesoło, a człowiek brechtał się dosłownie z byle czego, chichrając przy tym jak żaba Monika z „Teleferii”. Wieczorami oglądało się „Sąsiadów” i to tam po raz pierwszy zakochałem się w „Terminatorze”.

Pamiętam, jak razu pewnego moja babcia przyszła z wyłudą po odrobinę cukru, zapukała do drzwi i oto, co usłyszała:

– E ty, kurwa! Zaraz jak ci puknę, cholero! Aa, to pani, pani Goździkowa. O przepraszam. Myślałam, że to te małe bąki se zabawy urządzają, bo cały czas tylko przyłażą i przyłażą i do mnie walą.

– A nic się nie stało, pani Bochenkowa, nic się nie stało – odparła bardzo elegancko babcia.

Taki to był właśnie wesoły domek, tętniący życiem, rozbrzmiewający poematem symfonicznym bluzgów, w którym maleństwa same się pilnowały albo i nie, wychowywały albo nie. Nie zdziwiło mnie więc, jak razu pewnego dowiedziałem się, że Adasiowi sieczkarka obcięła jeden z palców u ręki. Nie było mnie przy tym, ale wiedziałem, że w tym bajzlu wszystko zdarzyć się może i że prędzej czy później dojdzie do jakiegoś nieszczęścia. Podobno było strasznie zabawnie, kiedy ów członek na powrót mu przyszywano, a wszyscy żartowali. I pielęgniarki, i doktory, a nawet sam zainteresowany śmiali się do rozpuku.

A było to tak: owego feralnego dnia ojciec podawał Adasiowi porcję trawska i jeszcze paru innych roślin oraz warzyw, a on ostrożnie wkładał je do sieczkarki. Miał to być zdaje się pokarm dla królików: jakiś rozdrobniony mlecz albo mlecz z dodatkiem trawy i buraków cukrowych. Bo widzicie: te małe kłapouche smyki wprost uwielbiają polne zielsko. Maszyna wibrowała delikatnie i równomiernie i wystarczyło tylko zgrać się z nią. Tak więc bez czkawek, drgawek i przeskoków pracowała ta dwuosobowa bochenkowa spółdzielnia rolnicza. Lecz coś musiało pójść nie tak, coś złego musiało się stać z samymi nożami, gdyż nagle... podskoczyły i dosłownie rzuciły się na Adasiowe dłonie z kłami, szponami, rogami i kopytami. A ten miast odskoczyć, jął się przysuwać do sieczkarki coraz bliżej i bliżej. Podobno ujrzał gigantycznego królika z zębami zamiast ostrzy i z rozkosznymi oczkami, takimi, jak u pluszaka. No i chciał to źwierzę pogłaskać, musnąć delikatnie po mordce, nakarmić marcheweczką i mleczem. I trach! Coś chrupnęło okropnie i nim się zorientował, co się święci, było po zawodach.

Tego dnia druh mój z Ogrodowej stracił wiele krwi nim zgubę mu przyszyto. I jak tylko odnowiona zaczęła funkcjonować, natychmiast ułożyła się w przyjacielski gest: all right.

Czy to wszystko wydarzyło się naprawdę? Tego nie wiem i chyba się już nie dowiem. Mój Boże, ileż było takich owianych aurą tajemnicy, sensacyjnych wydarzeń w moim nastoletnim życiu, które z czasem urastały do rangi legendy, przekazywane z ust do ust przez osoby postronne i zwykłych, pospolitych plotkarzy. Wszystkich nie zapamiętałem. Większość z nich nie zasługuje, jak sądzę, na uwagę, ale świat dziecka rządzi się swoimi prawami i potrafi niekiedy wyolbrzymiać błahostki. Wyraz „sieczkarka” na przykład: już zawsze będzie mi się nieciekawie kojarzył.

A co do samych Bochenków jeszcze: otóż rodzinka funkcjonowała sobie nadal w perspektywie najdalszości. Tyle że bez matki, bo ta umarła na raka. Wiadomo: papieroski, miłostki, tryb życia beztroski. Bochenkowe dzieci pokończyły wkrótce studia, poznajdowały dobre prace i pozakładały rodziny. I tak żyją po bożemu po dziś dzień, radząc sobie nawet lepiej od piszącego te słowa.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • jolka_ka 22.10.2018
    Czemu wcześniej tu nie trafiłam? Świetny masz styl.
  • maciekzolnowski 22.10.2018
    Ty też piknie opowiadasz i niesamowicie sprawnie posługujesz się piórkiem (już to sobie zdążyłem sprawdzić). Wielkie dzięki! :)
  • Freya 22.10.2018
    Goździkowa, to chyba nawiązanie do niegdysiejszego serialu...
    Zwyczajowo; zabawno-makabryczna opowiastka z nieoczywistym mykiem.
    Kiedyś zdarzyło mi się widzieć - kierat służący do napędu takiej maszyny jak sieczkarnia. Zwierzak miał tam chodzić i napęd musiał być przenoszony; chyba jakimś kardanem albo pasem do sieczkarni czy cuś tam inszego - także mobilnego. Kurde, aż trudno wyobrazić sobie działanie tego ustrojstwa. I studnia z cembrowiną i wałem do nawijania łańcucha - na końcu którego było wiadro na wodę. Albo żuraw - taki mechanizm dźwigniowy do czerpania wody, też. Masa możliwości do zabawy dla szkrabów. Pzdr.
  • Justyska 22.10.2018
    Ale fajne. Przeczytałam z przyjemnością. Świetny przykład na to, w jak przerozny sposób postrzega się rzeczywistość... A dzieci? To mistrzowie gatunku! Widzą dobro i tego można im pozazdrościć.
    Pozdrawiam serdecznie!5
  • Justyska 22.10.2018
    "Pochodził z domu, w którym każdy dba li tylko o siebie" tu chyba "dbał" zapomniałam wcześniej wkleić:)
  • maciekzolnowski 22.10.2018
    Myk jest oczywiście nieoczywisty, dzięki, Freya! :)
    Super, Justyśka, już poprawiłem. A tak, nie ma to jak dziecięcy sposób postrzegania rzeczywistości!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania