Siedem dni

DZIEŃ PIERWSZY

Robiło się duszno. Z minuty na minutę powietrze gęstniało niczym mgła, zbijało się w rytmie przyspieszonych oddechów, zastygało jak świeżo odlana forma. Zagarniano je więc z chciwością Fenicjanina, niczym monety w rozcapierzone palce, w zamian oddając jedynie wyziewy wisielca. Dwadzieścia siedem obrzmiałych krtani charczało. Zewsząd i w jednej niemal chwili wszystkie zaczęły pokasływać, krztusić się i chrobotać. Dwadzieścia siedem orkiestr potępienia poświstywało i ścierało się w pojedynku o ostatnią z drobin tlenu. Jakby każda z nich wiedziała, że za chwilę może nie mieć na to siły, że zadzierzgnięta na grdyce pętla szarpnie nią, zaciśnie się i zadusi. Szyje wyciągały się we wszystkie strony, obracały wbrew wszelkim prawom, wyginały w pląsach godnych ekwilibrysty, wręcz akrobaty, który balansuje na krawędzi niemożliwego i przekracza ją z uśmiechem przyklejonym do suchych warg. Nie zważały na ostrzeżenia, na ostrzegawcze skrzypnięcia kości, na jęki rozciągniętego do granic możliwości kręgosłupa, na tarcia skóry, którą owa ruchliwość naprężała lub wybrzuszała dziesiątkami zmarszczek i bruzd. Nagłe skręty znaczyły na niej koleiny tłustych głębin, podnosiły upstrzone łupieżem pagórki, falowały w miarę przenoszonych spojrzeń i wyciąganych w górę rąk, drgały przy uniesionych brwiach i dudniącym rechocie. Śmiech, chrapliwy i przyduszony już pokrywą duchoty, zamieniał się z wolna w lawinę. Nikt nawet nie starał się go zatrzymywać; żywioł parł przed siebie, toczył się z rumorem po podłodze, tarł po betonie ścian i odbijał od nikotynowego sufitu. Jego moc gasła dopiero, gdy niecierpliwość palców skręciła kolejnego papierosa. Wtedy malał, kurczył się i przygasał na chwilę, niezbędną do odpalenia. Musiał odczekać pierwsze, zachłanne zaciągnięcia, ustąpić miejsca siwej chmurze, która po zanurzeniu w smole płuc, wynurzała się i przez nadpsute, poczerniałe zęby ze świstem dołączała do dwudziestu siedmiu szarpanych miazmatów, do charkotów, powarkiwań i nienawiści, którą wyrzygiwano na równi ze śliną i obelgami.

Obłok siwizny i żółci pojawił się wraz z pierwszym oddechem, wzbił i pokrył kubiczną przestrzeń dymem, który gryzł jak wściekły pies. Z mozołem budował swoje szańce do momentu, w którym najdrobniejsza nawet szczelina w ścianach nie wypełniła się zaprawą z nikotyny. Ale nawet to nie wystarczało pożółkłym palcom budowniczych. Sięgały one po coraz to nowe cegły, dokładały je do już ustawionych, podnosiły mury, otaczały sześcian niewidoczną granicą, blokadą umysłów, które kotwiczyły na samym dnie. Konwulsje dłoni przetrząsały kieszenie w nerwowych poszukiwaniach, zagłębiały się w otchłaniach smrodu i brudu, aby na końcu rozświetlić maskę uśmiechem wiktorii. Szczęśliwy właściciel „szlugi”, „fajki”, „rolki”, „skrętaka”, niczym Cortez lub Pizzaro stawał w otoczeniu wielbicieli, wiernych przyjaciół, druhów i powierników, wyciągał przed siebie dłonie zdobywcy i odpalał pomarszczoną relikwię, wyznaczając spojrzeniem innych szczęśliwców, którzy już za chwilę mieli dostąpić bram raju, oślinionych jego ustami. W taktach zwycięskich szeptów, chichotów i pociągnięć nosem, rozlegał się trzask kamienia, którego iskra wzniecała płomień nadziei, światełko pokoju, żar namiętności, ogień zbawienia. Potem słychać już było wyłącznie syknięcia, chrapliwe pragnienia oddechu palacza i szepty modlitw, które w myślach błagały Corteza o łaskę, o miłosierdzie, o zbawienie, sączące się leniwym obłokiem przez jego wargi.

Do sześcianu zakradł się skwar lipca; złota twarz słońca uśmiechała się, pocięta liniami kraty i podwójnej zbrojonej szyby. Na poczerwieniałych czołach wykwitały pierwsze kwiaty potu. Sześcian, którego każdy z boków można było pokonać tuzinem kroków, wypełniało dwadzieścia siedem upadłych istnień; istnień spoconych, tonących w gorączce nadziei i oczekiwań, istnień odzianych w niecierpliwość, w podenerwowanie, w wiarę dla bogini, której ślepe spojrzenie mogło oddać im prawo do pełnego oddechu, do chłodnego piwa, do kobiecych ud, do słońca, którego twarz nie nosiłaby blizn z betonu i stali.

Wszyscy stali, niemal ocierali się o siebie, przytulali, odskakując, gdy tylko żar drugiego ciała parzył ich własną powłokę. Intymność godzin komunikacyjnego szczytu: ludzie stłoczeni w wąskim przejściu patrzący z zazdrością na okupantów nielicznych siedzeń. W sześcianie oczekiwań było podobnie; kilka chwiejących się krzeseł zajęto po krótkiej sprzeczce, a pomruki gniewu, zaciśnięte zęby i spojrzenia, które wyzierały spod zmrużonych powiek odstraszały każdego, kto chociaż spojrzeniem upomniał się o prawo ulżenia zdrętwiałym nogom.

- Spierdalaj!

Słowo-bicz siekło i tłukło jak kańczug, biło delikwenta w twarz, znacząc je stygmatem upokorzenia i pogardy, która przeganiała go pod przeciwległą ścianę. Tam zaś witały go uśmiechy pozorów współczucia, grymasy pobłażania i wzruszenia ramion tych, którzy bywali tu wcześniej, którzy zdążyli już poznać smak słowa-bicza, którzy spotkali się z nim i nie próbowali następnego kontaktu.

Ale wszyscy, zarówno siedzący, jak i stojący, młodzi i starzy, kumaci i niekumani, ziomki i wrogowie, wszyscy, bez żadnych wyjątków i podziałów, oddychali, jęczeli, warczeli i klęli, wytwarzając zgiełk, który powstaje zawsze tam, gdzie dochodziło do zgromadzenia emocji.

Atmosfera, która narastała z każdą chwilą, nie różniła się od thingu Wikingów, sądu Inkwizycji, czy bazaru w Kairze. Wyglądało to tak, jakby w jednej z bocznych uliczek doszło właśnie do sprzeczki pomiędzy paroma sprzedawcami, do której po kolei dołączyli się inni kupcy, przechodnie, ciekawi turyści. W miarę rozprzestrzeniania się sporu nastąpił podział na grupy dyskutantów, oratorów, polemistów i zwykłych pleciug, z których każdy dowodził swych racji niczym Torquemada, walczył jak Cyceron, lub płazował krzykiem godnym malarza z małym wąsikiem, którego artystyczne niespełnienie pchnęło świat do najstraszniejszej z wojen. Głosy opadały i wznosiły się jak ziemia w Kredzie, uzupełniane przez znane jedynie właścicielowi pomruki, sapnięcia, pohukiwania i wystrzały rąk, które przecinały duchotę w setkach pląsów. Rozcapierzone dłonie chwytały niewidocznych przeciwników, dusiły ich i miażdżyły opór, a palce o zakrzywionych i często ogryzionych do skóry lub żałobnych paznokciach próbowały wykłuć źrenice, w których nie dość szybko pojawiło się przytaknięcie lub spolegliwość.

Dla stałych bywalców kubicznego solarium nie było w tym nic dziwnego. Chociaż od ziemi drakkarów, Eddy i Walhalli, od stosów w landach Bawarii, Hesji, czy Szwabii, kraju piasku, piramid i sfinksa, dzieliło je tysiące kilometrów, setki lat i świadomość większości stłoczonych w sześcianie istnień, emocje i uczucia były tutaj równie mocne, jeżeli nie silniejsze. Na niespełna piętnastu metrach kumulowały się nadzieje, lęki, obawy, gniew, bezradność, a przede wszystkim pragnienie, atawistyczna wręcz żądza odzyskania płótna, na którym wyciągane dłonie próbowały stworzyć szkice swojej wolności.

Na razie słychać było jednak wyłącznie niemoc miesięcy i lat bierności, gorycz, żrącą krtań jak kwas, złość, lekceważenie oraz bezsilność, które wypływały w falach niemal bliźniaczych fraz.

- Nie zależy mi na tym.

- Nie dbam o to.

- Mam na nich wyjebane.

Trzy krótkie zdania krążyły w tłumie jak mantra bramina, obracały się na językach i powracały bumerangiem, wypluwano je z mamrotaniem lub wręcz przeciwnie, z siłą nienawiści, rozpalanej z każdą pobudką. Nie były przy tym samotne; towarzyszył im rechot i kolejne, odpalane podnieceniem papierosy. Aktorzy w tym teatrze zmieniali się co kilka miesięcy; wciąż można było napotkać na nowe, nieznane wcześniej twarze, ale ich role, od lat, nie podlegały żadnym zmianom.

I jak zwykle podwyższały i tak wysoką już temperaturę.

 

Ćwiarus otarł dłonią pot z czoła i bez większego powodzenia spróbował zaczerpnąć dla siebie odrobinę powietrza. Równie dobrze mógłbym obwiązać sobie głowę folią, pomyślał. Rezultat mniej więcej byłby podobny, bo każda z jego prób kończyła się tak samo. Rozchylone usta otwierały się w staraniu, którego żałował szybciej jak wyrzucona na brzeg morza ryba. Nie mógł jednak oddychać w inny sposób; przypominający wyjątkowo brzydki pagórek nos nie pozwalał wciągnąć nic więcej poza odrobiną zbawienia, dymu i kurzu. Przeszłość nigdy go nie opuszczała. Przychodziła do niego z głośnym świstem i bólem w płucach za każdym razem, kiedy zapominał o niej i pociągał garbatym wzniesieniem pośrodku twarzy. Jeżeli dzisiaj dostanie wreszcie szansę, będzie mógł o niej zapomnieć. Z tego, co się dowiedział, wystarczył niewielki zabieg, aby mógł oddychać jak reszta normalnych ludzi.

Normalny człowiek, pomyślał i uśmiechnął się w myślach. Na zewnątrz jego twarz pozostawała nieruchoma. Klatka, w którym spędził prawie ćwierć wieku nauczyła go aż za dobrze, że wszystko, co czuł wewnątrz, należy tam utrzymywać za wszelką cenę. Nie miał zamiaru zdradzać swoich uczuć. Nikomu. Nigdy nie wiedział jak jego uśmiech, grymas, czy nawet krótkie, płochliwe spojrzenie odbierze drugi człowiek; cerber, którego jedyną rozrywkę stanowiło osadzanie w szablonach z zielonej tektury i kolejnych rozporządzeniach. Za wielką bramą osąd bywał rozbłyskiem, który w jednym uderzeniu serca rozpalał ogień uprzedzenia. Rozbłyski jaskrawej sprawiedliwości nie trudziły się żadnymi ograniczeniami, nie dzieliły i nie rozróżniały innych odcieni. Maska obojętności, zasłona kwietyzmu, kotara bierności były jego codziennością. Budowały azylem, gdzie czuł się nieco bezpieczniej i zarazem port, w którym wrakowi istnienia nie groził niemal żaden ze sztormów szalejących w klatkach.

Bo tutaj to ona otaczała kokonem. Klatka niczym jedwabnik spowijała człowieka ze skutecznością, która tłumiła wszelkie niepożądane bodźce. Ćwiarus korzystał z tego kokonu przez ponad połowę swojego życia. Dwadzieścia trzy lata z czterdziestu pięciu. Wystarczyły, aby wyplenił z siebie zbędne tęsknoty, pozbył się wspomnień, nostalgii i utopii oraz całej reszty słabości, które wcześniej czy później łamały każdego. Poszło mu tym łatwiej, że to, co pozostawił za sobą przypominało wypaloną ogniem pustynię. Krainę popiołów i dymów, które tylko czekały, aby znowu wzbić się do góry. Widział je dość wyraźnie; kiedy przez nieuwagę, przypadkiem, lub zwykłą nieostrożność spoglądał do tyłu. Czerń spowijająca skarlałe krzewy, martwe, zabijane codzienną obojętnością gałęzie, na których już nic nie mogło się narodzić, pustka, gdzie nie istniało nic, co mogłoby domagać się prawa do istnienia. Przeszłość, pogrzebana w nicości, w popiele i dymach, w otchłani, kosztowała go zbyt wiele, aby do niej powracać.

Zresztą on i tak nie miał do czego, ani do kogo wracać.

A Marta?

Zganił się w myślach. Marta, która od czterech lat próbowała wyciągnąć go z tego bagna, z pewnością czekała na dzień, w którym raz na zawsze przekroczy furtkę z metalu i mur z uprzedzeń. Czekała na niego i nigdy nie przestała wierzyć. Właśnie jej cierpliwość, wiara i nadzieja – trzy rzeczy, całkowicie dla niego obce – stały się paliwem, dzięki któremu radził sobie z kolejnymi odmowami. Raz na sześć miesięcy, wyuczona latami siedzenia obojętność zawodziła go, odchodząc w chwili, kiedy najbardziej jej potrzebował. Kiedy stawał przed balustradą, wpatrywał się w oblicze siedzącego naprzeciw mężczyzny i wysłuchiwał utartej jak świeże żółtko formułki, miał ochotę wrócić do celi, położyć się i powtarzać w nieskończoność trzy zdaniową więzienną mantrę.

- Nie zależy mi, nie dbam o to, mam na nich wyjebane.

Pokręcił głową i zmrużył oczy. Lekko, tak, aby stojący tuż obok sąsiad nie zwrócił na niego większej uwagi i nie przerwał przypadkiem głośnego wykładu o tragedii, która spotkała go przed paroma dniami.

- No i wyobraź sobie, że ten pies jebany wchodzi do celi i zaczyna coś pierdolić o ziole, że on wszystko wie, że zaraz wróci z testami i że lepiej będzie jak od razu się przyznam – wyrzucanemu potokowi słów towarzyszyło zebranie śliny i strzyknięcie nią przez zaciśnięte zęby. Brązowa strużka toczyła się wolno w dół, pozostawiając po sobie nierówną koleinę, która dołączyła do dziesiątek podobnych śladów.

- Ale który to był?

- Ten inspektor, czy tam kierownik – wyrzucone w górę ręce przeleciały Ćwiarusowi koło twarzy. – Sorry, ziomek – w ramach przeprosin otrzymał mdławy uśmiech, po którym chłopak powrócił do przerwanej opowieści. – Stoi taka pała pośrodku celi, zagląda wszędzie i nawija bez końca o tym, że się doigrałem, że miał na mnie oko i że dołoży mi parę lat.

- Co ty gadasz?!

Właściciel opowieści splunął po raz drugi.

- Mówię ci, człowieku, taką frachę chciał mi sprzedać – zaśmiał się nerwowo. – Po pierwsze liczył chyba leszcz, że zaraz mu się przypucuję, wyłożę towar na blat i będę prosił o łaskę.

Historia przerwała się, gdy drzwi do poczekalni stanęły otworem.

- Adamowski Marian syn Henryka! – zakrzyknął niewidoczny głos.

Do wyjścia zaczął się przeciskać starszy, niechlujnie ubrany mężczyzna. Poplamiona marynarka i spodnie, na których świeciły tłuste plamy sprawiły, że tłumek rozstępował się na boki z groźnymi pomrukami.

- To śmierdziel jebany! – rzucił ktoś, gdy mężczyzna zniknął za drzwiami.

- Pewnie jakiś ninja domowy, albo rowerzysta.

Obydwa określenia dotyczyły wyroków, jakie w klatkach zwykło określać się mianem „sportowych”. Były to kary małe, nie przekraczające zazwyczaj jednego, albo dwóch lat, co dla wielu stanowiło pożywkę dla ciągle żywej nienawiści. Bestie, które tłukły żonę i dzieci, w najlepszym razie traktowano ze zwyczajową obojętnością, ale zdarzało się również, że role nieco się odwracały i uczono je, co według pozostałych oznacza „ciepło domowego ogniska”.

Życie domowych hegemonów za drzwiami klatki ulegało wtedy zmianie. W małym piekle mieli przed sobą innych przeciwników; silniejsze i bardziej złośliwe diabły, które raz za razem udowadniały, że w czartowskim fachu wciąż wiele mogą się jeszcze nauczyć.

Ćwiarus mógłby przysiąc, że gdzieś już widział niechluja, który jako pierwszy wszedł na wokandę. Takich jak on spotykał ostatnio coraz częściej. Od czterech lat chodził regularnie na przepustki i zdążył się przekonać, że to, co dla niego było długo wyczekiwanym przywilejem, niektórzy otrzymywali od cerberów niemal na siłę.

- Miałem przed paroma tygodniami jednego takiego w celi – zaczęto opowiadać w innej z grupek. – Po tym, jak pogoniliśmy Gwiazdę, wychowek wrzucił nam po złości następną konfiturę.

- I brudasa – dodał inny głos.

Rozległ się potępieńczy szmer, po którym odpalono relikwie nikotynowej religii. Przez chwilę uniesienia trwała cisza. Ceremonia pierwszych zaciągnięć niosła za sobą magię, a twórcy przedstawienia nie śmieli jej przerywać jej.

- Wieczorem patrzę, a ten żul nie zdejmuje ubrania, tylko kładzie się do koja w opakowaniu – podjął podniecony głos. – Pytam się go, co robi, a on do mnie , że mu zimno. Kurwa, rozumiecie?! Zimno było chujowi w połowie czerwca.

Śmiech i kaszel otoczył zgromadzenie, wstrząsnął ciałami i uleciał, gdy kolejny bard mówił dalej.

- Zeskoczyłem do niego, zajebałem dwa liście i wygoniłem na kibel – słowa ginęły przy narastającym aplauzie. – Dostał miskę i mydło, po czym kazaliśmy się mu szorować na środku parkietu.

Skrzypnięcie drzwi i powrót mężczyzny przerwały opowieść. Mimo ogólnej niechęci, staruszek zyskał krótkie zainteresowanie. Chciano się dowiedzieć, kogo wyznaczono dzisiaj na sędziego.

- Był ten... – mężczyzna w nieporadny sposób starał się znaleźć odpowiednie słowa - ... siwy taki z wąsem.

- Nowak – dobiegło z kilku stron naraz.

I zaczęło się zwyczajowe narzekanie.

- Lipa jak chuj.

- Ta stara pała nie daje wokand.

- Szkoda było tu w ogóle przychodzić.

- Jak na dwudziestu dostanie jeden, to będzie dobrze.

- Ostatnio nie dał chłopaczynie dwóch miechów z trzech lat.

- Jebany komunista.

Dalej Ćwiarus nie słuchał. Znał te mantry na pamięć. Życie zmieniało się, także za murami klatek, ale gdy bestie pragnęły wyrzucić z siebie gniew, czy żal, zawsze odbywało się na tej samej drodze. Krótkie frazy nienawiści wzlatywały jak walczące o zdobycz jastrzębie. Pikowały w dół i podrywały się, uderzały i mocowały w zapasach, gdzie było jednego zwycięzcy, bo i przeciwnik nie dawał szansy na chociażby cień wygranej.

On zresztą zdążył już poznać sędziego Nowaka osobiście. Nie spodziewał się, że kostyczny starzec, wyrocznia w czarnej todze i orle na piersi, może dać mu coś więcej ponad znaną dobrze pogardę. Kilka słów-biletów do przeszłości, która przetaczała się po nim jak walec, rozgniatała i miażdżyła nędzne resztki szeptów, które przygotowywał na swoją obronę.

Przestał mieć już do niego o to pretensje. Nie czuł żalu, bólu ani gniewu. Narastało w nim wyłącznie zniechęcenie. Nie wierzył w żadne wielkie i przebrzmiałe teorie. One tutaj nie miały najmniejszego znaczenia. Tutaj, po raz kolejny, oceniano wyłącznie jego przeszłość. Coś, czego nie mógł zmienić, coś, do czego nie chciał wracać, coś, co swym cieniem kładło się na ostatnie dwadzieścia trzy lata jego życia.

I będzie kładło się nawet, gdy stąd wyjdzie. Przekonał się już, że droga uwolnienia od przeszłości nie istnieje. Jak bardzo by się nie starał, jak mocno by nie próbował, ona jedna wracała do niego bez żadnego zaproszenia.

Wróci też dzisiaj. Za kilka kwadransów, gdy cerber odczytujący nazwiska z alfabetycznej listy dojdzie do niego.

- Ty, Ćwiarus! – usłyszał w swoich myślach napastliwy ton. Musiał się rozejrzeć, aby dojrzeć jego właściciela. Obok niego stał mężczyzna w drelichu o nieokreślonych barwach brązu i beżu. Wychwycenie w drelichu bestii jednego, konkretnej barwy przerosłoby Leonarda Da Vinci i Michała Anioła, więc Jacek nawet nie podejmował się tego zadania..

- Trochę już zapierdalasz, no nie?! – zmrużone otchłanie ciemnych oczek wskazywały, że nie uwolni się od nich tak łatwo. Próbował sobie przypomnieć imię posiadacza, ale w setkach napotkanych twarzy, ta nie wyróżniała się niczym szczególnym. Wystrzyżona do gołej skóry czaszka, blizna na jednej z brwi i przylepiony do ust nieszczery uśmiech stanowiły swego rodzaju szablon. Według niego można było przycinać niemal każdą z twarzy w klatkach.

Rozmówca należał chyba do bardziej domyślnych, bo dodał po chwili milczenia.

- To ja, Seba! – kiwnął głową, jakby dwa słowa wystarczały za odświeżenie obojętnej pamięci. – Siedzieliśmy na jednej grupie w dziesiątym.

Skrót oznaczał, że miał pamiętać go ze wspólnych spacerów, sprzed siedmiu lat. Jacek, po chwili zawahania, odwzajemnił kiwnięcie. Przypomniał sobie małego złodzieja, wygadanego jak przekupka spod Sukiennic. Najwyraźniej los przywiódł Sebastiana, zwanego Sebą z powrotem za kraty.

- Takie życie, mordo – ciągnął niezrażony jego milczeniem mężczyzna. – Było dobrze, wszystko się jakoś kręciło, ale potem...

Urwał, widząc, że nie wzbudza większego zainteresowania.

- To który już rok ci idzie?

- Dwudziesty czwarty – odparł Ćwiarus, a po jego słowach na chwilę dookoła zapadła cisza. Prawie ćwierć wieku i dwadzieścia cztery spalone kalendarze to było coś, co kupiło ogólny szacunek sześcianu. Nie było go za wiele i nie miał trwać długo, ale wystarczyło, aby spoczęło na nim ciężar zaciekawionych spojrzeń.

- Nieźle – w słowach Seby również pojawiło się to uznanie. Niezrozumiałe dla ludzi poza klatkami, dla których kilkanaście lat w więzieniu nie było żadnym wyczynem. Za murem niektóre rzeczy przedstawiały się jednak nieco inaczej i przeżycie dwóch dekad w piekle, uczyniło z Ćwiarusa gwiazdę lipcowej wokandy.

Jacek spróbował oblec twarzy w grymas uśmiechu. W przeciwieństwie do sporej części przyszywanych „braci”, wafelków” i „mordeczek”, niezbyt go to uszczęśliwiło..

- Ciekawe jak to dzisiaj będzie szło – dodał Seba, widząc, że Ćwiarus nie kwapi się do dalszej rozmowy. – Pisałem o przerwę. Wiesz, o co chodzi. Ojciec nie żyje, matka chora i trzeba parę rzeczy załatwić.

- Nowak to stara kutwa – podpowiedział ktoś z boku. – U niego wyrwać cokolwiek...

Słowa urwały się skwitowane paroma kurwami, które przyklejono do sędziego i całej jego rodziny. Grupki przy ścianach powróciły do własnych sądów i sporów, gdzie każdy na swój sposób oceniał poszczególnych sędziów. Ćwiarus stanął z boku, nie próbując dołączać do żadnej z nich.

Ktoś wpadł na pomysł, aby wdrapać się na okno i mocował się teraz z mechanizmem zamka, który stawiał niemal cielesny opór. Po kilku kolejnych kurwach udało się wpuścić do sześcianu poczekalni duchotę lipca. Nie umniejszyło to panującego smogu, ale wbiło w niego kilka szpilek niemrawego wiatru. Siwy obłok ulatywał przez te szczeliny na wolność, której pożądali wszyscy.

Ćwiarus wrócił do rozmyślań. W przeciwieństwie do większości narzekających i przeklinających mężczyzn, on nie zastanawiał się zbytnio nad tym, co może usłyszeć. „Zaliczenie” warunkowego było dla niego formalnością. Traktował ją bez zbędnych naleciałości w postaci gniewu, który wypływał z innych ust jak fale tsunami. Pogodził się z rutyną, z którą sędzia Nowak odmawiał mu prawa odzyskania człowieczeństwa.

- I wtedy zajebałem go w łeb – dobiegło gdzieś z boku. Wyrośnięty ponad miarę chłopak zakreślał rękoma ogromne koła. – Chwalił się, że trenował boks czy coś takiego, a jak przyszło co do czego, to wymiękł po kilku strzałach.

- Najgorsze są właśnie takie farmazony – pokiwano zgodnie głowami. – Wożą się, prowokują, a potem lecą do wychowka i piszą oświadczenia.

Młody pogromca podskoczył z wrażenia.

- Tamten też załatwił mnie na amen – wypalił. – Gdybym nie dostał za niego tego kadzienniaka już dawno byłbym na wolności.

- A ile ci za dali?

- Dwa lata – w głosie pojawiło się rozgoryczenie i żal. – Dwa lata za jakiegoś kapustę, który niby latał kiedyś w mieście.

- Taaa, latał – rozległo się wokół. – Na chuju chyba.

Godziny wokandy biegły na takich i podobnych do nich rozmowach. Ich tematy nigdy się nie zmieniały. Zawsze ktoś kogoś „sprzedał”, „skrzywdził”, czy „prześladował”. Wirtuozi usprawiedliwień wdrapywali się na szczyt oratorskich zdolności, gdy kreślili przed otoczeniem własną martyrologię. Ktoś niezorientowany mógł dojść do wniosku, że ich życie naznaczone jest niemożliwymi do pokonania przeszkodami, wybojami, wertepami, granicami i barierami. Dookoła panowało poczucie zagrożenia i prześladowania, którego wszechobecność dotykała wrodzone cnoty niewinności, moralności, uczciwości, szlachetności i setki innych, wyciskających wręcz krokodyle łzy. Przy okazjach takich jak spotkanie w sześcianie poczekalni, żal znajdował swoje ujście w dziesiątkach rozmów, wylewał się z nich wodospadem, huczał i grzmiał jak marcowe burze, a dookoła spadały rozbryzgi cierpienia i bólu. Winą obarczano cały świat: złośliwych cerberów, reżimowych wychowawców, zbyt miękkich współtowarzyszy więziennej niedoli, czy nawet własną rodzinę, która „już od miesiąca nie przyjeżdża na widzonko”.

Ćwiarus z ledwością powstrzymał się od ziewnięcia. Wiedział, że co najmniej połowa tych krzywd tworem imaginacji, godnym Tolkiena, czy Zelaznego. Bez odpowiednich dodatków opowieść nie wzbudziłaby bowiem żadnego zainteresowania. Musiano ją wzmocnić odwagą Prometeusza, okrasić pikantnymi przystawkami, nafaszerować czynami godnymi Herkulesa. W tych historiach do przyciągnięcia uwagi nie wystarczał zwykły podział ról zły cerber – dobry diabeł. Tam cerber zakładał kaptur kata, a skazaniec w ostatniej chwili podrywał położoną na pieńku głowę i śmiałym spojrzeniem śmiał się oprawcy w twarz.

W rzeczywistości klatek oznaczało to zazwyczaj wykrzyczenie nienawiści do zamkniętych drzwi. Reguła opowieści była nieco mniej skomplikowana niż jej treść. Im więcej było w niej heroizmu i szaleństwa, tym bardziej trzeba było ją odcedzać i pomniejszać. Lata, w których klatki były areną walki dwóch światów minęły, ale pewne legendy musiały trwać.

Nawet jeżeli były już tylko legendami.

 

Drzwi otwierały się i zamykały, więźniowie wychodzili i wracali. Twarze, pełne buty i pewności siebie, już w korytarzu zmywały z siebie makijaż uśmiechu. Zastępowała go maska napięcia, oczekiwań, ale przed wszystkim nadziei, która rosła w każdym z kamiennych jeszcze przed chwilą serc. Nogi zaczynały ciążyć ołowiem, każdy krok wymagał ogromnego wysiłku. Z ust znikało lekceważenie, sparaliżowane i naprężone do granic wytrzymałości mięśnie usztywniały krtań, sprawiając, że w gardle narastała grudy śliny twardej jak listopadowa ziemia. Obojętność, trenowana latami, powtarzana w słowach, zamawiana jest choroby w średniowieczu, w jednym uderzeniu serca zdradzała swego właściciela, wystawiała go na strzały marzeń, na bełty nadziei, które rozrywały najszczelniejsze zbroje. Okazywała się płochą tarczą, pierzchała jak spłoszona sarna, jak zbity skórzanym pejczem pies; na kilka, albo kilkanaście minut znikała gdzieś, aby przyjść ze zwieszoną głową i skulonym ogonem, kiedy usta człowieka w todze wyrzucały zwyczajowy sakrament.

- Na razie wszystko pozostawiamy bez zmian.

Chociaż dla idącego korytarzem Ćwiarusa ten mechanizm nie miał większych tajemnic, trudno było całkowicie się od niego uwolnić. Pragnienie zmiany zawsze zwyciężało. Mimo doświadczenia, mimo kilkunastu podobnych dni. I po co? Szedł już przecież tą drogą, niósł własny krzyż i być może dlatego nie opierał się mu zbytnio. Nie było sensu. Przed człowiekiem, którego zobaczy już za chwilę, niewiele rzeczy dało się ukryć.

Wszedł do pokoju, przy którym poczekalnia wydawała się schowkiem na miotły. Niemal trzykrotnie większe miało dwie pary drzwi, było jasne i w odróżnieniu do poczekalni wypełnione chłodem z buczącego cicho klimatyzatora.

Spojrzał na ogrodzenie z drewna, za którym stał stół z paroma krzesłami. Siedzieli na nich pochyleni nad czymś mężczyźni. Nie zauważyli go, albo na razie nie chcieli zauważyć. Rozmawiali o czymś przyciszonymi głosami, usłyszał też szelest przekładanych nerwowo kartek.

Zastygł w pozie wyczekiwania i kiedy padło pierwsze pytanie, zamrugał tylko oczami.

- ... syn Tomasza? – zdołał usłyszeć koniec wypowiadanego przez sędziego zdania.

Cerber, który stał przy drzwiach ponaglił go ostrzegawczym szeptem.

- Nie śpij, Ćwiarus!

Jacek drgnął i potaknął.

- To ja.

- Coś zbyt bardzo buja pan w obłokach – twarz sędziego wykrzywiła się w niechętnym grymasie. – To niedobrze, bo od czasu, gdy pan był na wolności dużo się zmieniło. Nie można żyć w nierealnym świecie. Będzie pan musiał się od tego odzwyczaić.

Język, jakim mówił sędzia był dla „Ćwiarusa” zrozumiały, ale słowa nie chciały ułożyć się w logiczną całość. Ich znaczenie pozostawało nieodgadnione jak pismo Etrusków. Niektóre brzmienia docierały do niego jakby przez mgłę i musiał się upewnić.

- Nie rozumiem, proszę Wysokiego Sądu.

Starzec za stołem podniósł brwi do góry.

- Czego pan nie rozumie? – spytał. – Sąd na dzisiejszym posiedzeniu postanowił przychylić się do pańskiego wniosku i udzielić warunkowego przedterminowego zwolnienia. Ustawowo resztę kary zawiesza się na dziesięć lat. Sąd ma nadzieję, że skorzysta pan z tej szansy.

Wodospad myśli zagłuszył resztę wywodu. Ćwiarus pobladł; nogi, które przed paroma minutami zdawały się ważyć co najmniej tonę, teraz zmniejszyły swoją wagę i zaczęły się pod nim uginać.

- Zgłaszam zdanie odrębne – dłoń jednego z siedzących przy stole mężczyzn powędrowała w górę.

Głowa sędziego obróciła się z niemal dosłyszalnym zgrzytem.

- Tak, panie prokuratorze?

- Proszę o wstrzymanie decyzji do chwili zaznajomienia się przez prokuraturę z jej uzasadnieniem.

Sędzia z wyraźnym niezadowoleniem kiwnął głowa. Starzec nie nawykł do wysłuchiwania sprzeciwów, bez różnicy, która ze stron ośmielała się je przedstawić.

- Czy to jest pańskie stanowisko, panie kolego?

- Tak – odparł prokurator. – Skazany odbył dwadzieścia cztery lata z zasądzonych dwudziestu pięciu. Należy pamiętać, że pozbawił innego człowieka życia. Jego przestępstwo należy zatem do najcięższych gatunkowo i decyzja o zwolnieniu z zakładu karnego winna zostać rozpatrzona w bardziej wnikliwy sposób.

- Sugeruje Pan, że sąd nie rozpatrzył jej wystarczająco wnikliwe? – głos sędziego zagrzmiał jak wystrzał z piętnastofuntowej armaty.

Prokurator potrząsnął głową.

- Zgłaszam jedynie wniosek o wstrzymanie decyzji – odparł. – Chcę mieć więcej czasu na sporządzenie ewentualnego sprzeciwu.

Twarz sędziego poczerwieniała. Stojący przed balustradą więzień wpatrywał się w nią z olbrzymim napięciem. Z ledwością powstrzymywał się od upadku. Niemal widział, jak na szali waży się właśnie jego przyszłość. Uczucie było tak niespodziewane, że kiedy siwe wąsy poruszyły się w takt wypowiedzianych słów, zaczął je bezwiednie powtarzać.

- Siedem dni, panie kolego – padło po dłuższym milczeniu. – Ten sąd nie wydaje pochopnych decyzji. Ma pan siedem dni na sporządzenia odwołania i ani chwili dłużej.

DZIEŃ DRUGI

Za drzwiami klatek czas przestawał być wyłącznie sprawą wskazówek zegara, zakreślania na ściennym kalendarzu kolejnych miesięcy, czy nawet odliczania całych lat. Czas w więzieniu był tworem samodzielnym, niezależnym od zdarzeń i wysiłków, jakimi człowiek pragnął go zmusić go do posłuszeństwa. Rządził się własnymi prawami, nigdy nie zmieniał raz podjętych decyzji i kiedy uparł się, aby ukazać nieco swej złośliwości, nie było siły, która mogłaby to zmienić. Jego elastyczność, zdolność do przystosowania była zadziwiająca; potrafił iść normalnym torem, odliczać się w kolejno wyznaczonych granicach, ale mógł również rozciągnąć się jak mgła nad trzęsawiskiem. Dni, godziny, a nawet minuty, spędzone w szarych oparach stawały się wtedy nie do zniesienia. Nie ważne jakich prób podejmował się człowiek do przepędzenia takiej mgły; nie mógł jej pokonać, ona zawsze odnosiła zwycięstwo.

A najgorszym z rodzajów czasu był ten, w którym człowiek na coś czekał. Złośliwość takiego oczekiwania zamieniała się wtedy w torturę, męczarnię pustki myśli i spojrzeń, zaklinających tarczę zegarka, udrękę uspokajania coraz szybciej bijącego serca, przechadzek połączonych z odliczaniem kroków i sekund, zbijania za wszelką cenę pragnień i nadziei, po czym zwykle następowało rozczarowanie niesione werdyktem klepsydry. Tyran z dwunastoma bezlitosnymi sędziami nie znajdował łaski dla potępieńca, który ruszał w kolejną odyseję, aby po kilku minutach prosić o jeszcze jedną szansę.

W klatkach zawsze się na coś czekało. Od pobudki czekało się na apel, po którym nasłuchiwało się odgłosów śniadania. Potem nadchodziła godzina świetlic, spacerów, wyjść do pracy, szkoły i całej reszty miejsc, które stwarzały iluzję oddechu, nie naznaczonego cieniem klatki. Czas spędzony poza nią był bowiem nieco inny; wypełniony, zajęty, nieobecny. Przypominał o swym istnieniu dopiero w granicach południa, po którym składano kolejną z modlitw.

- Obiad zjedzony, dzień zaliczony – oszukańcza mantra nie miała żadnego odbicia w rzeczywistości.

Czas po obiedzie zwalniał bowiem, stawał się syty, ociężały i senny, szedł do przodu z wyraźną niechęcią, ociągał się, powłóczył nogą za nogą, wlókł jak zraniony. Wszystkie paroksyzmy, które wcześniej szarpały go i zmuszały do szybszego marszu, znikły już, umarły, rozwodniły się w lenistwie popołudnia. Przyspieszał zatem dopiero przy trzeciej z granic, jaką była kolacja. Oczekiwano na nią z niecierpliwością, aby chwilę po ujrzeniu pełnego talerza zacząć myśleć o następnym dniu. Potem czekano już na wieczorny apel i zgaszenie świateł, po którym można było uciec w nieświadomość snu i marzeń, gdzie czas nie odgrywał żadnej roli.

To jednak nie był koniec problemów, jakie sprawiał ludziom w klatkach. W całości wypełniała go męka, pożądanie, tęsknota i pragnienia wolności. Wolności oddalonej o kilkadziesiąt lub kilkaset metrów, przegrodzonej tonami betonu, żelaznymi kratami i zapisem czasu, który na papierowej karcie wyznaczał inna z granic czasu. Granicę odzyskania wolności, barierę, która z czasu czyniła Boga, zamieniała go w Jahwe, Buddę, Allaha, którego sekundy uśmiechu zamieniały się w minuty, godziny, dni i tygodnie.

Jednym słowem w nieskończoność.

 

Siedem dni. To było wczoraj, bo od poranka pozostało ich jedynie sześć. Sześć razy musiał się jeszcze obudzić z cieniem kraty na twarzy, z nawisem górnego łóżka nad głową, z dobiegającym spod przeciwległej ściany pochrapywaniem, z brzęczeniem jarzeniówki, którą zapalano mimo lipcowego poranka, z zanikającym już na korytarzu stukotem podeszew. Znał każdy z tych dźwięków, każde z tchnień, jakie wydawało z siebie wysypisko. Przez dwadzieścia cztery lata zdołał się z nimi oswoić. Dla niego byli już jak starzy znajomi; miejsca i ludzie mogli się zmieniać, ale rytuał świtu pozostawał taki sam od lat. Do wczoraj myślał, że pozostanie z nim jeszcze przez rok.

A miał zostać tylko przez siedem dni.

Sześć, poprawił się w myślach i uśmiechnął. Ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał w sądzie. Nie pamiętał nawet jak wrócił do celi; wszystko rozmazywało się w obłoku szczęścia niepojętego dla ludzi z wolności. On czekał na ten dzień jak tysiące innych diabłów, ale nigdy nie zastanawiał się, co zrobi, kiedy wreszcie nadejdzie. Wolność była dla niego abstrakcją, pejzażem godnym Picassa i Braque’a, na którym bryły marzeń miały tworzyć bardziej zrozumiały świat. Po raz pierwszy musiał sobie odpowiedzieć na pytanie, jak ma wyglądać ten świat.

Przez lata unikał takich poszukiwań. W przeciwieństwie do dziesiątek innych oddechów, nie zaczerpywał powietrza w tworach imaginacji. Już po kilku latach zrozumiał, że musi pogodzić się z rzeczywistością klatek i nie zaprzeczał jej na każdym kroku.

Taką naukę wyniósł ze swojego dawnego życia, jednak nie odczuwał wdzięczności do człowieka, który mu ją przekazał. Dostał od niego bowiem jeszcze wiele innych nauk i niemal za każdą nienawidził go z całego serca.

Ojciec nigdy nie ofiarował mu innych uczuć. W jego czarno-białym świecie nie było miejsca na przypadek i zaplanował, że pojawi się tam syn. Przez pierwsze siedem lat odczuwał nawet coś w rodzaju ogromnej satysfakcji, cieszył się i szczycił przed kolegami potomkiem, ale potem coś się zmieniło i postanowił, że musi z nim walczyć. Dla zawodowego żołnierza walka była zaś jedyną rzeczą którą rozumiał; znał się na jej szczegółach, niedostrzegalnych dla innych detalach, niuansach i drobiazgach. Jak nikt potrafił je odnaleźć i wykorzystać.

- Jesteś zbyt słaby, aby być moim synem. Zmienię cię, albo zniszczę – powiedział, kiedy Jacek odważył się po raz pierwszy wyrazić swój sprzeciw. Miał wtedy niecałe osiem lat i jeszcze nie rozumiał, że został wrogiem własnego ojca.

Od tamtego dnia nie miał już spokoju. W czasie, gdy większość jego rówieśników poznawała tajemnice podwórek, strychów, przesuwała po asfalcie i odrapywała kolana na drzewach, on miał wracać do domu na każde zawołanie dowódcy. Tam jego świat wyznaczały trzy litery R. Reżim, rygor, regulamin. Od żadnego z nich nie uznawano ustępstw. Mógł błagać, płakać i prosić. Niewzruszona skała twarzy ojca nie drgała ani przy krzykach ani przy spazmach.

Szybko nauczył się, aby nie płakać. Po którymś z kolei uderzeniu zrozumiał, że rozpacz i błagania potęgują jedynie gniew mężczyzny. Nauczył się nie sprzeciwiać i nie wyrażać zawodu. Ukrywał swój ból jak największy skarb, maskował go i chował w otchłani coraz czarniejszych myśli i coraz większej nienawiści. Wstydził się go, podobnie jak stygmatów, które siniały na całym ciele i które w szkole znikały pod długimi rękawami. Oprócz starszej o trzy lata siostry, nie dzielił się z nikim swoimi tajemnicami, nie ufał nikomu. Po tym, jak pewnego dnia poskarżył się nauczycielce, która przy pierwszej okazji spytała o to ojca, nauczył się, że jego sekrety nie powinny wychodzić na zewnątrz.

Nie szukał też pomocy u matki. Ona udawała, że nie dostrzega dyscypliny, po której kulał całymi tygodniami, nie widziała ani pogrzebacza, który rozpalał jedynie ognisko jego bólu, ani kabla od telefonu, który nigdy nie dzwonił. Narządzi posłuszeństwa było o wiele więcej:, skórzany pejcz, pięści i nogi w kamaszach. lecz nie próbowała go przed nimi bronić. Nie zwracała uwagi na pobudki w środku nocy, wielogodzinne apele, krzyki komend, ćwiczenia ponad siły i setki innych rzeczy, które miały z niego zrobić „prawdziwego mężczyznę”.

Wystarczyło jej jedno ze zwycięstw, odniesione nad ojcem. Wystarczyło jej, że nadała mu imię z przeszłości. Uparła się, że jej pierwszy syn musi podtrzymać tradycję rodziny. Jacek-Pradziadek walczył w jednym z powstań, szedł na Moskala z ostrym bagnetem, zraszał styczniowy śnieg własną krwią, a jedyną nagrodą była katorga na Syberii. Kiedy wrócił z odmrożonymi nogami, wynędzniały i biedny, sił starczyło mu jedynie spłodzenie kolejnego Jacka. Ten wyzwalał kraj razem z sumiastym wąsem marszałka, śpiewał Pierwszą Brygadę i zarabiał kule, z których później na jego piersi wyrosły wstęgi orderów. Potem była następna wojna, Jacek-Ojciec, który maszerował w słońcu września, siedemnaście dni heroizmu bez nadziei, późniejszy „nóż w plecy” i las w Katyniu. Była tam również mała dziewczynka, która obiecała sobie, że jej syn będzie częścią Wielkiej Rodziny Jacków. Ten plan nie wypalił przy pierwszym dziecku, urodziła się dziewczynka, ale kiedy na świat przyszedł chłopiec, rodzinna legenda mogła trwać dalej. Syn miał dołożyć do niej swoją własną cegiełkę, zostać generałem, profesorem, adwokatem albo chociaż lekarzem.

A został mordercą.

 

Woda jest niszczycielskim żywiołem. Przekonał się o tym, gdy niewielka na co dzień rzeczka zamieniał się w rwący drodze potok, który ruszył i pożarł wszystko, co napotkał na swojej drodze. Nie powstrzymały go naprędce ułożone worki z piaskiem, całonocny trud setek ludzi, którzy ramię w ramię próbowali powstrzymać napór fal. Olbrzym z łatwością poradził sobie z prowizorycznym wałem. Runął do przodu, zagarniając po drodze stary cmentarz, szkolne boisko, dziesiątki najbardziej zagrożonych domów i ogrodzone metalową siatką więzienie.

Pawilon dla sześćdziesięciu diabłów stał na uboczu. Nie chroniły go ani wysokie mury, ani strażnicze wieżyczki. W otoczeniu modrzewiów i świerków na powrót do normalnego życia oczekiwało pięć tuzinów szczęśliwców, lub „wybrańców losu”, jak nazywano ich w mieście. Przecięta wstęga, błyskające lampy i uśmiech ministra otwierały przed rokiem nowoczesny zakład, w którym specjalnie wyselekcjonowane bestie miały przygotowywać się do wyjścia na wolność. Pawilon stał jak niepotrzebny brat Klasztoru; w dysharmonii barw i cieni, które rządziły gmaszyskiem z szarego betonu i zagarniały większość promieni słońca.

Ćwiarus miał swoje zdanie o tym wyróżnieniu, ale kiedy zaproponowano mu przeprowadzkę, nie zastanawiał się długo. Ostatnie dwanaście miesięcy spędził w końcu w klatce, gdzie na mycie nie trzeba było gotować wody, w ścianach nie czaił się grzyb, a w czasie spaceru, zamiast czerwonych cegieł, widział roześmiane kwiaty. Przeprowadzka do „oddziału zewnętrznego” miała też inne zalety. Nie wiedzieć czemu, kilka kilometrów dalej, w starym Klasztorze, wyjście na przepustkę obwarowywano legionem warunków. Po przenosinach rygor uległ złagodzeniu, dostał pracę na zewnątrz i przede wszystkim, mógł spędzić więcej czasu z Martą.

Dlatego tamtej nocy walczył o uratowanie pawilonu z całych sił. Wszyscy walczyli. W strugach deszczu, z nogami, które ślizgały się po rozmokłej ziemi, przy huku i szumie, zagłuszającym każdy krzyk, byli równi. Zarówno oni, jak i ludzie z pobliskich domów. Nikt nie przejmował się obecnością kilkudziesięciu diabłów. Próbowano jedynie postawić przed rozszalałą rzeką zaporę.

Nie udało im się.

Nie zawiedli, ale nie mieli szans niczego uratować. Woda połamała siatkę, wyrwała modrzew i zalała klatki. Na czas remontu pawilonu musieli wrócić do Klasztoru. W końcu nie byli wolnymi ludźmi i jak zauważył jeden z cerberów z poczuciem humoru…

- Przynajmniej macie do czego wracać!

 

Wszystko zaczęło się po śniadaniu. Jeszcze jeden rytuał codzienności: ćwiczenia. Rozkładanie materacy, wiązanie ich supłami, składanie łóżek, robienie hantli z taboretów, poduszek i koców – proces kończył się dopiero przed obiadem. Godziny przedpołudnia wypełniały odgłosy sapania, rzężenia i stękania oraz zapach kwaśnego potu, który z racji panującej za oknem duchoty utrzymywał się znacznie dłużej. Żaden mieszkańców piętnastki nie protestował jednak, kiedy Troll zarządził zwyczajowy „podjazd”.

W klatkach imiona nie odgrywały żadnej znaczącej roli. Nie odgrywały jej też nazwiska, bo w tym mikroświecie nie stosowało się wyszukanych form, nikt nie tracił czasu ani energii na zgłębianie tajników savoir-vivre, posługiwanie się bon tonami, wyszukiwanie grzecznościowych bon motów, czy zastanawianie się nad zawiłościami etykiety rodem z Wersalu. Klatki nie były miejscem dyplomatycznych konwencji, unoszonych małych palców przy filiżankach, spazmów i dygnięć na powitanie. Imiona i nazwiska zwykle zastępowano tutaj maską przezwiska, które przylegało do człowieka na lata, stawało się jego drugą skórą, charakterystyczną cechą, taką jak marchewkowy kolor włosów, piegi czy stygmat tatuażu. Przezwisko w klatce było czymś nieusuwalnym, wżerało się kwasem w ogólną świadomość i pojawiało w miejsce tego, co mruczał ksiądz, kreśląc znak krzyża na czole niemowlęcia.

Hubert Wrzesień, dla którego prawdziwe życie zakończyło się przed blisko dziesięcioma latami, nie wspominał już swego dawnego imienia. Nie było mu to do niczego potrzebne; od kiedy trafił do świata klatek nauczył się tylko jednej rzeczy – szacunku, który wzbudza siła i wyłącznie przed kimś silniejszym czuł respekt. To doświadczenie sprawiło, że wyrok pięciu lat za pobicie i napad powiększył się blisko trzykrotnie, a przezwisko rodem ze skandynawskiej sagi stało się przedmiotem zawodowego zainteresowania jednych i mdlącego strachu drugich.

Ćwiarus otworzył książkę i próbował nie zwracać uwagi na krzyki mężczyzny. Już na samym początku wyjaśnili sobie kilka spraw i Troll zrozumiał, że wszelka próba dominacji może zakończyć się dla niego boleśnie. Niemy pojedynek dwóch spojrzeń, poparty przeszłością i znajomościami Ćwiarusa spowodował, że ich wzajemny kontakt cechował się niechętnym szacunkiem. Starali się nie wchodzić sobie w drogę, co nie było takie trudne, zważywszy, że celem wściekłych ryków było dwóch pozostałych mieszkańców klatki. Żaden z nich nie chciał stać się częścią budowanej przez Trolla legendy, więc z pokorą przyjmowali przezwiska i obelgi, które od rana do wieczora smagały ich bez litości i dłuższych przerw.

- No i co ty robisz, chuju?!

Słysząc po kolei jedno warknięcie i skamlenie, Ćwiarus podniósł jednak głowę znad książki. Zobaczył zaczerwienionego ze złości Huberta, który pochylał się nad drugim więźniem i zamierzał do ciosu. Wielkie pięści i wykrzywiona grymasem gniewu twarz zdradzały, że w trakcie ćwiczeń doszło do sprzeczki, którą Troll rozwiązywał w jedyny znany mu sposób.

- Ile razy mam ci tłumaczyć, żebyś siedział prosto, pierdolony feście?! – wykrzykiwał do skulonej ze strachu ofiary. – Nawet debil by to wreszcie zrozumiał!

Trzęsącym się więźniem był Robert Barański, najmłodszy z mieszkańców celi, otoczony przez ogół powszechną pogardą. Nazywano go Szafiarzem, zgodnie z przeszłością, za którą balansował na krawędzi tolerancji. Nikt nie szanował tutaj tych, którzy za swe ofiary obierali najmłodszych.

A ofiarami Szafiarza były wyłącznie dzieci.

Zazwyczaj mali chłopcy, którzy nie podejrzewali chudego mężczyzny, który dzwonił do drzwi ich mieszkań i błagał o pomoc. Dopiero po tym, jak zwolnili blokadę zamka, przekonywali się, że rodzice mieli rację, przestrzegając przez nadmiernym zaufaniem obcym ludziom. Po upewnieniu się, że dziecko jest same i pozbawione pomocy, Szafiarz wiązał je i wsadzał do szafy. Tam jego ofiara spędzała w całkowitej ciemności, łzach i strachu kilka godzin podczas, gdy jej prześladowca spokojnie zajmował się okradaniem mieszkania.

Ćwiarus nie miał najmniejszego zamiaru stawać w jego obronie, ale nie potrzebował też teraz żadnych problemów.

- O co chodzi? – zapytał.

Troll wyprostował plecy i odwrócił się do niego.

- Ta pała prawie złamała mi rękę – wyrzucił. – Znowu usiadł krzywo na pelosze.

„Pelochą” nazywano metrowy kawałek deski, która na co dzień pełniła funkcję ściennego wieszaka. Po odkręceniu luźnych śrub zastępowała jednak sztangę, na której siadał pomagier w ćwiczeniach. Z racji niestabilności złożonej z trzech taboretów ławeczki, niezmiernie ważne było, aby w miarę możliwości zająć miejsce jak najbliżej środka deski. W przeciwnym razie przekrzywiała się ona i trzeszczała ostrzegawczo, powodując przerwanie ćwiczenia. To wystarczyło Trollowi do ponownego pochylenia się nad skulonym mężczyzną i kopnięcia go w żebra.

- Daj spokój! Nie warto! – uspokajał go Ćwiarus. Ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwał przez ostatnie sześć dni było tłumaczenie się przed cerberami z kolejnej awantury. Dobrze wiedział, w jakim celu porucznik Mądry wrzucił go właśnie do tej celi.

Troll potrząsnął ostrzyżoną na krótko głową.

- Jak go wreszcie połamię, to może zrozumie, paralita zajebany.

- Naprawdę nie warto, Hubert – Ćwiarus zamknął książkę. – Tylko pogarszasz sprawę.

Mężczyzna nie cofnął się, ale też nie wyglądało na to, że chce uderzyć leżącego raz jeszcze.

- Po co ty się za nim w ogóle wstawiasz? – spytał.

Ćwiarus usiadł na łóżku.

- Nie wstawiam się za nim. Po prostu nie warto się nim babrać – powiedział. - Sam zobacz! On już prawie zrobił pod siebie ze strachu.

Nie podnoszący się z podłogi Szafiarz wciąż zasłaniał się rękoma. Spomiędzy rozcapierzonych na twarzy palców wyglądały wystraszone oczy. Ćwiarus nie przejął się rzucanymi w jego stronę spojrzeniami. Podobnie musiały patrzyć dzieci, które Robert Barański skazywał na strach i upokorzenie.

Robię to tylko dla siebie, odpowiedział mu w myślach. Podniósł głowę wyżej, spojrzał na Huberta.

- Potrzebne ci nowe kłopoty? – dodał na głos. – Zastanów się lepiej. Zostało ci parę dni.

Cały pawilon huczał aż od plotek o pobiciu i próbie gwałtu, za które Troll czekał teraz na następny wyrok. To były jego ostatnie chwile w tym więzieniu. Po wyroku miał jechać na „recydywę”, co oznaczało duże zmiany. Na „recydywie” więzienne życie było inne; sama siła nie wystarczała, bo dla kogoś, kto w paru turach spędził za murem kilkanaście lat, przede wszystkim liczyła się zbiorowość. Bardziej zżyta i przygotowana na pojawiające się przeszkody, mogła bez większego trudu zamienić życie Trolla w szkołę przetrwania.

Ćwiarus mógł użyć swoich znajomości albo do przyjęcia potężnego mężczyzny do tej zbiorowości, albo do odrzucenia go przez nią. Siła nie odgrywała tutaj zbyt wielkiej roli, bo nawet mały mózg Trolla rozumiał, że przeciwko zbiorowości nie będzie miał szans w pojedynkę.

- On wkurwia mnie nie od dziś – Troll próbował się jeszcze targować, ale robił to bez większego przekonania. – Mądrala chyba po złości go tutaj posadził.

- Po złości, czy nie, nie warto go ruszać – powtórzył Ćwiarus. – Obaj wiemy, że pogonili go prawie z każdej celi.

- Bo to cwel...

Jacek machnął ręką.

- Tylko sześć dni – powiedział. – Potem możesz z nim zrobić, co tylko zechcesz. Połamać, pobić, wyruchać – nic mnie to nie obchodzi. Mi zależy tylko na wyjściu. Na sam koniec nie chcę mieć żadnych kłopotów.

 

Kruchość rozejmu, w trakcie którego trupia bladość twarzy Szafiarza odzyskała nieco żywszych barw, trwała do obiadu. Kiedy z talerzy znikła rozgotowana gryka i sos z nieznanego mięsa, przed mieszkańcami czterdziestki trójki pojawił się odwieczny problem. Trzeba było zająć czymś czas, jaki pozostał do przyjazdu kolacji. Cztery godziny popołudnia wlokły się niemiłosiernie, sytuacji nie poprawiało też słońce, które prażyło odrapaną kratę i ogólną tęsknotę.

Troll przysunął więc do łóżka mały stolik i oparł na nim przedramiona, które przypominały dwie maczugi.

- Może zagramy w sztory?

Trudno byłoby znaleźć dzisiaj odpowiedź, w jaki sposób w klatkach nad Wisłą odnalazła się błatniacka nazwa kart. Niepojętą dla nikogo ścieżką przywędrowała ona z dalekiego archipelagu, pokonała ogrodzenia łagrów, połacie mroźnej tajgi, pięćdziesięciostopniowe mrozy i czas, jaki upłynął od dnia jej urodzin w gardłach knajaków. Dołączyła zresztą do setek innych zamienników, które przepoczwarzyły łóżka na „kolejki”, zegarki na „sikory”, czy kiełbasę na „giętą” i razem z nimi tworzyła wewnętrzną gwarę. Język bestii rządził się swoimi prawami, wypełzał poza mury klatek, ulegał dalszym mutacjom, odmianom i koniugacjom, które coraz częściej wkładały go do ust ludzi wolnych.

- To, co zagramy w te sztory, czy nie?

Ćwiarus przymknął oczy i odwrócił się do ściany. Najlepszym sposobem radzenia sobie z czasem była drzemka, którą toczył na półjawie. Nie miał ochoty sięgać po książkę, nie mógł się teraz zbytnio skoncentrować na czytaniu. Jego myśli galopowały z siłą rozpędzonego tabunu i śledzenie prozy jakiegoś Portugalczyka było za trudne. Zamiast tego przypomniał sobie pierwsze ze spędzonych w więzieniu lat.

Uśmiechnął się. Wtedy gra w karty należała do wyzwań i była prawdziwym pojedynkiem, jaki toczyli z Cerberami. Jak większość rzeczy zakazanych, a przez to pożądanych przez wszystkich, musiały ją poprzedzać specjalne przygotowania. Grano zazwyczaj gdzieś na jednym z łóżek, przy czym w grze nigdy nie uczestniczyli wszyscy. Ktoś zawsze musiał „stać na kuklu”, czyli pilnować umieszczonego pośrodku drzwi wizjera. Kiedy w pobliżu rozlegały się kroki cerbera, karty chowano i klatka zamieniała się w kościelny chór, pełen niewinnych uśmiechów i czarujących spojrzeń. Po przejściu obchodu, tekturowe kartoniki wyciągano i rozpoczynano grę od nowa.

Same karty należały też do towarów zakazanych, cerberowie polowali na nie zaciekle i nigdy nie zdarzyło się, żeby odpuścili odebranie znaleziska. Nie było w tym nic dziwnego; karty robiono zazwyczaj ręcznie. Cierpliwe ręce wycinały je z dostępnych materiałów: kawałków tektur, sklejonych śliną i chlebem kartek, przemyconych brystoli, a nawet skrawków dykty, czy sklejki. Rysowano na nich odpowiedniki kierów, kar i pików, portrety waletów, królów i dam, w których rękodzielnicy dawali upust swoim fantazjom lub tęsknotom.

W klatce, z której miał wyjść za sześć dni, karty sprzedawano za kilka złotych w kantynie. Prostokąciki z taniej tektury straciły cały swój czar. Dzisiaj grano bez żadnych problemów, nikt nie przejmował się ani nie ścigał zebranych w wianuszku bestii. Cerberowie byli nawet zadowoleni, że diabły mają jakieś zajęcie.

- Zagrasz z nami, Ćwiarus? – dobiegło do niego pytanie Trolla.

Przy stoliku siedzieli już wszyscy pozostali. Jacek potrząsnął w jednak w odpowiedzi głową.

- Chcę się trochę kimnąć.

- Na wolności się wyśpisz – zarechotał Troll.

- Z tym może być trochę lipa – zaśmiał się Jarek, zwany Wesołym. – Nie wiadomo, czy Marta da mu pospać.

Ćwiarus odwrócił się z niechęcią.

- Swędzi cię dupa? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Nie znosił podobnych żartów, w których dziewczyny, żony i kochanki były przedmiotami mniej lub bardziej udanych aluzji.

- Daj spokój, Ćwiara! – Wesoły podniósł ręce do twarzy. Uśmiech błazna usiłował ukryć jego strach.

Niespełna dwudziestopięcioletni mężczyzna trafił do klatki za porwanie i próbę wymuszenia ponad miliona dolarów okupu. Na początku cieszył się szacunkiem, myślano, że jest kimś poważnym i silnym, ale już po pierwszym roku z zasądzonych dziewięciu wyszło na jaw, ze jego udział w porwaniu ograniczał się do wynajęcia położonego w ustronnym miejscu domu. Wesoły zapomniał jednak o jednej rzeczy – wynajął ten dom na oryginalny dowód, co pozwoliło policji znaleźć go wraz z resztą wspólników jeszcze zanim zdążyli nacieszyć się widokiem walizki zielonych banknotów. To wystarczyło, aby budowana legenda zamieniła się w groteskę godną Gombrowicza, albo nawet Barei. Wesoły, zgodnie z przezwiskiem, oblekał swoją twarz w uśmiechy, które pojedynkowały się z każdym i podobnie jak w przypadku Trolla, ustępowały tylko silniejszym.

- Dobra tam – skwitował wszystko Hubert. – Nie ma co się boczyć.

Wielka ręka zagarnęła karty ze stołu i zaczęła je tasować. Ćwiarus jeszcze przez chwilę patrzył na żartownisia. Jeszcze siedem, osiem lat temu za podobne słowa rozmazałby mu ten uśmiech na twarzy, ale teraz wiele się zmieniło.

On sam się zmienił. Zajęło mu to trochę czasu, jednak doszedł do punktu, w którym mógł rozprawić się z pewnym tworzącym jego przeszłość człowiekiem.

Wrócił myślami do przeszłości. Rozbłyski pamięci przeniosły go do czasu, kiedy jeszcze nie obawiał się powrotu ojca do domu, kiedy nie wiedział, że zapach kolońskiej wody ma maskować woń wypitego alkoholu, kiedy nienagannie skrojony mundur oficera kojarzył się mu jedynie z błyszczącymi guzikami, na którym palce nieznanego grawera wyrzeźbiły maleńkie orzełki. Pamiętał, że ojciec pozwalał mu bawić się tymi guzikami, wykręcać je na wszystkie strony, a on robił to, odnosząc czasem nawet wrażenie, że im bardziej je szarpie i ściska, tym szybciej poruszają się maleńkie skrzydła.

Pamiętał również, z jaką niecierpliwością wyczekiwał tych powrotów, pisku opon, kiedy dacia ojca hamowała przed klatką, trzasku otwieranych na oścież drzwi i krzyku zapraszającego do wspólnej zabawy. Od kiedy nauczył się chodzić, biegł wtedy do przedpokoju, wyciągał przed siebie ręce, aby po chwili wdrapać na wieżę z ojcowskich ramion. Z góry spoglądał na matkę, nie rozumiał dlaczego kobieta nie cieszy się razem z nimi, dlaczego unika wzroku ojca i wymyka się z domu, podczas, gdy oni budowali na dywanie kolejny zamek. Jego uczucie nie malało nawet wtedy, gdy ojciec przerywał zabawę w samym jej środku i nakazywał mu sprzątać klocki. Próby sprzeciwu przecinał krzyk i karząca bez litości ręka, ale kilka klapsów niczego jeszcze nie umniejszało.

Odgłosy tasowanych kart i pomruki grających rozmazywały się w nieświadomości. Obraz z przeszłości rozmazywał się w upale, który w klatce budził do życia fatamorgany. Pół-jawa, półsen pozwalały zatrzeć granice poznania, nie walczył już z ciężkimi powiekami. Kiedy szmery i szepty ucichły drgnął lekko, jakby próbując wrócić, jednak głowa przesunęła się tylko po poduszce i razem z nią spłynął w ciemność.

 

Z nieświadomości wyrwał go huk, któremu towarzyszyła seria warknięć, zakończonych krzykiem. Przez chwilę myślał, że hałas jest tylko częścią snu, ale kiedy wrzask powtórzył się i umilkł, jakby zgnieciony tłokiem, zerwał się z łóżka.

- Co tu się do kurwy nędzy dzieje?

Zaspane oczy najpierw dostrzegły przewrócony stolik. Dookoła, na całej podłodze, leżały prostokąty kart, na które już nikt nie zwracał uwagi. Klatka zamieniał się bowiem w ring, gdzie dwaj rywale toczyli raczej mało wyrównany pojedynek.

- Błagam cię, Hubert! – przerażony Szafiarz czołgał się pod drzwi celi.

- Zamknij mordę, ty kurwo!

Ćwiarus nie namyślał się długo. Nie zakładał nawet butów. Skoczył i złapał za spadającą na dół rękę.

- Oszalałeś?! – syknął prosto w zaczerwienioną twarz Trolla. – Zostaw go!

Mężczyzna zaczął się z nim szarpać.

- Puść mnie! – dyszał i sapał. – Mam tej zajebanej pały dość! Rozpierdolę go jak żabę!

Ćwiarus jeszcze mocniej ścisnął jego ramię i odciągnął od czołgającego się Szafiarza.

- Chyba o czymś rano mówiliśmy? – powiedział. – Miałeś mu odpuścić na tę parę dni.

- Ni chuja! – Hubert podjął jeszcze jedną próbę oswobodzenia się z uścisku. –Ta pała oszukuje w sztory i jeszcze się odszczekuje.

- Wcale nie oszukiwałem – rozległ się słaby głos. Szafiarz, widząc, że ktoś stanął w jego obronie, nabrał widocznej pewności.

Pożałował tego zaraz po kopnięciu, które sprawiło, że znowu skulił się jak zbity pies.

- Kurwa! – zaklął Ćwiarus, robiąc krok do przodu. Stanął pomiędzy nimi i sam zacisnął pięści. – Daj se siana i wyluzuj!

- Nie broń tego geja! – Troll próbował go wyminąć.

Dalszą sprzeczkę zakończył huk skobla i odgłos otwieranych drzwi. Światło korytarza odsłoniło Cerbera, którego czujne spojrzenie oceniło sytuację w jednym uderzeniu serca. Klęczący tuż przed nim mężczyzna nie wyglądał na zakonnego błagalnika, a jego twarz, zroszona potem i niemal bezbarwna, zastąpiła wszystkie wyjaśnienia.

Cerber przekręcił klucz i zablokował drzwi, po czym zrobił krok do przodu.

- Co jest? – spytał Ćwiarusa. – Nudzi się wam?

Jednym z wątpliwych przywilejów długiej odsiadki było zwracanie się do Jacka ze wszystkimi problemami. Cerberowie darzyli go pewnym zaufaniem, co miało swoje dobre i złe strony. Dobre, bo w końcu poluzowało pręty jego klatki, ale złe, bo musiał odpowiadać za rzeczy, które go nie dotyczyły.

- Nic takiego – odpowiedział, co powtórzył za nim zgodny chór trzech tenorów. Gdyby byli w La Scali, być może otrzymaliby stojącą owację. cerber tylko przymrużył oczy i zacisnął usta w grymasie niedowierzania. Wiarygodność takich wyjaśnień spadała do zera, tym bardziej, że jedynym więźniem, który się nie odzywał był Szafiarz. Mężczyzna wciąż klęczał na progu celi, a jego oblicze wypełniała niema prośba.

- O co chodzi, Barański?

Błagalnik obejrzał się do tyłu i załkał coś niewyraźnie.

Pytanie powtórzono.

W plecy klęczącego uderzyły ostrzeżenia czterech par oczu, ale Szafiarz zdawał się nie zwracać na nie uwagi. Uśmiechnął się i wyszeptał.

- Nic takiego – drgawki bladej twarzy zaprzeczały każdemu słowu. – takie nasze celowe nieporozumienie – zgięta dłoń dotknęła żeber, a z ust wytoczył się jęk bólu.

- Takie nieporozumienie, mówisz? – cerber cedził przez zęby. - Komu chcesz wcisnąć tę bajerę? Twoje wrzaski słychać było na całej peronce – cerber zrobił krok w tył. – Ubieraj się! Wychowawca chce z tobą porozmawiać.

Mężczyzna zaczął podnosić się z ziemi. Jeszcze skręcał się pod spojrzeniami i usiłował ich unikać, ale nie zaprotestował. Zdjął z wieszaka drelichową marynarkę i wyszedł celi. Kiedy opierał ręce na ścianie, na jego twarzy pojawił się ulga, zmieszana ze złośliwym uśmiechem.

DZIEŃ TRZECI

Martę poznał na jednej z przepustek i nic nie wskazywało, aby miało to być coś poważniejszego. Ładna i dużo młodsza od niego dziewczyna pracowała w sklepie, niedaleko kamienicy w której mieszkał. Pamiętał, że uśmiechnęła się do niego, ale nie próbował nawet z nią porozmawiać. Po spędzeniu ponad piętnastu lat w klatce nie wiedział, jak ma zareagować na uśmiech drugiego człowieka. W więzieniu nauczył się nie ufać takim gestom; zwykle oznaczały one tutaj chęć upokorzenia kogoś słabszego, brakowało w nich szczerości i spontaniczności. W klatkach uśmiech rodziły wyrachowanie i cynizm. Odpowiednie podwaliny gmachu, w którym najwięcej mieszkało nienawiści i gniewu.

Do czegoś takiego był przygotowany, lecz kiedy uśmiechnęła się do niego Marta nie umiał jej odpowiedzieć.

Pamiętał, że coś do niego powiedziała, potem zadała mu jakieś pytanie, a jej głos niemal wprawił go w panikę. Stał jak sparaliżowany, cały napięty, owładnięty przez nieznane do tej pory przerażenie.

Kiedy później wspominali pierwsze spotkanie, śmieli się już oboje, jednak wtedy daleko mu było do szczęścia.

Nie mógł drgnąć, zrobić nawet jednego kroku; oddech zdawał się więznąć w gardle, zamieniać w górę lodu, na której rozpruł się brzuch Titanica. Zapamiętał tylko tyle, że rzucił na ladę zwitek banknotów, po czym jak pocisk wystrzelił do przodu. Oczywiście zapomniał o zakupach; jabłka, ser, chleb zostały w koszyku. Nie poczekał aż dziewczyna, której uśmiech przegonił go ze sklepu, zapakuje je do torby. Dopiero w mieszkaniu, gdy przykucnął pod drzwiami zdyszany, jakby właśnie przebiegł maraton, zobaczył, że wrócił z pustymi rękami.

Jednak nie to było najstraszniejsze. Kiedy próbował opanować drżenie, latające przed oczami czarne plamy i wstyd, który dławił go jak knebel, usłyszał nieśmiałe pukanie. To przeraziło go jeszcze bardziej, starał się je zignorować, ale ten, kto stał pod drzwiami nie chciał ustąpić. Pukanie stawało się coraz bardziej natarczywe, więc zerwał się na równe nogi i przystawił oko do wizjera.

Nie zobaczył nikogo. Cały widok przesłaniała duża, wypchana czymś torba. Po chwili wahania otworzył drzwi, przed którymi stała równie zdyszana i zaczerwieniona jak on sam dziewczyna.

- Nie zabrał pan ani reszty ani tych rzeczy – obdarzyła go kolejnym, promienistym uśmiechem i położyła torbę na progu. Wyciągnęła też do niego rękę, na której leżało parę monet.

Zamrugał oczami. Pewność siebie, którą mógł okazać za murem: wrzaskliwa i wyzywająca, pełna ironii i hardości zawiodła go wtedy na całej linii. Miał czterdzieści lat, a stał jak smarkacz, oniemiały, z twarzą, która mieniła się szkarłatem.

Czuł się jak w dniu, kiedy po raz pierwszy dotknął ust dziewczyny. Od tamtej chwili zdawało się upłynąć całe millennium, więc nie wiedział, co ma zrobić. Jedyną rzeczą, na którą zdobył się jego język, było krótkie.

- Dziękuję.

- Nie ma za co – odparła dziewczyna. – Mój szef zna pańską siostrę i wiedział, gdzie trzeba to wszystko odnieść.

Jacek kiwnął głową. Mieszkanie należało do starszej o cztery lata siostry. Gdyby nie jej wsparcie, nie mógłby nawet marzyć o wyjściu. To również składało się na część klatki; bez pomocy bliskich żaden diabeł nie miał szans na pokonanie kolejnych stopni. Siostra nie odwiedzała go zbyt często, ale to jej zawdzięczał te dwa pokoje. Przepisała mieszkanie na niego; w całkowicie innym świecie i miejscu mógł zacząć wszystko od nowa.

- Dziękuję – powiedział raz jeszcze i schylił się po zakupy.

Niestety w tym samym momencie uśmiechnięta dziewczyna postanowiła pomóc i również pochyliła głowę. Ich pierwszy fizyczny kontakt był więc nieco bolesny, bo po chwili oboje patrzyli na siebie z mieszaniną wyrzutu i lekkiego rozbawienia. Sytuację ponownie uratował jej śmiech, który wdarł się na stworzone przez niego szańce i w kilka uderzeń serca pokonał wszystkie uprzedzenia. Trudno było bowiem zachować powagę, gdy dwoje ludzi stało na progu mieszkania i z równą energią rozmasowywało sobie czoła.

- Mam na imię Marta, a pan?

Słowa potoczyły się po gardle, suchym jak piaski Sahary.

- Ćwia... – urwał w połowie, czerwieniąc się jeszcze bardziej – To znaczy Jacek.

- Mój syn też ma na imię Jacek – Marta wyciągnęła do niego rękę. Nieco speszony odebrał resztę z zakupów i uścisnął delikatną dłoń.

- Pani... eee... twój syn? – zdziwił się. Marta wydawała się być bardzo młoda.

Co nie przeszkadzało jej być równie bardzo domyślną.

- Ma dopiero dwa lata. Pojawił się w moim życiu zaraz po dwudziestych urodzinach. – powiedziała i chyba trochę zaskoczona własną wylewnością urwała.

Spojrzał na nią. Słowa same znalazły drogę.

- Mając tak ładną mamę, musi być uroczym urwisem.

Uśmiechnęła się. Dwa dołeczki, które przy takiej okazji wyrastały pośrodku szczupłych policzków roztapiały klatkę z lodu. Miał nieodpartą chęć ucieczki i schronienia się przed nimi, lecz zarazem czuł, że nie potrafiłby ich tak łatwo zapomnieć.

- O tak – odparła. – Urwis to właściwe słowo. Od kiedy nauczył się chodzić, mój świat stanął na głowie. Nie nadążam z pogonią za nim.

Jacek poczuł nieznane mu od dawna ukłucie w brzuchu. Tak, jakby ktoś złapał jego wnętrzności w ogromną pięść i zaczął je z całej siły wykręcać. Znali się od paru minut, a już rozmawiali jak starzy przyjaciele. Czuł, ze może je powiedzieć wszystko, zapragnął się otworzyć przed kimś, kto tylko przyniósł mu zakupy do domu. Ta dziewczyna... była dla niego zagrożeniem.

A może nie? Może za tym uśmiechem nie kryło się nic podejrzanego? Może głos, który przestrzegał go przed nią jest tylko wytworem jego wyobraźni? Za dwa dni i tak miał wrócić do świata, który znał i którego nie musiał się obawiać. To tylko epizod, miły, ale pojedynczy i nie musiał się powtórzyć.

- Ja... – zaczął i opuścił głowę – naprawdę jestem ci wdzięczny.

Dlaczego ona nie może przestać się uśmiechać?

- Kończę pracę o czwartej – jej głos zniżył się prawie do szeptu.

Przynajmniej tak mu się wydawało.

- O szóstej mam odebrać syna od swojej mamy – dodała. – Tutaj niedaleko, więc jeśli chciałbyś się jeszcze spotkać i porozmawiać...

 

Telefon wisiał na końcu korytarza, tuż przy wyjściu, którego strzegła krata. Skrzynka z żółtego metalu pozwalała na usłyszenie ukochanego głosu dwa razy w tygodniu po dziesięć minut, co Cerberzy odliczali z iście helwecką pieczołowitością. Odstępstwa do dekalogu, który obowiązywał w klatkach były rzadkie; do telefonu trudno było dostać się poza kolejnością. Nawet Ćwiarus nie mógł załatwić sobie tego przywileju. Musiał czekać na swoją kolej. Oprócz kraty, korytarza strzegło również oko kamery i cerberowie nie chcieli ryzykować. Ich wzajemna solidarność dotyczyła wyłącznie diabłów; we własnych relacjach potrafili gryźć się bardziej zaciekle niż mieszkańcy klatek.

Do Marty próbował zadzwonić już zaraz po wokandzie, ale nie odbierała jego telefonu. Wiedział, że była w pracy i nie miała czasu na dłuższe rozmowy. Ladę w sklepie zamieniła na okienko w banku, gdzie trwał nieustający wyścig szczurów. Z jednej strony był z niej dumny, tym bardziej, że czuł w tym swoją rękę. Nakłonił ją przecież do skończenia studiów, po których dostała lepszą pracę. Na drugim biegunie był jednak czas, jaki mogli sobie teraz poświęcić. Rozmowy na odległość były krótkie i urwane, zwykłe przekazy, które budziły w nim jeszcze większą tęsknotę.

Być może dlatego rzadko wykorzystywał dziesięć minut z dekalogu. Wszystkie zaległości i tak nadrabiali podczas jego przepustek.

Tą wiadomością musiał się jednak z nią podzielić. Nie będzie już więcej ograniczeń, żadnych barier i paskudnych granic, które stawały na końcu każdej przepustki. Nie będzie też więcej pożegnań, wyszeptywanych spieczonymi ustami obietnic i ciężaru tęsknoty, z którym rozstawali się oboje. Na ten dzień czekali przez ponad cztery lata.

Cztery lata, stanął przy telefonie, a na jego twarzy wyrósł cień uśmiechu. Cztery lata. Czasami ciężko mu było uwierzyć, że znają się już tak długo.

Oczywiście spotkali się jeszcze tego samego dnia. Czekał na nią przed sklepem jak zakochany sztubak. Sztubak z policzkami czerwieńszymi niż róże trzymane w spoconej dłoni. Banał, ale nic lepszego nie przyszło mu do głowy. Pamiętał, że wręczył kwiaty z mamrotaniem, którego nie mogła zrozumieć. Nie przeszkodziło im to jednak w spędzeniu dwóch kolejnych godzin. Ku własnemu zdziwieniu przekonał się wtedy, że nie musi składać słów w bloki i wieże, nie potrzebuje zastanowień, wielu dni przemyśleń i rozmów, które w klatce toczył głównie w zaciszu własnych myśli. Siedzieli po prostu razem, przy stoliku, rozmawiali, sączyli kawę z pałeczkami wanilii, jedli pączki i od czasu do czasu uśmiechali do siebie.

I rozmawiali. Rozmawiali ze sobą, jak dwoje normalnych ludzi, jak miliardy innych, nie związanych betonem i stalą, nie ograniczonych murami pogardy.

Później odprowadził ją do domu, a kiedy na pożegnania pocałowała go w policzek poczuł, że odzyskuje coś, z czym jego świadomość walczyła przez dziewiętnaście lat. Wracał do siebie w strugach deszczu, ale nie czuł przemoczonego ubrania, nie zważał na wodę cieknącą do butów. Miał ochotę tańczyć jak Gene Kelly. Nie liczył się szary świat: odrapane kamienice sprzed wojny, chodniki z połamanymi płytami i sine niebo wydawały mu się wtedy nasączone barwami tęczy.

Radosnego nastroju nie zmącił nawet przymus powrotu do klatki. Już pierwszego dnia usiadł do bardzo długiego listu. Nie ukrywał niczego, nie chciał, aby Marta niepotrzebnie czekała na niego, musiał wyznać jej prawdę. Potem przez ponad tydzień chodził jak nieprzytomny, oczekując odpowiedzi. Tak, jak było w więziennym zwyczaju, z każdym dniem nabierał coraz więcej wątpliwości i chociaż czuł, że dokonał słusznego wyboru, bał się stracić promyk nadziei.

Ale magiczny sen trwał dalej. Marta odpowiedziała na jego list. Pamiętał, że wpatrywał się w rzędy starannie wykaligrafowanych liter i nie mógł w nie do końca uwierzyć. Marta przyjęła jego przeszłość. Nie wybaczyła, nie rozgrzeszyła i nie rozgrzeszała, ale nie skreśliła go.

Dała im szansę.

Zaczęli się spotykać. Długie, wypełnione tęsknotą dni oczekiwania na kolejne przepustki, które zawsze były zbyt krótkie. Oboje zachłysnęli się sobą jak świeżym szampanem i co trudno było zrozumieć, cztery lata niczego w tym nie zmieniły. Okazało się bowiem, że poprzedni związek Marty nie należał do najszczęśliwszych. Pozostał jej po nim syn i wspomnienia, które sprawiały, że drżała, kiedy pierwszy raz został u niej na noc. Odkrywał ją jak nieznany ląd; wszystkie wypukłości i wgłębienia, delikatność skóry, szepty z cienia, które nie budziły strachu, zamknięte powieki i splecione razem palce.

Pozbył się wspomnień i podniósł słuchawkę. Przez moment wsłuchiwał się w jej buczenie. Na ten dzień czekali oboje i wolałby podzielić się tym szczęściem w nieco inny sposób, ale klatkami rządziły trochę inne prawa.

Zresztą za pięć dni to i tak nie będzie miało już takiego znaczenia.

Ze słuchawkę przyciśniętą do ucha zaczął wybierać numer. Głuchy sygnał zamienił się w łagodną melodię oczekiwania.

- Bank Firmowy, czym mogę służyć? – zapytał kobiecy głos.

- Czy mogę mówić z kierowniczką sekcji?

- Z panią Gwóźdź, czy panią Kozłowską?

- Z panią Kozłowską, proszę.

Chwila ciszy, w której baczne spojrzenie po drugiej stronie lustrowało pokój i odpowiedź.

- Bardzo mi przykro, ale nigdzie nie widzę pani Kozłowskiej. Jeżeli nie sprawi to panu problemu, mogę sprawdzić gdzie jest.

- Nie sprawi. Mogę trochę poczekać.

Byle nie za długo. Dziesięć minut ciągnęło się w nieskończoność jedynie wtedy, gdy czekało się w celi. Na korytarzu, przy telefonie mijały niepostrzeżenie.

Nie czekał jednak długo.

- Bardzo mi przykro, ale pani Kozłowska jest w tym momencie na zebraniu – usłyszał ponownie miękki kobiecy głos. – Może chce pan zostawić jakąś wiadomość?

- Nie, nie. Zależy mi na bezpośredniej rozmowie – westchnął ciężko. Praca w banku miała swoje dobre strony i dawała Marcie dużo satysfakcji, ale jednocześnie kosztowała wiele wyrzeczeń. – Czy może ją pani jednak poprosić do telefonu? Niech pani powie, że dzwoni mąż.

- Mąż? – zdziwił się głos po drugiej stronie słuchawki.

- Tak, mąż – potwierdził z lekkim zniecierpliwieniem. – Mam do niej bardzo pilną sprawę.

Tym razem oczekiwanie trwało nieco dłużej. Wskazówki zegarka przesuwały się nieubłaganie do przodu i chociaż cieszył się, że czas nie stoi w miejscu, akurat teraz wolałby, aby nie pędził tak szybko.

Kiedy usłyszał, ze ktoś podnosi słuchawkę, nie czekał.

- Mam nadzieję, że nie gniewasz się za tego męża.

Marta roześmiała się.

- Nie, chociaż trochę się zdziwiłam – spoważniała nagle. – Dobrze wiesz, że nie chcę mieć z tamtym człowiekiem nic wspólnego.

Mąż Marty i pierwszy mężczyzna w jej życiu miał niewygórowane ambicje. Jacek cieszył się, że nie miał okazji go jeszcze spotkać i nie miał na to większej ochoty. Marta niechętnie opowiadała o swoim małżeństwie, ale z półsłów dowiedział się, że mężczyzna syna i żoną traktował jako zbędny balast, który zbyt prędko przerwał mu młodość. Pijany nabierał dodatkowo ochoty do dręczenia dziewczyny. To wszystko zakończyło się rozwodem, jednak Marta długo nie potrafiła zapomnieć bezsennych nocy i awantur.

- Naprawdę dzwonisz z czymś pilnym? – spytała. – Teraz nie za bardzo mogę...

- Rozmawiać, rozumiem – dokończył za nią. – Myślę jednak, że akurat o tym powinieneś wiedzieć.

- Tak?

- Wychodzę za pięć dni.

Zapadła cisza, która nieco go zaskoczyła. Spodziewał się trochę innej reakcji, ale rozumiał, że Marta nie może sobie pozwolić na krzyki i piski. Potem będą mieli czas na radość.

- Tak szybko? – spytała po dłuższej chwili. Na próżno doszukiwał się w jej głosie szczęścia.

Wydawało mu się, że zamiast niego słyszy zdziwienie.

– Myślałam, że nie będą chcieli cię wypuścić. Sam mówiłeś...

Nie mógł się opanować. Musiał jej przerwać.

- Nie wychodzę na przepustkę, skarbie – odczekał trochę i zanim zdążyła zareagować, wyrzucił. – Dostałem warunkowe. Za pięć dni będę w domu. Na zawsze.

Niemal wyobraził sobie, jak Marta zastyga ze słuchawką w dłoni. Nie słyszał jednak nic więcej oprócz przyspieszonego oddechu. Potem dobiegło do niego westchnięcie, które nie wiedzieć czemu ukłuło go prosto w serce. Liczył na coś więcej.

- Naprawdę? – spytała Marta. – A więc jednak ci się udało?!

Przetarł spocone czoło. Dzień zapowiadał się słoneczny, ale to od słów Marty zrobiło mu się nagle gorąco. Rozumiał, że jest w pracy, że wszyscy mogą na nią patrzeć i właśnie wyciągnął ją z jakiego cholernie ważnego spotkania, ale po przyszłej żonie spodziewał się chociaż ździebełka radości.

- Sam nie mogę w to zbytnio uwierzyć, ale to nie sen – powiedział, wyciągając z trudem każde słowo. Być może zaczyna widzieć to, czego nie ma. - Wypuszczą mnie za pięć dni.

- Dlaczego dopiero za pięć?

- Prokurator odwołał się od decyzji sądu.

Z głosu po drugiej stronie nie znikał niepokój. Jeżeli w ogóle była w nim jakaś radość, to Marta ukrywała ją jak największy skarb.

- Nie rozumiem.

- To zwykła formalność – tłumaczył. – Musiał się odwołać.

- Czy to może coś zmienić?

- Raczej nie. Takie odwołania robi się dla zachowania pozorów.

- Dziwne.

Z ledwością powstrzymał uśmiech. Tłumaczenie Marcie wszystkich meandrów świata za murem nie miało najmniejszego sensu. Klatki rządziły się własnymi prawami. Bez względu na linie podziałów, ciężko było dojrzeć w nich choćby odrobinę logiki. Próba wyjaśniania zaś czegokolwiek człowiekowi z zewnątrz była z góry skazana na porażkę.

- Tak już musi być – skwitował. – Najważniejsze, ze za pięć dni będziemy razem.

- Cieszę się, bardzo się cieszę – usłyszał zapewnienie, po którym nastąpiła dłuższa pauza. Marta wyraźnie się nad czymś zastanawiała, bo kiedy ponownie ją usłyszał, już się tak nie cieszyła.

- Dostałeś mój list?

- List? – ściągnął brwi. – Jaki list?

- Napisałam do ciebie parę słów po ostatniej przepustce.

Przed miesiącem dostał pięć dni wolnego. Spędzili je razem, nad niewielkim jeziorem, gdzie uczył pływać syna Marty. Chłopak urósł, od września miał iść do pierwszej klasy, ale brakowało mu ojca. Jacek wątpił, czy będzie potrafił wywiązać się z tej roli; nie był najwłaściwszym wzorem, jednak Marta zapewniała go, że chłopak świata poza nim nie widzi.

Sielanka zburzyła się nieco na sam koniec. Marta odebrała telefon z banku i musieli wrócić. Nie spodobało mu się, że ktoś przerwał i tak krótki czas, jaki mogli spędzić razem. Nie chciał słuchać wyjaśnień. Rozstali się więc w nienajlepszych nastrojach, bo dziewczyna wyrzuciła mu, ze nie może kontrolować ciągle jej życia. Nie umiała zrozumieć, że on się tylko o nich troszczy. Była dla niego wszystkim. Oprócz nich nie miał nikogo innego. Rodzice nie żyli, siostra mieszkała na stałe w Stanach i do Polski wracała może dwa razy do roku. Marta i Jacek byli dla niego rodziną, największym skarbem, który przysiągł bronić za wszelką cenę.

- Naprawdę nie chciałem mieć do ciebie pretensji – powiedział. – Nie mogę się jednak pogodzić z tym, że musimy się tak szybko rozstać. Wiesz, że to dla mnie było ważne.

- Nie mówmy już o tym – ucięła Marta. – Wszystko napisałam ci w liście.

Ta rozmowa zaczynała przybierać niepokojący obrót, gdyż w jej głosie rozlegało się coraz większe napięcie. Nigdy nie miała przed nim żadnych tajemnic, ale teraz wyraźnie coś ukrywała.

- Coś się stało?

W tej samej chwili z dyżurki wyszedł cerber, który na migi pokazał mu, że ma już kończyć. Jacek rzucił okiem na zegarek. Rzeczywiście, i tak dostał trzy minuty ekstra.

- Nieważne. Opowiesz mi o wszystkim później – rzucił. – Muszę kończyć, bo mój osobisty trener pokazuje właśnie, że nadszedł czas przerwy. Wracaj na swoje zebranie, skarbie.

Marta odetchnęła głęboko.

- No co ty? – roześmiała się na sam koniec rozmowy. Nienaturalna wesołość jeszcze bardziej go uraziła. Dobrze, że po raz ostatni muszą rozmawiać z podziałem na czas i odległość. Za pięć dni ta przeszkoda nie będzie miała już żadnego znaczenia.

– Raczej nie będę miała teraz głowy do zajmowania się kontami i bilansami – ciągnęła dalej Marta. - Wezmę sobie wolne i przygotuję wszystko na twój powrót. Jacek nie może już doczekać się naszego wyjazdu. Ciągle o ciebie pyta.

Przypomnienie chłopca, którego zaczął traktować już jak własnego syna poprawiło mu humor. Ucieszył się. Chociaż szanse wyjścia wcześniej były niewielkie, zaplanowali, że wyjadą wszyscy na parę tygodni. Długie wakacje. W końcu będę mogli spędzić razem trochę więcej czasu niż kilka dni z przepustki.

I co najważniejsze, nie będą musieli się już rozstawać.

Cerber zaczął kręcić głową.

- Naprawdę muszę już kończyć – Jacek rzucił do słuchawki. – Czekaj na mnie w czwartek, około szesnastej.

- Czwartek, szesnasta – powtórzyła za nim. – Będę na pewno.

- Wiem – rzucił na pożegnanie. – Wiem, bo za to cię kocham.

Odłożył słuchawkę i podał numer. Cerber zapisywał go w zeszycie, mrucząc coś pod nosem o starych bajerantach. To także należało do stałego repertuaru: rzadko kiedy zdarzało się, aby odpuścił sobie robienie uwag. Na całe szczęście Ćwiarus nie musiał się już zastanawiać nad znaczeniem słów. W dawnych czasach takie sytuacje drażniły go i prowokowały do sprzeczek, ale dzisiaj puścił je mimo uszu.

I`m singing in the rain...

Obrócił się na piętach i ruszył w stronę celi.

- A ty gdzie? – głos cerbera dogonił go i zatrzymał. – Wychowawca chce się z tobą porozmawiać.

 

Ćwiarus zacisnął zęby i spuścił głowę. Przez lata nauczył się, że unikanie kontaktu wzrokowego z cerberami ma swoje niezaprzeczalne zalety. Nie widzieli oni na przykład tego, że wpadł w złość, a jego ciemne oczy stawały się niemal czarne.

A teraz był wściekły, bo mężczyzna, który siedział po drugiej stronie biurka należał do wyjątkowych dupków.

Porucznik Mądry nie miał zbyt wiele wspólnego ze swoim nazwiskiem. Zwalisty, wysoki na prawie dwa metry mężczyzna zwykł zrywać się z krzesła i zawisać nad rozmówcą krogulczym cieniem. Jestem wyrazicielem woli społeczeństwa, mówiły grube podrygujące ramiona. Tutaj rządzę tylko ja, szeptała posiniała twarz. Mogę zrobić z tobą wszystko, wykrzykiwało błękitne spojrzenie. Krogulec podkreślał swoją ważność, chwaląc bądź ganiąc na przemian, a płowe włosy, przedzielone równo w połowie przedziałkiem, podskakiwały do góry i burzyły harmonię ładu i porządku, na którego stał straży. Poprawiał je wtedy nerwowymi pociągnięciami dłoni, obarczając winą za rozgardiasz stojącego przed jego biurkiem diabła.

Ćwiarus wszedł do pokoju i znieruchomiał. Musiał przyznać, chociaż uczynił to wyłącznie w myślach, że do pewnych rzeczy nie sposób było przywyknąć. Nie cierpiał tego rodzaju cerberów; upartych i pozbawionych elastyczności, przekonanych o swoim autorytecie, którego jedynym wyznacznikiem miały pozostać naszyte na pagonach gwiazdy.

Tutaj rządzę tylko ja…

Porucznik Mądry zaczął się podnosić z miejsca. Nie usłyszał odpowiedzi na swoje pytanie, a milczenie diabła wyraźnie go zdenerwowało.

Jacek w końcu otworzył usta.

- Obawiam się, że nie rozumiem, panie wychowawco.

Udawanie naiwnego nie było zbyt roztropne, ale mężczyzna w garniturze i pomiętej fioletowej koszuli sam był sobie winien. Mógł odseparować Szafiarza wcześniej. Nawet żółtodziób rozpoznawał zagrożenia, jakie niesie za sobą niewłaściwe dobranie składu klatki. W czterech małych i zamkniętych przez większość dni ścianach wiele rzeczy mogło doprowadzić do wybuchu. Przyczyną sprzeczki, która kończyła się niekiedy nawet w szpitalu, bywały źle odłożone buty, czy brudna szklanka.

- Pytałem, czy chce mi pan powiedzieć coś więcej o powodach kłótni pomiędzy Wrześniem, a... – zawieszona na krępej szyi głowa pochyliła się nad rozłożonymi na biurku aktami.

Jacek czekał na dokończenie wypowiedzi. Znał tego cerbera i wiedział, że dramatyczna przerwa służy jedynie budowaniu napięcia.

- Barańskim? – dokończył cerber. - Wasza cela zaczyna działać mi na nerwy. Myślałem, że mogę na pana liczyć.

I na tym polega cały problem, pomyślał Jacek. Chciałeś moimi rękami załatwić sobie odrobinę świętego spokoju. W swojej przenikliwości, ludzie tacy, jak porucznik Mądry dochodzili do wniosku, że rolę strażnika ludzkich zachowań może pełnić najstarszy i najdłużej siedzący diabeł. To w końcu jemu zależało najbardziej, więc mógł spokojnie zamienić się w bufor nastrojów pozostałych czartów.

- Przykro mi, ale nie mogę w niczym panu pomóc – odparł Ćwiarus.

- Nic pan nie widział, nie słyszał? Dlaczego Wrzesień pobił Barańskiego?

Ćwiarus, który stał w pewnej odległości od biurka uśmiechnął się jak w reklamie pasty do zębów.

- Nie wiem.

Wychowawca nie podzielił jego radosnego nastroju. Z zaciętą miną złożył akta i otworzył szufladę. Demonstracja niezadowolenia była aż zbyt widoczna. Pomogła też dostrzec Ćwiarusowi, że jego teczka leży na samym wierzchu.

Ale nic więcej nie pojawiło się na biurku. Na czarnym, pokrytym kilkoma plamami blacie, pozostał jedynie piórnik z czerwonego plastiku, kilka długopisów, spinacze, które czyjeś dłonie zamieniły w kawałki powyginanych drucików i dziurkacz.

Porucznik Mądry sięgnął po jeden z ocalałych spinaczy i zaczął się nim bawić. Rozginał go i zginał, dając Jackowi chwilę na podjęcie decyzji.

- Ja i tak wszystkiego się dowiem – mruczał pod nosem. – Znasz ten mechanizm nie gorzej ode mnie. Tutaj nic się przede mną nie ukryje. Nie ma żadnych tajemnic.

Ćwiarus kiwnął głową, ale nie odpowiedział. Płynne przejście na „ty” oznaczało, że rozmowa weszła w nieco inna fazę. Teraz byli prawie „przyjaciółmi”.

- Ty możesz mi w tym pomóc, bo w końcu to ja wypisałem tak dobrą opinię do sądu – ciągnął niezrażony jego milczeniem cerber. – Bez niej nadal byś siedział.

Jacek skrzywił się i wycedził.

- Dziękuję, panie wychowawco, ale ja naprawdę nic nie wiem.

Ręce obracające spinacz znieruchomiały.

- Przez pięć dni jeszcze wiele może się zdarzyć – powiedział cichy głos. – Przykro byłoby, gdybyś jednak nie wyszedł.

Aluzja była zbyt wyraźna i dość prymitywna, nawet jak na porucznika Mądrego, ale Jacek poczuł, że nie mogło się bez niej obyć. Większość problemów za murem załatwiało się na podobnej drodze. Odpowiednio spreparowany system kar i nagród, szykan i przywilejów ubezwłasnowolniał, przywiązywał jednych do drugich, obezwładniał, lub wręcz przeciwnie, pchał do pożądanego przez cerberów działania. Więzi, pełne symbiotycznego uzależnienia, tworzyły organizm, którego ogniwa pasożytowały i żerowały na sobie. „Ja zrobię coś dla ciebie, ty zrobisz coś dla mnie” – tak wyglądała codzienność wysypiska.

- Nie trzeba mi o tym przypominać – odparł równie cicho.

Na biurko powróciła magiczna sztuczka ze spinaczem. Kawałek drucika przybierał prawdziwie akrobatyczne pozy. Grube palce radziły sobie z nim nadspodziewanie dobrze. Popatrz zbóju – w moich rękach nie jesteś niczym więcej niż ten spinacz. Mogę zmienić twoje plany, bo jeszcze przez pięć dni należysz do mnie.

Jeszcze przez pięć dni.

- Obaj znamy prawdę – porucznik Mądry nie patrzył na niego. – Wrzesień już ma przesrane i ciągnie na samo dno. Nie zdaje sprawy, że będzie siedział długo. Jest głupi, skoro nie zrozumiał moich sugestii. Jeżeli twój przykład nie podziałał na niego odstraszająco, będę musiał sięgnąć po coś innego.

Jacek słuchał tego bez większego zainteresowania. Rzecz na szczęście nie dotyczyła już jego, a za murem nie należało się przejmować losem innych. Tym bardziej losem kogoś takiego, jak Troll. Nawet nie powie mu tego, co teraz usłyszał.

- Na razie jednak będę musiał cię prosić, abyś zwracał na niego trochę większą uwagę – docierały do niego ostatnie słowa wychowawcy. – Dzisiaj po południu dostaniecie dwóch nowych. Jednego na miejsce Barańskiego, a drugiego na to wolne łóżko. Mam nadzieję, ze tym razem nie będzie żadnych problemów.

- Postaram się, aby ich nie było – powiedział Ćwiarus. Tyle mógł chyba obiecać, chociaż słowa uwierały bardziej niż niedpasowane buty.

- Tak jest o wiele lepiej – mężczyzna za biurkiem wyciągnął rękę w stronę drzwi. – Naprawdę przykro byłoby dawać prokuratorowi argument na poparcie odwołania. Pięć dni to szmat czasu, a ja mam dość szukania miejsca dla ofiar tego debila.

Ćwiarus odwrócił się w stronę wyjścia. Rozmowa, czy właściwie rzecz biorąc audiencja dobiegła końca. Postara się nie dopuścić do kolejnej. Nie mógł drżeć przed kolejnym szantażem. Dopilnuje, aby przez pięć dni nic się nie wydarzyło. Potem porucznik Mądry będzie musiał znaleźć sobie kogoś innego.

DZIEŃ CZWARTY

Tej nocy znowu cofnął się w przeszłość. Odległą teraz jak pogrążony we mgle wierzchołek góry. Nie wiedział, czemu się na nią wspina, ale czuł, że musi to zrobić. Szedł do przodu, a dłonie strącały w dół kolejne obrazy. Ojciec, dom, szkoła, wojsko. Nie mógł się obudzić; sen był wyrazisty, żadna tam retrospekcja wyłaniająca się z szarego dymu. Znowu miał siedem lat, był mały i słaby. Ciągle jeszcze czekał też na mężczyznę w mundurze z wygrawerowanymi guzikami, czekał na jego śmiech i krzyk, gotów stanąć w przedpokoju ze złączonymi na baczność nogami.

Ojciec lubił, gdy mu salutowano. Jego syn musiał być przygotowany.

Czas ostro ruszył do przodu. Kiedy skończył siedem lat i miał iść do szkoły, zaczął dostrzegać, że jego uwielbienie dla ojca zaczyna się rozrzedzać. Nie przypominało już tego, co dostrzegał u nowo poznanych kolegów i mężczyzn, którzy zabierali ich po południu wraz z ciężkimi tornistrami. Po niego nie przychodził nikt. Do domu wracał sam, niemal przez całe miasto. Odyseja z dyndającym na cienkim sznurku workiem i brzemieniem oczekiwania. Jego ojciec zawsze był zajęty, wracał coraz później i coraz wyraźniejszy był zapach jego wody po goleniu. Skończyły się ich nieliczne zabawy. Kiedy ojciec przewrócił się na jednym z rozrzuconych niedbale klocków, zabawki znikły, a Jacek otrzymał od niego pierwszą z nauk. Próbował przed nią uciekać, ale w końcu musiał przyjąć, że od tej pory „jest już prawdziwym mężczyzną, a prawdziwi mężczyźni nie zapominają o swoich obowiązkach”. Na magicznej otoczce pojawiła się rysa, która niebawem przerodziła się w sieć pęknięć i skaz. Nie wypatrywał już powrotu ojca z taką niecierpliwością, nie chciał przekonywać się, że znowu „zawiódł oczekiwania i nie był jego synem”. Z tamtych lat utkwiły mu również w pamięci drzwi do pokoju siostry. Zawsze zamknięte i niedostępne, jakby Agata chciała odgrodzić się od świata, w którym on sam stawał naprzeciw wszystkim humorom ojca.

Trzy następne lata wystarczyły, aby wcześniejszą miłość i uwielbienie zastąpić rzędem lęków i niechęci, a po dziesiątych urodzinach zamienić w rzekę zimnej i skrywanej przed ojcem nienawiści. Tamta noc.

Zmieniła wszystko.

Zostali w domu sami z ojcem. On i jego siostra, więc dowiedział się, dlaczego drzwi do jej pokoju nigdy nie stoją otworem. Zasypiał właśnie, próbując znaleźć miejsce, w którym nie odczuwałby bólu po którejś z kolei „wychowawczej lekcji”, kiedy usłyszał kroki ojca i jego pukanie. „Otwórz, córeczko. Przecież i tak tam wejdę”. Bełkot dudnił po całym mieszkaniu, powtarzany z coraz większą natarczywością wwiercał się w uszy, ale pozostawał bez odpowiedzi. Wreszcie ucichł i zniknął, aby powrócić po chwili razem z rykiem i kopnięciem. „Dlaczego nie otwierasz, suko? Jesteś taka sama, jak twoja matka”.

Nie wiedział, dlaczego wtedy wstał. Miał dziesięć lat i bardzo się bał, ale wyjrzał na korytarz. Akurat w chwili, w której ojciec wyłamywał deski z drzwi. Kopał w nie i szarpał, jakby przeszkadzały w zdobyciu jakiegoś trofeum. Po kolejnym kopnięciu drzwi odskoczyły, a jego siostra zaczęła krzyczeć. Prosiła o pomoc, próbowała uciekać, ale ojciec zatarasował jej drogę. Miała dopiero czternaście lat, nie mogła z nim walczyć. Chłopiec, który stał na przedpokoju, usłyszał tylko zdławiony ręką krzyk i odgłos uderzenia. Potem wszystko przycichło, zastąpione sapaniem ojca i toczonym w ciemności pojedynkiem.

Ruszył do przodu. Nadal się bał, teraz jeszcze bardziej niż kiedy usłyszał hałas i krzyki. Nie rozumiał, dlaczego ojciec wyłamał drzwi. Przecież do tej pory zazwyczaj nie zwracał na Agatę uwagi, nazywał ją „małą buntownicą, którą kiedyś poskromi”, ale nie krzyczał na nią i nie polował tak, jak na niego.

Na początku, kiedy wszedł do pokoju siostry, nie zobaczył wszystkiego. Był już wieczór, właściwie noc. Jacek nie wiedział, gdzie w tak późnej jesieni mogła znaleźć się ich matka. Za oknem panowała przecież ciemność, więc powinna być razem z nimi.

Ale w domu byli tylko oni.

Ojciec nie zapalił światła, leżał na jego siostrze. Sapał w próbach powstrzymania jej dłoni, które przecinały powietrze i próbowały go uderzyć. Potem, gdy złapał je i przycisnął swoim ciężarem, zaczął mocować się ze spodniami. Nie przejmował się płaczem dziewczynki, zadarł koszulę do góry, charczał i śmiał się na przemian. „Obiecywałem ci poskromienie. Tak, tak. Obiecywałem ci to mała suko”.

Jacek nie wiedział, co ma zrobić. Czuł jednak, że musi ratować siostrę. Musiał zrobić krok do przodu.

I jeszcze jeden.

Pamiętał, że złapał ojca za rękę, szarpnął nią, a zdziwiony mężczyzna poleciał do tyłu. Odwrócił się też i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. Jacek poleciał do tyłu ze smakiem krwi na wargach i paroma wybitymi zębem. Przez moment leżał pomiędzy szafką a łóżkiem, nie mógł wstać, ale krzyk siostry zmusił go do wyprostowania nóg. Rzucił się ponownie na ojca, zaciśnięte w pięści dłonie biły na oślep.

Na początku ojciec tylko się śmiał. „Nie broń tej małej kurewki. Ona dobrze wie co robi. Ona tego pragnie. Chce prawdziwego mężczyzny”. Potem przestał się śmiać. Znowu spojrzał na niego, chwycił za pidżamę i odrzucił na bok jak szmacianą lalkę. Nie patrzył na szafkę, na jej kanty i głowę, która pękła z cichym trzaskiem.

Dalej była już tylko ciemność. Jacek obudził się w szpitalu, w otoczeniu plątaniny rurek i kroplówek, przykryty prześcieradłem, z głową zawiniętą w gruby turban. Nie było przy nim ani ojca, ani matki. Nie było też siostry, którą zobaczył dopiero na swojej sprawie.

Ale to było dużo później. Całe eony czasu po tym, jak wrócił do pustego domu. Pustego, bo jego siostra znikła. Nie było jej w pokoju, w którego drzwiach znalazły się nowe deski. Łatwiej było wyremontować je, niż ocalić ich rodzinę. Siostra pojechała do odległego o kilkaset kilometrów internatu i przez następne piętnaście lat nie miał z nią żadnego kontaktu. Ojciec nie powrócił też do tamtej nocy, ale nie dał mu już spokoju. Przy każdej nadarzającej się okazji przypominał mu o „Szkole życia, którą taki gówniarz jak ty musi przejść”. Jego uczelnia sprawiła, że przez następne parę lat Jacek dorobił się stałego łóżka w szpitalu.

Nigdy mu tego nie zapomniał. To rzeczywiście była lekcja życia. Prawdziwego życia, w którym wojsko kryło uzależnienie ojca, próbę gwałtu na córce i katowanie syna. Protegowany generałów nie mógł być przecież sadystą i zboczeńcem. W rodzinie rycerzy spod Grunwaldu i Wacławic małe rodzinne dramaty zostawały tajemnicą czterech ścian i współczujących szeptów, kiedy chudy chłopak wracał ze szkoły. Z zawsze spuszczoną głową, z ramionami, w których starał się ukrywać posiniaczoną twarz. Zresztą i tak nie miałby jej komu pokazać. Sąsiedzi z zamkniętego osiedla, w większości kumple ojca od kieliszka, nie traktowali swoich dzieci dużo lepiej. „Trzeba dyscypliny, żeby wychować tych smarkaczy. Musza wyjść na ludzi. Tak jak my.”

To jego ojciec popełnił błąd. Pewnego dnia w szkole jeden z ośmioklasistów zaczął wyśmiewać połatane spodnie i stare buty, Jacek rzucił się na niego z pięściami. Odwaga była po jego stronie, siła po przeciwległej i musiał przyjść do domu z rozbitym nosem. Ojciec zbił go wtedy dwa razy: raz za rozpoczęcie bójki, a drugi za przegraną, ale zapowiedział, że „ Mój syn nie będzie więcej przegrywał”.

Zapisał go do klubu, gdzie chudy dwunastolatek zaczął okładać ciężkie worki. Za każdym razem, kiedy zmęczone pięści uderzały w skórę, widział przed sobą twarz ojca i uderzał jeszcze mocniej. Bił bez opamiętania, aż jego zaciekłość zwróciła uwagę jednego z trenerów. W końcu ktoś go docenił, dał szansę i zaczął uczyć czegoś więcej niż bezmyślnego obtłukiwania worka.

- Kontruj! Teraz! Unik! Garda, trzymaj gardę! Tak jest! Praca nóg! Nóg, powiedziałem!

Okazało się, że ma talent, duży talent, dzięki któremu w niecały rok po porażce odpłacił szkolnemu pogromcy w taki sposób, że tylko znajomości ojca i poręczenie z klubu uchroniło go przed zakładem. Musiał zmienić szkołę; trafił do dzielnicy, w której bardziej przydawała się nauka wyniesiona z ringu niż karty ksiąg. Tam zdobył również parę innych, niezwykle pożytecznych nauk. Teraz już nikt nie śmiał się z jego biedy, z tego, że nie może pójść po szkole na lody lub do kina, czy kupić paczki „fajków”. Zaczynał wierzyć w swoje możliwości. Pobity szewc-staruszek, rozpaczająca po stracie wypłaty kobieta, pijany mężczyzna, któremu złamał szczękę jednym uderzeniem mieli zapewne inne zdanie, ale oni się nie liczyli.

Nic nie miało znaczenia.

Liczyło się tylko to, że zaczęto się go bać. Ludzie woleli zejść mu z drogi, ustąpić przed zmrużonymi oczami i krzywym uśmiechem, po którym następował tylko jedno. Polubił to uczucie, dawało mu siłę, jakiej wcześniej nie miał. Strach innych stał się motorem, który napędzał go, zmuszał do jeszcze większego wysiłku, przynosił motywację.

Zaczął odnosić pierwsze sukcesy. Nie w szkole, która była ciężarem, nie przynoszącym żadnej korzyści obowiązkiem. Areną jego zwycięstw został otoczony linami ring. Tam odnalazł to, czego brakowało mu przez całe dzieciństwo: siłę, odwagę, wytrzymałość, pewność siebie, męstwo i „prawdziwego mężczyznę”, którego przez tyle lat szukał razem z ojcem. Wkrótce jego nazwisko stało się sławne, okrzyknięto go „nadzieją polskiego boksu”, „następcą Grudnia, Kuleja i Pietrzykowskiego”. Nawet ojciec musiał zacząć traktować go z szacunkiem. Kilka miesięcy przed jego osiemnastymi urodzinami pokłócili się i po raz pierwszy zobaczył, że ojciec się go boi. Już nie rwał się do bicia, krzyczał tylko i groził, że wyrzuci go z domu, ale nie podnosił rąk. Wiedział, co stanie się jeżeli to zrobi.

Niewypowiedzianą nigdy na głos groźbę Jacek spełnił niedługo potem. Ojciec nie mógł wytrzymać, że w domu nie ma już nikogo, na kim dałoby się wyładować złość. Od pewnego czasu brzuchaci generałowie mieli innych ulubieńców, popadł w niełaskę, nikt nie przymykał oczu na oddech rodem z gorzelni, oczy pokryte siecią z krwi i twarz, na której popękane żyłki wyrastały wykwitami siności. Przestano go zapraszać na rauty i polowania, więc przesiadywał całymi dniami w domu. Nudził się, bo dawni przyjaciele nie dawali mu już żadnych zadań. Nie chcieli ryzykować, że znowu coś zawali, albo ośmieszy przed „bratnimi sojusznikami”. Ojciec siedział w samotności; pił przed lustrem, przy stole w kuchni. W przybrudzonym podkoszulku, ze szklanką i butelką był już tylko karykaturą „prawdziwego mężczyzny” i obaj zdawali sobie z tego sprawę.

Głównym wrogiem ojca została matka. Wcześniej nie podniósł na nią zwykle ręki, bał się tradycji rodziny Jacków, którzy surowym spojrzeniem oceniali wszystko z mahoniowego kredensu. Pewnego dnia jednak nie wytrzymał, ruch dłoni zrzucił wyblakłą przeszłość na podłogę, a druga ręka wylądowała na twarzy matki. Bez większego powodu, ostrzeżenia czy sygnału pobił ją do nieprzytomności, niemal zabił. To było przy obiedzie, siedzieli we troje, jedli zupę i ojciec powiedział coś, z czego Jacek zapamiętał tylko prośbę o sól. Dalej zobaczył w przekrwionych oczach jakby przebłysk gniewu; rozdrażnienie pijaka, które zamieniło granatowe źrenice w dwie szparki. Matka usiłowała coś mu wytłumaczyć. Broniła się jak zwykle, lecz diabłu, który siedział naprzeciwko tym razem to nie wystarczyło. Ojciec wywrócił krzesło i rzucił się na nią przez stół. Uderzył raz, potem drugi. Kolejne ciosy spadały jak kamienie lawiny. Złamał matce nos i wybił oko, zanim oniemiały chłopak zdołał mu przeszkodzić.

Mężczyzna poruszył się, skurcz wspomnienia wstrząsnął nim, ręce zacisnęły się na prześcieradle. Nie pomógł wtedy matce, pragnął wyłącznie jednego; zemścić się na bełkoczącym coś wściekle pijaku. Lata strachu i upokorzeń spadały z regularnością i siłą, która bez większego problemu złamała opór. Rozbijał płat mięsa, będący niegdyś ukochaną twarzą, wiedziony tylko jednym uczuciem. Oszołomionego mściciela odciągnęły dopiero ręce sąsiadów, którzy również po raz pierwszy odważyli się odpowiedzieć na sygnał cienkich ścian.

Dostał rok. Bez zawieszenia i szansy, jakiej nie dał ojcu. Nie zamierzał się z niczego tłumaczyć, niczego nie żałował, nie odczuwał skruchy i żalu. „Zrobiłbym to jeszcze raz, proszę wysokiego sądu”. Jedyne czego, nie mógł przeboleć, to nieobecność na tej samej ławie ojca, który po raz kolejny ukrył się za czerwonym murem. Wojsko ponownie ocaliło swojego towarzysza, brudy zamieciono pod gruby dywan i przyklepano. Jacek w jednej chwili stracił więc wolność i dom, bo ojciec zabronił mu wracać do mieszkania, a matka nie miała odwagi się sprzeciwić. Wolała żyć z oprawcą niż pomóc własnemu synowi. Prawdziwy przykład ślepej miłości, na którą do końca swoich dni patrzyła okiem cyklopa.

Jacek dotarł na sam wierzchołek góry. Jego zdobycie oznaczało drogę w dół. O wiele szybszą niż poprzednia wspinaczka. Nie zdążył jednak zobaczyć kolejnego obrazu. Ostatnie wspomnienie było już niewyraźne; rzeczywistość wkroczyła w nie szarym porankiem i natarczywym odgłosem dzwonka.

 

Dzień zapowiadał się upalny, słoneczny. Najgorszy z możliwych, jakie bywały w klatkach. Masyw murów nie dawał ochrony przed ciepłem, a jego szarości nie rozbijał błękit nieba. Z klatki nie było ucieczki, nic nie powstrzymywało duchoty i parnego powietrza. Dzień, wymarzony wręcz do wypadu całą rodziną za miasto, kąpieli w jeziorze czy spaceru po ścieżkach w cieniu drzew, tutaj był niemal fizyczną torturą. Płuca nasiąkniętych wielowiekową wilgocią oddychały ciężko; duchota siadła okrakiem pomiędzy masywnymi blokami i nie miała siły, aby odejść gdzieś dalej. Nieśmiałe powiewy nie przynosiły żadnej ulgi, zwiększały tylko kaźń spoconych jaźni. Po dwóch godzinach od śniadania koszulki lepiły się do pleców jak tapety, pot wciskał się solą do oczu, ręce bez większego sukcesu usiłowały powstrzymać swędzenie, które tu i ówdzie wybuchało małymi ogniskami.

Ogłoszenie spaceru wszyscy przyjęli z niewypowiedzianą ulgą.

Wkrótce znaleźli się na schodach, które wypełniły się dudnieniem kilkudziesięciu par nóg, hałasem powitań i małpim rechotem. Pierwsze sprawy załatwiano jeszcze przed spacerem, idący z tyłu cerber nie miał szans dostrzec krążących z ręki do ręki grypsów, usłyszeć wszystkich szeptów i ustaleń. Tłum rozstępował się przed nim dopiero na samym dole, gdy sięgał pęk zawieszonych przy pasie kluczy. Jeden z nich otwierał żelazną kratę, a spocona masa wylewała się prosto do „Studni”.

„Studnia” była kwadratowym placem o kilkudziesięciometrowym obwodzie. Z każdej strony otaczały ją mury z cegieł i szarego tynku;, wysokie i brudne z oknami, w których w jednej chwili zaczęły wyrastać twarze innych diabłów. Wymieniano kolejne pozdrowienia, kiwnięcia głowami, drgnięcia szyi i czujne spojrzenia, które niekiedy wystarczały za setki słów. Z okien, jak płatki śniegu zaczęły wypadać skrawki zapisanego papieru. Poza godziną kołowego ruchu, spacer w Studni pełnił również rolę poczty. To właśnie tutaj przecinały się niewidoczne nici, które jak macki olbrzymiej ośmiornicy oplatały Klasztor. Pomruki, gwizdy, chrząknięcia i mamrotanie.”Tu jestem nie widzisz”, „Podaj na piąty, na drugi, na trzeci”, „Przekaż pozdrowienia ode mnie”. Dalej pojawiały dłonie, układające się w pantomimie gestów; kciuki i skrzyżowane palce, przyciśnięte do siebie pięści, kółeczka i złożone dłonie. Każdy znak oznaczał coś innego, każdy przekazywał najświeższe wiadomości. Informacje przenosiły się z zamkniętych przestrzeni, krążyły i oddychały dusznym powietrzem, aby gdzieś na końcu wypełnić orzeczone w cieniach klatek wyroki. Cerberowie już dawno przestali walczyć z tym żywiołem; dla zachowania pozorów, raz na jakiś czas ktoś kończył spacer przed czasem, ale poczta i sygnalizacja i tak działały bez zarzutu.

Ćwiarus nie przyłączył się do żadnej z naprędce utworzonych grupek. Nie miał ochoty odpowiadać na pytania i źle skrywaną zazdrość. Dobrze wiedział, że większość mijanych po drodze mężczyzn, pomimo uśmiechów i życzliwych dygnięć głowami, przepełniona jest czymś innym. Dekalogowe przykazania o miłości bliźniego i nie pożądaniu jego rzeczy w klatkach odgrywały jeszcze mniejszą rolę niż na wolności. W zamknięciu tak naprawdę liczyła się tylko jedna zasada „skoro ja mam źle, to ty powinieneś mieć gorzej”. Jeżeli ktoś wyłamywał się poza nią, wykraczał i poprawiał nagle swój byt, ulegał ogólnej infamii. Jego tutaj znano i nie musiał obawiać się scenariusza potępienia, ale dwadzieścia cztery lata trwania w oceanie obłudy całkowicie mu wystarczało. Na ostatnie cztery dni mógł stanąć gdzieś na uboczu.

Chociaż nie było aż to takie proste. Nie zdążył zakończyć nawet pierwszego obrotu, kiedy od jednej z grupek odłączył się jakiś cień.

- Śmignę sobie razem z tobą, co? – zapytał niezbyt pewny głos.

Jego właścicielem był młody mężczyzna, właściwie chłopak o gładkiej, nie naznaczonej najmniejszym śladem zarostu twarzy i szczupłej sylwetce. Pośród tłumu wystrzyżonych niemal do gołej skóry czaszek i zatwardziałych spojrzeń, wyróżniał się opadającymi do ramion jasnymi włosami, a w niebieskich oczach ciągle gościł jeszcze uśmiech. W zasadzie przypominał starszemu mężczyźnie kogoś, kogo musiał wyrzucić już ze swej pamięci. Nawet wiekiem byli do siebie zbliżeni...

Miałeś już do tego nie wracać, skarcił się w myślach. Tamto życie jest już dla ciebie dawno zamknięte. A ten gówniarz za parę dni nie będzie miał żadnego znaczenia.

Nowy, bo tak nazwano go zaraz po tym, jak przekroczył próg jego klatki, przed miesiącem skończył dwadzieścia jeden lat, Siedział zresztą niecałe pół roku i już pierwszy rzut oka po zamknięciu klapy wystarczył Ćwiarusowi, aby ocenić, że to przeniesienie jest ze strony porucznika Mądrego zagraniem poniżej pasa.

Mógł się z tym pogodzić. Na wysypisku zwykle nie stosowano zasady fair-play.

- A co z nimi? – Jacek kiwnął głową w kierunku patrzących na nich więźniów. – Nie chcą z tobą gadać?

Nowy odpowiedział wzruszeniem ramion.

- Troll powiedział, że mam trochę pokołować sam.

- To dlaczego akurat chcesz przyłączyć się do mnie?

To samo wzruszenie ramion.

- Nie wiem – odpowiedź tchnęła nadzwyczajną szczerością. – Może dlatego, że siedzisz tutaj najdłużej. Potrzebuję dowiedzieć się paru rzeczy.

- I myślisz, że ja byłbym najlepszym nauczycielem? – Ćwiarus dopiero teraz obrócił twarz w stronę rozmówcy. Nowy szedł tuż obok niego; niemal dorównywał mu głową to była jedyna rzecz, jaka ich łączyła.

Poza tym odpowiedziała mu cisza. Nowy nie odezwał się ani słowem. Zacisnął zęby i nadal szedł obok niego. Mijali kolejne grupki; Jacek odpowiadał na skinienia głowy i ciekawskie spojrzenia. Kolejny z rytuałów wysypiska; diabły zajmowały się życiem innych diabłów. W zasadzie powinien kazać Nowemu odejść na bok, ale zrobił nic takiego. Zamiast tego zrobili kilka okrążeń, jakby nagle zawiązała się pomiędzy nimi nić porozumienia. Stary diabeł, młody diabeł – tak mogli wyglądać, pogrążeni we własnych myślach, w światach, do których nie miał nikt inny dostępu. Reszta „Studni” oczywiście tętniła gwarem; wkoło rozbrzmiewały dziesiątki chichotów, szmerów i szeptów. Słowa jak tabuny dzikich koni, pędziły przed siebie w jednym tylko pragnieniu – zaklęcia sześćdziesięciu minut spaceru.

- Ja wiem, kim kiedyś byłeś – odezwał się w końcu Nowy.

Jacek zatrzymał się gwałtownie. Zmarszczył czoło. Jedno musiał Nowemu przyznać. Chłopak potrafił go zaskoczyć. Najpierw wlecze się za nim jak zagubiony psiak, a teraz…

- Taaaak?

- Naprawdę wiem – Nowy zapewniał z żarliwością. – Ty jesteś Jacek Król, mistrz Polski w boksie z osiemdziesiątego ósmego. Byłeś w kadrze na Seul.

Ćwiarus otworzył usta ze zdziwienia. Przeszłość wracała, w formie, od której zdążył się już odzwyczaić.

- Obok Zarankiewicza, Pietricha i Gołoty – dodał Nowy z błyskiem w oczach. Dostrzegł minę Ćwiarusa i na własnej wymalował obraz triumfu. Wiedział już, że się nie pomylił. – Jeszcze wczoraj miałem pewne wątpliwości, ale dzisiaj chłopaki mi wszystko potwierdzili. Przytyłeś parę kilogramów i posiwiałeś, jednak reszta się zgadza. Widziałem takie zdjęcie ze zgrupowania…

Ćwiarus nie czekał na dalszy ciąg tej opowieści. On tez pamiętał to zdjęcie, chociaż wolałby nigdy go nie zrobić. Oszczędziłoby mu to kilku kłopotów; może nawet nie przyciągałby uwagi jakiego małolata.

Potem zacisnął usta. Nie czekał na Nowego, wyrwał do przodu. Przez lata mógł nieco stracić na szybkości, lecz nadal potrafił zaskoczyć niejednego. Minęła dłuższa chwila, nim Nowy zdołał go dogonić.

- To naprawdę ty – rzucił zdyszany. – Nie mogę w to uwierzyć.

Ćwiarus przymknął oczy. To była prawda. W pewnym sensie.

Ojciec rzucił się na matkę parę tygodni przed zgrupowaniem, na które miał jechać po złoty medal i sławę. Nigdy tam nie dotarł. Zanim żandarmi odciągnęli go od masakrowanej twarzy, usta ojca złożyły mu obietnicę.

Nie było trudno jej dotrzymać.

Dowódcą żandarmerii był znajomy ojca. Człowiek w mundurze kapitana rozkazał swoim ludziom „Nauczyć gnoja trochę szacunku”. Skórzane pasy, gumowe pałki i ciężkie buty zakończyły marzenia o wysłuchaniu Mazurka Dąbrowskiego. Do starego urazu z dzieciństwa dołączyło nowe skruszenie; kilka wbitych w szarą masę drobinek, które przekreśliły powrót na salę treningową. Nie miał nawet komu wykrzyczeć swojego bólu i gniewu. Wojsko zatuszowało całą sprawę, tym bardziej, że jego pięści posłały do szpitala dwóch oprawców. Rodzinna awantura mogła zakończyć się wyrokiem w zawieszeniu, ale „podniesienie ręki na polskiego żołnierza” musiało zostać ukarane.

Nie wiedział tylko, skąd Nowy wie to wszystko. W tamtym czasie nie wręczano nominacji na igrzyska w telewizji i on sam już dawno wyrzucił tamten epizod z pamięci.

- Ciekawe – mruknął. – Nie jesteś zbyt młody, aby pamiętać te lata. Ile wtedy miałeś? Niecały rok?

Spojrzał na podekscytowanego towarzysza. Jego nastrój wyraźnie nie speszył Nowego, bo ten ciągnął dalej.

- Pisałem kiedyś taki referat w szkole – odparł. – „Niespełnione nadzieje polskiego sportu”.

- I co w związku z tym?

- Chciałem wiedzieć, co takiego się stało. Przecież byłeś naprawdę dobry. Miałeś szansę na złoto.

W jego oczach nie widać było rozbawienia i drwiny – dwóch najskuteczniejszych więziennych broni, a mimo to Ćwiarus dopatrzył się w słowach chłopaka czegoś więcej. Z każdym kolejnym dniem robił się coraz bardziej niespokojny. Jakby kroczył wzdłuż krawędzi urwiska, za którą rozciągała się ogromna przepaść. Musiał jakoś poradzić sobie z kilkoma następnymi dniami, a teraz jeszcze ten chłopak.

Wyciągnął rękę i złapał Nowego za ramię. Jego palce wbiły się w kościste ramię, a na twarzy rozmówcy pojawił się grymas.

- Lekcja numer jeden, gówniarzu – syknął przez zęby. – Jesteśmy w kryminale, a tutaj, jeśli ktoś pierwszy nie zacznie opowiadać ci o swoim życiu, ty nie pytasz. W przeciwnym razie lecą zęby albo pęka dupa, jasne?

Nowy obdarzył go uśmiechem, pełnym bezradności. Próba uwolnienia barku nie zdała się na wiele, więc w jego oczach pojawiła się niema prośba.

Potem zdołał wykrztusić kilka słów.

– Nie chciałem cię urazić. Po prostu byłem ciekawy.

Ćwiarus puścił go dopiero teraz. Znowu ruszył do przodu. Nie patrzył, czy Nowy pójdzie za nim. Wiedział, że tak będzie.

- Nie znasz starego przysłowia? Za murem ciekawość doprowadzi cię do piekła o wiele szybciej niż na wolności. Chciałeś lekcji, to masz pierwszą. Gratis i powinieneś się cieszyć, że dostajesz ją ode mnie. Ci, którzy wtykają swoje nochale w sprawy innych, zwykle źle kończą.

- Dlaczego?

Jacek pokręcił z niedowierzaniem głową. Potem westchnął, jakby miał obok siebie dziecko. Nowy rzeczywiście musiał się wielu rzeczy nauczyć.

- Bo tutaj każdy diabeł ma jakiś sekret. Coś, co gryzie go z wściekłością i czai się w mroku. Coś, czego boi się z całego serca, co napełnia go na równi lękiem, gniewem i nienawiścią. Poznanie tego sekretu przez innych zawsze uznaje się za zagrożenie, które trzeba zniszczyć. Tichiej jedziesz, dalej budziesz, jak powiedzieliby sąsiedzi zza wschodniej granicy. Rozumiesz mnie?

Nie zwrócił uwagi na odpowiedź Nowego. Padły jakieś słowa, potem próby tłumaczenia, ale Jacek pogrążył się znowu we wspomnieniach.

Co było jego sekretem?

Skrzywił się i nie odzywał. Czy Nowy naprawdę tego nie wiedział? Nie zdążył zrozumieć, że życia w klatkach każdy powinien uczyć się na własną rękę? Jemu samemu dojście do pewnych prawd zajęło lata. Długie lata, a teraz oddawał je komuś, kto parę miesięcy znajdzie się z powrotem w domu. Nie miało to większego sensu. Nowy i tak nie zdąży zrozumieć wszystkiego. Pomyśli jeszcze, że stary diabeł zwariował na kilka dni przed wyjściem.

Gdyby to jemu ktoś tłumaczył tak zasady życia na wysypisku.

W obrazach z przeszłości nie odnajdywał nikogo takiego. Dwanaście miesięcy, spędzonych w więziennym szpitalu, potem w klatce nie nauczyły go niczego. Poza nienawiścią. Tak nienawiści było tam aż za dużo. Wylewała się z niego każdego dnia, który spędzał w pasach, gdy cerberowie próbowali zmienić go i dopasować do świata klatek. Wtedy jeszcze walczył, gryzł i szarpał smyczą, na której starali się go uwiązać. Był niemal pewien, że stanowił dla nich wyzwanie, chociaż na końcu okazało się, że nie zbliżył się nawet do cienia zwycięstwa. Przegrał wtedy, a jak pokazało dalsze życie, porażka stała się jego drugą twarzą.

Być może dlatego nie chciał o tym rozmawiać.

Kiedy jeszcze szukał usprawiedliwień (a nie były to tak odległe czasy), wmawiał sobie, że nie pozostawiono mu wtedy większego wyjścia. Dzisiaj na wiele rzeczy patrzył inaczej, perspektywa ćwierćwiecza zrobiła swoje, ale wtedy porzucenie marzeń o boksie i ulica, na którą wyszedł, zdawały się być końcem świata. Wolność czerwca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego przywitała go zmianami, na które oczekiwały miliony. Wreszcie bez przeszkód można było mówić, co się myśli, na ścianach domów pojawiły się plakaty z Gary Cooperem i znakiem prześladowanego związku, ludzie pragnęli robić sobie zdjęcia z pewnym elektrykiem, na ulicach nie brakowało palców, ubranych w znak wiktorii. Nikt nie miał głowy zajmować się niedoszłym czempionem bez domu i przyszłości. Bramę klubu, w którym trenował zastał zamkniętą. Gdyby stróż nie zapamiętał „dobrze zapowiadającego się młodzieńca”, pierwszą z wolnych nocy musiałby przespać gdzieś pod mostem.

Kurwa. Po co znowu do tego wracać? Z tych wspomnień nie wypływało nic poza goryczą.

- Nie chciałem się wtrącać – usłyszał głos Nowego. – Przepraszam.

Jacek zamrugał powiekami. W jego umyśle, nie po raz pierwszy, pojawiła się myśl, że obecność kogoś takiego w ich celi musi być czymś w rodzaju okrutnego żartu. Sposób, w jaki Nowy się odzywał, wszystkie jego „proszę”, „dziękuję” i „przepraszam” za nic nie pasowały do tego świata, a już do czterdziestki trójki w szczególności.

Spojrzał na chłopaka.

- Przypomnij mi jeszcze, za co ty właściwie siedzisz?

- Oszustwo – odparł Nowy cichym głosem. – Robiliśmy z kumplem takie przekręty w „necie”. To proste. Założyłem stronę, na której...

Dalsze słowa umknęły Ćwiarusowi. Jedną niezaprzeczalnych zalet długiego siedzenia była umiejętność wyłączenia się w środku czyjejś opowieści. To pozwalało ominąć rafy niestworzonych historii, chełpliwych wyznań i cierpiętniczych wspomnień bez większego obrażania rozmówcy. Po prostu szedł obok Nowego i od czasu do czasu przytakiwał.

Nie to, żeby nie interesowały go zawiłości opowiadania. Nie potrafił tylko skupić się na tajnikach czegoś, co na dobre zaistniało, gdy on siedział w więzieniu. Dopiero niedawno nauczył się nie bać komputera. W jego młodości był nowinką w domach badylarzy i cinkciarzy. Dzisiaj stał obok lodówki i telewizora, a Nowy najwyraźniej umiał zrobić z tego niezbyt legalny użytek.

Ale to nie interesowało Ćwiarusa. W niepojęty sposób jego myśli powracały do wyborów, które zamknęły za nim bramy więzienia. Nowy obudził w nim demona, a ten oślepiony mrokiem i zbyt długim snem, węszył gdzieś w poszukiwaniu ofiary.

Jacek czuł, że ją zna.

- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – doleciał do niego obrażony głos. Nowy nie był widocznie aż tak naiwny.

- Słucham, słucham, mów dalej – kłamstwo z łatwością odnalazło drogę do ust.

Ale nie słuchał. Malująca się przejrzystymi wzorami wolność co i rusz cofała go do przeszłości. Tak widocznie miało być. Za kilka dni będzie musiał stawić czoła zupełnie innemu światu i tym razem nie wróci już bezpiecznego świata klatki. Przez te wszystkie lata to ona stała się jego domem, azylem i schronieniem, w którym odnajdywał spokój. Teraz, im bardziej zbliżała się do niego wolność, tym mocniejszy był lęk przed nią.

Nie zastanawiał się nad jego przyczyną za pierwszym razem. Nie myślał o tym, kiedy stanął na chodniku przed czarną bramą i mógł bez przeszkód ruszyć przed siebie. Nie potrafił po prostu sobie z nią poradzić.

- I dlatego tutaj wróciłeś – mruknął pod nosem. Potem spłoszył się i spojrzał na Nowego.

- Nie mogłem dalej boksować – przerwał chłopakowi w środku wywodu. – Nie mogłem i chyba już nie chciałem.

Nowy umilkł, wsłuchując się w jego słowa. Jacek nie miał pojęcia, co go do tego skłoniło. Nigdy nie był za wylewny, znał chłopaka zaledwie od kilkunastu godzin, a rozmawiał z nim, jakby przesiedzieli razem co najmniej parę lat.

- Potrzebowałem kasy, szybkiej i łatwej, bo nagle okazało się, że życie postawiło przede mną rząd problemów – nie patrzył na Nowego. - Wokół rosły fortuny. Ten, kto miał pomysł i trochę grosza, mógł w pół roku zarobić na prawdziwy zamek...

On nie chciał zamku. Wystarczyłoby mu mieszkanie w bloku z wielkiej płyty. Trzy, cztery pokoje, ściany w drewnie i pelargonie na balkonie. Niestety dziewiętnastolatek, bez grosza przy duszy, nie mógł marzyć o wynajęciu nawet kawalerki. Jedyne, co przychodziło mu nadzwyczaj łatwo, to nowe kłopoty. Poznał Ankę, która o zabezpieczeniach przed niechcianą ciążą wiedziała jeszcze mniej od niego i oboje musieli stawić czoła wyzwaniom dorosłego życia.

Poszedł do pracy w fabryce, gdzie osiem godzin harówki przez cały miesiąc wystarczało na tydzień skromnego życia. Kiedy przychodził do domu Anki i kładł na stole zwitek banknotów, witały go wymowne spojrzenia jej matki i narzekania ojca. Para starych nauczycieli oczekiwała, że wymarzony mąż ich jedynaczki będzie kimś innym. Kimś, kto należał do klasy ówczesnych nuworyszy, „przedsiębiorców”, którzy rozkładali się polówkami w centrum, że dzięki niemu będą się mogli w końcu wyprowadzić „z tej przeklętej klitki”. Kryminalistę, a potem „gołodupca bez pomysłu na siebie” z ledwością tolerowali. Gdyby nie Michał, który urodził się w niecały rok po jego wyjściu, wyrzuciliby go chętnie zarówno z ciasnego mieszkania, jak i życia Anki.

- Jest dzisiaj mniej więcej w twoim wieku – powiedział do Nowego. – Mój syn, Michał.

Chłopak odezwał się po krótkim milczeniu.

- Masz z nim jakiś kontakt? Wiesz, co się z nim dzieje?

- Nie mam zielonego pojęcia – odparł Ćwiarus zgodnie z prawdą. – Anka i jej rodzice postarali się, aby mały nie tracił życia na kontakt z ojcem-mordercą.

- Nie chciałeś tego jakoś zmienić? – spytał Nowy. – Nie próbowałeś do niego pisać, dzwonić?

Ćwiarus nie odpowiadał. Jasne, że próbował. Próbował przez wiele lat. Pisał listy, dzwonił, szalał wręcz z tęsknoty, która za murem była bezlitosnym zwierzęciem. Nie otrzymał jednak żadnej odpowiedzi i w końcu zrozumiał, że nie może dalej bić głową w ścianę.

Mógł zmienić to wszystko o wiele wcześniej.

Dużo, dużo wcześniej. Zanim jeden z dawnych kolegów zaproponował mu zarobienie „jednej, albo nawet dwóch pensji za chwilę adrenaliny”.

Robota wydawała się łatwa i choć była niezbyt legalna, dobrze wpisała się w czas reform. Przemyt spirytusu zza wschodniej granicy i milionów przekazywanych z ręki do ręki.

- Nie było chyba tak trudno? – uśmiechał się, gdy wręczał Jackowi jego dolę.

Dlatego nie protestował już i nie opierał się, gdy zaproponowano mu kolejną pracę. Pojechał przypomnieć pewnemu facetowi o spłacie co miesięcznej należności „za ochronę”. Dwadzieścia minut jazdy samochodem i jedno dobrze wyprowadzone uderzenie w podbródek przyniosło mu równowartość trzech miesięcy stania przy taśmie w fabryce. Prosta kalkulacja i jeszcze prostsza kasa.

- Jedna, druga, trzecia robota i miałem tyle pieniędzy, że już nie zastanawiałem się, co mogę kupić, a na co tylko popatrzeć – mówił cicho, prawie szeptem. Nie wątpił jednak, że Nowy słucha go jak wyroczni. – Kasa lała się strumieniem większym niż nadążyłem wydawać, więc zacząłem myśleć jak większość diabłów. Zapragnąłem innego życia, tego łatwiejszego. Knajpy, kolorowe driny, fotele ze skóry w mercu, studolarowe napiwki. Zrozumiałem, że nie trzeba dawać obijać sobie gęby, żeby dobrze zarobić. Po paru miesiącach kupiłem mieszkanie, a potem miałem nawet mały domek za miastem. Zabrałem tam Ankę i Michała

Nie było to nic własnego, na to musiał jeszcze zarobić. Dom wynajął do spółki z kumplem, który też miał młodą żonę i kilka kolejnych pomysłów. Szybko okazało się, że chłopaków ze zbliżonymi do nich problemami jest więcej. On sam znalazł czterech z dawnego klubu, którzy stali gdzieś na dyskotekach i w remizach. Żaden z nich nie protestował, kiedy usłyszeli, jaką ma dla nich propozycję.

- Wtedy nie było kamer na każdej ulicy, alarmów i chronionych osiedli – podrapał się po szorstkim podbródku. – Wystarczyło dobrze rozpoznać teren, spędzić noc, czy dwie w krzakach i zobaczyć, co dany gość zwykł robić. Potem już wszystko było proste – wjazd na chatę, trochę krzyków, gróźb, bicia i po godzinie wychodziliśmy z pełnymi samarami. Sprzęt, kasa, złoto – nie masz pojęcia, ile wtedy ludzie trzymali w domach.

- Ekstra! – krzyknął podniecony Nowy.

Ćwiarus bez ostrzeżenia uderzył go w pierś. Chłopak zatoczył się do tyłu i spojrzał na niego zdumiony.

- Tak myślisz? – spytał wściekły Jacek. – Myślisz, że było ekstra?

- Ja... – Nowy zająknął się i zamilkł.

- Ja też myślałem, że to było ekstra – syknął Jacek. – Strach w oczach drugiego człowieka, kiedy bijesz jego żonę i przypalasz dzieciaka żelazkiem, kiedy miażdżysz mu po kolei paluchy, bo woli stracić rękę niż parę dolarów. Naprawdę, kurwa, ekstra. Tak zajebiście, że nie zastanawiałem się nawet, co zrobiłbym, gdyby to do mojego domu wjechał ktoś taki.

Zobaczył, że Nowy przystanął, więc cofnął się i złapał go za ramię.

- Idź! – rozkazał. – Nie będziemy tworzyć widowiska.

Niektórzy już zaczęli patrzeć w ich stronę. Diabły reagowały na każde zamieszanie z wrażliwością godną poety. W schemacie codzienności każda odmienność witano z nadzieją, która nadawała twarzom niemal ludzką maskę. Może staliby się świadkami jakiegoś wydarzenia, czegoś łamiącego schemat nieznośnej codzienności.

Może…

Ćwiarus nie miał zamiaru dzielić się swoim życiem z kimś innym oprócz tego gówniarza. Pewnie nawet on dojdzie do wniosku, że mu odbiło, albo zebrało na jakieś żale, ale nie miało to już większego znaczenia. Pchnął Nowego do przodu.

- Dopiero jak leżysz pod celą, po latach wysłuchiwania takich opowieści, zaczynasz widzieć, co spierdoliłeś w swoim życiu – ruszył do przodu. – Tęsknisz do normalności, marzysz i myślisz o tym, jakim mógłbyś być człowiekiem. A potem otwierasz oczy i widzisz dookoła ciągle te same gęby, słyszysz te same teksty i nawet przez chwilę nie zdradzasz, co takiego rośnie w twoim sercu.

Nie miał złudzeń i z pewnością nie był autorytetem, który mógł sprowadzić Nowego na dobrą drogę. Nie miał nawet takiego zamierzenia, bo w więzieniu każdy kuł swój los na własna rękę. Chłopak i tak zrobi po wyjściu to, co będzie uważał. Moralitety skruszonego starego diabła niczego tutaj nie zmienią.

- Ja... – Nowy przełknął ślinę – chyba rozumiem...

- Gówno rozumiesz – żachnął się Ćwiarus. – Wydaje ci się, ze masz całe życie przed sobą i że jesteś najmądrzejszy. Nikt cię nie może złapać, ani powstrzymać. Jesteś jak pierdolony superman. Twoja wiara w siebie i swoje możliwości nie zna ograniczeń.

Jego nie znała.

Tamtego faceta nadał im jeden z chłopaków, mówiąc, że „gościa można stuknąć na dobre dwie bańki”. Nie zastanawiali się długo. Nawet przy równym podziale, na głowę wypadało po czterysta milionów. Za takie pieniądze mógłby wpłacić zadatek na coś własnego. Jego syn kończył już czwarty rok, „żywe srebro”, które niedługo powinno mieć już braciszka, albo siostrzyczkę. Starali się z Anką o kolejne dziecko i nie mogli dłużej mieszkać w wynajętym domku.

Do pewnego momentu wszystko szło jak po maśle. Dom stał na uboczu, pilnował go jedynie pies, którego otruli dzień wcześniej. Patrzył później jak dwójka dzieciaków grzebie go z płaczem w ogrodzie, ale nie czuł niczego. Liczyły się tylko pieniądze i marzenia, które miał wkrótce spełnić. Kundel, który mógł narobić kłopotów, nie wzbudził nawet jednej łzy.

Weszli do tego domu wieczorem. Facet nie podejrzewał nawet, że zdechły pies może coś oznaczać. Otwarte okna wręcz zapraszały ich do środka. Wślizgnęli się jak duchy, mieli już wprawę. Gazety od miesięcy rozpisywały się o „Nieuchwytnym i bardzo brutalnym gangu”, więc zwykle nie mieli problemów. Parę słów i wymownych gestów wystarczyło, aby właściciel trzech kantorów ze łzami w oczach prosił ich o zostawienie jego dzieci w spokoju. W sejfie, do którego ich zaprowadził było też blisko miliard więcej niż się spodziewali.

I chyba przez to zapomnieli go przypilnować.

Pod stertą banknotów, które pakowali do torby leżała broń. Nikt jej nie zauważył, pijani ze szczęścia nie patrzyli nawet na przesuwającego się powoli mężczyznę. Otrzeźwieli dopiero w chwili, gdy wyciągnął przed siebie drżące ręce. Myśleli, że blefuje, że nie odważy się pociągnąć za spust. W końcu wielu innych przed nim nie zgłaszało nawet napadów na policję. Ludzie nie ufali jeszcze na tyle państwu, aby przyznawać się do sterty nie zawsze legalnych pieniędzy.

Ale tamten mężczyzna był inny. Nie bał się ani ciekawości policji, ani tego, że stoi przed nim pięć zamaskowanych postaci. Kiedy związali i zostawili jego rodzinę w spokoju poczuł przypływ odwagi. „Ja was nauczę, gnoje, okradać uczciwych ludzi”. Mówił z trudem, opuchnięte od paru uderzeń wargi musiały go boleć, ale nie przejął się, kiedy kazali mu odłożyć broń. Miał sześć kul i cztery metry przewagi. Zdążył też dwa razy wystrzelić, zanim go dopadli. Młody mężczyzna, który w innym życiu mógł jechać na olimpiadę, wyprowadził jeden cios i wyrwał pistolet z bezwładnych rąk.

Do tej pory nie wiedział, jak lufa rzygnęła złotym ogniem. Blask oślepił go, a kiedy odzyskał wzrok, mężczyzna leżał przed nim w dziurą w piersi.

- Zabójstwo na tle rabunkowym i dwadzieścia pięć lat. W zasadzie miałem szczęście, bo było moratorium na kaesa, a sądy nie dawały jeszcze dożywocia – pociągnął nosem i zerknął na Nowego. Chłopak nie wydawał się już tak podniecony jak na początku opowieści.

- Straciłem wszystko – Ankę, syna, pieniądze. Wszystko, na czym mogło mi zależeć, znikło w czarnej dziurze. Na sprawie była tylko moja siostra i żona tamtego człowieka. Okazało się też, że kobieta chorowała na raka i śmierć męża tylko przyspieszyła jego rozwój. Niedługo po moim wyroku zmarła, osierocając dwójkę dzieciaków – klepnął Nowego w ramię. – Tak właśnie wygląda ekstra życie, młody. Nie toniesz w tym bagnie wyłącznie dlatego, że stoisz na głowach innych ludzi. Ja żyję, wyjdę za trzy dni, a gdzieś tam na świecie jest dwójka dorosłych już dzisiaj dzieciaków, którzy przeze mnie nie mieli normalnego życia.

- Ale ty się już zmieniłeś – powiedział Nowy z powagą. – Jesteś inny niż wszyscy tutaj.

Ćwiarus uśmiechnął się, słysząc to wyznanie. Chłopak myślał niemal tak samo, jak Marta. Ona też dała mu drugą szansę. Rzecz w tym, że najdłużej zajęło mu zrozumienie, że jeszcze na taką szansę zasługuje.

- Krótko siedzisz i mało jeszcze wiesz – odparł.

Sprzeciw Nowego trochę go zdziwił.

- Nie. Ty naprawdę jesteś inny niż wszyscy.

- Tak uważasz? – spytał Ćwiarus. – To może nawet dobrze, bo skoro nie jesteś pierwszy, który tak myśli, to może jeszcze coś uda mi się naprawić.

Nowy otworzył usta, ale nie zdążył już o nic zapytać. Zgrzyt otwieranej kraty i zaproszenie do powrotu oznaczało, że znowu będą znaleźć się w klatce, gdzie walka z duchotą była o wiele trudniejsza. Godzina kołowania po „Studni” minęła prawie niepostrzeżenie.

Na schodach, jak zwykle, załatwiano pewne sprawy i jeden ze słabszych diabłów ze spaceru trafił prosto do ambulatorium. Troll wytarł zakrwawioną rękę o koszulkę Nowego, położył palec na ustach i mrugnął do niego okiem.

- Nie zwalniaj, młody, nie zwalniaj! – syknął. – Niczego takiego nie widziałeś.

 

DZIEŃ PIĄTY

 

- Przydałoby się trochę ogarnąć parkiet – zauważył przed kolacją Troll. – Wszędzie walają się koty.

Rzeczywiście, w kilku miejscach na podłodze widać było małe kłęby kurzu. Szare kołtuny zbierały się każdego dnia. Z uwagi na upał nie zamykano okna i zapylone powietrze osiadało w najdrobniejszych nawet zakamarkach.

- Niech świeżak weźmie zmiotkę i wyruszy na polowanie – wyrzucił przez zęby Jankes.

Ćwiarus usłyszał go i zmrużył oczy. Nie polubił drugiego z nowych mieszkańców klatki. Nie starali się nawet znaleźć wspólnego języka. Od kiedy Jankes przekroczył próg czterdziestki trójki, zamienili ze sobą góra dwadzieścia słów i to Jackowi wystarczało zupełności. Wiedział, że tak będzie. Już na początku dostrzegł krok pijanego bosmana, uśmieszek błazna, usta międlące starą gumę i pewność, która zwykle znikała po pierwszym krzyku. Po dwóch dekadach wystarczała chwila, aby ocenić drugiego diabła, a i sam Jankes nawet nie starał się ukrywać prawdziwej natury.

Rosły trzydziestolatek ze skłonnością do nadwagi, miał czerwonawą twarz, obficie się pocił i w niemal w co drugim słowie sięgał po „kurwę”. W życiu, o którym w klatce należało zapomnieć, nazywał się Grzegorz Jankowski. Przynajmniej tak zrozumiał go Jacek, bo sam Jankes mówił dość szybko, jakby chciał połknąć większość wypowiadanych zdań. Właściwie trajkotał i gdakał, wymachując przy tym długimi rękami. Kreślone w powietrzu wzory miały podkreślać jego cierpienia i „tego rurę, wychowka z czwartego, który mnie zabrał od dobrych chłopaków”. Jednak to nie jego zachowanie, czy jazgot godny pekińczyka sprawiły, że Ćwiarus wolał wrócić do czytania książki. Jankes ucieszył się na widok znajomych; potwierdziło się, że porucznik Mądry nie ma nic wspólnego ze swoim nazwiskiem.

- A co ty tu, kurwa, robisz Trollu? Myślałem, że jesteś już na erce?!

Dwaj przyjaciele przywitali się ze staropolską wylewnością; padli sobie w objęcia i niemal ucałowali.

- Jeszcze garuję w Klasztorze.

- No to gites. Zawsze mi się dobrze z tobą siedziało.

Potem nastąpiła wymiana uprzejmości, w której głównym przeciwnikiem byli cerberowie. Ćwiarus znał ten obrzęd na pamięć i znudzony odwrócił się do ściany. Szepty wyjaśniły Jankesowi sytuację w klatce i diabeł zrozumiał, że nie staną się przyjaciółmi.

Jacek usiadł na skraju łóżka i patrzył, że Nowy rusza w stronę kibla.

- Zostaw! – rzucił chłopakowi, zanim wszedł do środka. – Sprzątałeś ostatnio i nigdzie nie będziesz chodził.

Na pozostałych trzech twarzach wyrosły kwiaty zdumienia. Czerwone pąki na policzkach wskazywały, że Jacek powiedział coś niecodziennego. Malowały się w barwie złamania niepisanego zwyczaju, ale Ćwiarus nie przejmował się tym zbytnio.

- No co ty? – spytał Troll. – Niech świeżun zapierdala gajówę. Nie będziemy mieszkać w chlewie.

Ćwiarus pokręcił głową.

- Nowy sprzątał ostatnio – powtórzył. – Nie będzie zapierdalał cały czas.

- Nie rób scen, Bokser. Świeżak to świeżak. Ma swoje obowiązki.

- Najwyższy czas trochę to zmienić.

- To zły przykład dla Nowego. Może później nie zrozumieć paru rzeczy.

- On nie będzie dzisiaj sprzątał – Jacek potoczył dookoła wzrokiem. Na trzech twarzach zobaczył niemy sprzeciw. No cóż, wyglądało na to, że reszta klatki nie potrafiła się pogodzić z jego decyzją.

- Mało ci było Szafiarza? – spytał Trolla.

- Mało, niemało, świeżak jest do sprzątania jak dupa od srania – Jankes ruszył na sukurs koledze.

Odpowiedź Ćwiarusa niemal poderwała go do góry.

- Jak jest brudno, to dlaczego sam nie sprzątniesz?

- Ja?!

- Tak, ty!

Jankes zmieszał się i wymamrotał.

- Ja siedzę dłużej od niego.

Ćwiarus obdarzył go gorzkim uśmiechem.

- A ile dokładnie?

- Trzy lata.

- No to dla mnie jesteś świeżak i polonez – Jacek rzucił mu prosto w twarz. Obydwa określenia odnosiły się do diabłów, które były na początku swojej drogi za murem. W porównaniu do niego, Jankes dopiero zaczynał prawdziwe siedzenie.

- Bierzesz szczotę i dajesz – powtórzył Ćwiarus. Jego oczy pociemniały, nie ruszył się nawet z łóżka, jednak w głosie rozbrzmiały nutki groźby. Takich jak Jankes poznał aż za dobrze; próbowali grać twardych i stać na czele kosztem innych, ale przyciśnięci do muru tracili odwagę.

Mężczyzna szukał jeszcze pomocy u dwójki pozostałych czterdziestki trójki, lecz lojalność na wysypisku była rzeczą niezwykle umowną.

Troll zdradził go bez większych wyrzutów sumienia.

- Dobra, słyszałeś – wstał i poklepał go po ramieniu. – Zamieciesz w parę minut. Nic ci się nie stanie.

- Ale...

- Idź, idź! – rudowłosy popchnął go lekko do przodu. – Ćwiarus ma rację. Ktoś to musi zrobić.

Jankes z pewnym ociąganiem poszedł po szczotkę. Po drodze trącił ramieniem Nowego, który stał w bezruchu obok kibla.

- Masz farta, świeżak – wymamrotał pod nosem. – Masz farta, ale to niedługo może się skończyć.

DZIEŃ SZÓSTY

Nowy nie kładł się już spać po apelu. Z spojrzeniem, utkwionym w podłodze czekał na śniadanie. Pierwsze tygodnie za murem nauczyły go pewnych zasad. Popieprzonych i chorych zasad, pomyślał. W tej rzeczywistości dłużej spali tylko ci, którzy swój pobyt liczyli w latach. „Świeżaki”, czyli tacy jak on, mieli czuwać od samego rana. Zazwyczaj polegało to na odpowiednim obudzeniu reszty diabłów.

- Ty czuwasz, my kimamy – wytłumaczył mu Troll na samym początku. – Musi ktoś nas przecież obudzić na spacer, czy świetlicę.

Nowy zgodził się bez większej dyskusji. Nie miał innego wyjścia. Wiedział o tym. Życie w klatce przypominało patriarchat, a ojciec rodu zwykle nie dopuszczał sprzeciwu. W czterdziestce trójce tę rolę sprawował Ćwiarus i to była chyba jedna z najlepszych rzeczy, jaka mogła go spotkać.

Ale teraz czuł niepokój. W klatce zostało tylko czterech diabłów. Łóżko Jacka wskazywało, że właściciel jeszcze tutaj powróci, jednak bez niego tracił na pewności. Po wczorajszym dniu reszta diabłów nawet nie starała się ukryć, że jest im winien ślepe posłuszeństwo.

Nowy nie znał powodu nieobecności Ćwiarusa i bał się tego, co miało nastąpić. Półuśmieszki i krzywe spojrzenia niemal co chwila zdradzały mu przyszłość. Nie mógł zwyciężyć w tej walce; stadność nie znosiła próżni i miejsce Jacka jutro zajmie ktoś, kto na pewno nie będzie nikogo powstrzymywał.

Nowy bał się tego. Z urwanych słów i rozmów na spacerze, które milkły kiedy tylko podchodził bliżej, domyślił się, że wszyscy tylko czekają na wyjście Ćwiarusa. Dopóki siedział razem z nimi, darzono go niechętnym szacunkiem, ale to była jedynie fasada, za którą kryło się nerwowe oczekiwanie. Do ulubionych zajęć większości diabłów należało obgadywanie, szydzenie, osądzanie i plotkowanie o innych bez ich obecności. Świat za murem tonął w oceanie obłudy, nie mniejszym niż na wolności. Wydawało się wręcz, że zamknięcie w dziwny sposób podnosi nawet jej poziom. Historie o solidarności diabłów, ich wzajemnej lojalności czy zasadach rodem z powieści Dumasa były czymś w rodzaju legend i nikt normalny w nie tutaj nie wierzył.

Nowy podniósł się z łóżka i zaczął krążyć po celi; w skrzypieniu podłogi odbijała się niepewność jego kroków. Myśli upodobniły się do dwóch nacierających na siebie bilardowych kuli. Odskakiwały jedna od drugiej, odbijały się od ciasnych band umysłu i wracały, aby zderzyć się ponownie.

Bał się, cholernie się bał. Dwanaście miesięcy, które miał spędzić w tym świecie zdawały się rozciągać w nieskończoność.

- Co ty, kurwa, spać nie możesz? – dobiegło go warknięcie Trolla. – Weźże pierdolnij się na kolejkę i leż!

Nowy wypełnił polecenie, przysiadł w powrotem na łóżku. Niestety jego krzątanina obudziła resztę celi.

- Czemu upierdalasz kimę?

- Sie człowiek nawet w kryminale wyspać nie może.

- Trzeba będzie świeżyżnę nauczyć, gdzie jego miejsce. Niech no tylko Ćwiarus wyjdzie…

Ze stłamszonych, koców zaczęły wyłaniać się opary stęchlizny i blade ramiona. Zaczerwienione, złe oczy szukały sprawcy zamieszania. Z zaspanych twarzy nie znikło jeszcze obrzmienie snu, ale już pojawił się gniew.

- No i na co, kurwa, czekasz?

- Potrzebujesz specjalnego zaproszenia?

- Ściągaj kichę i wstaw wodę na kawę!

Nowy zwlekł się z łóżka, napełnił pojemnik i włożył do niego grzałkę. Ktoś w międzyczasie włączył telewizor. Nie musiano go oglądać, ale pojawienie się migoczącego przez cały dzień ekranu stanowiło kolejny z rytuałów. Obecność innych ludzi odbierano jakby w podświadomości; za murem nawet wiadomości o skupie żywca w Rzeszowie mogły okazać się dla kogoś interesujące.

Nowy nie miał co liczyć na zostawienie go w spokoju. Włączenie telewizora nie dało zapomnieć nikomu przyczyny pobudki przed czasem.

- Dobra, młody. Możesz zrobić moje kojo – powiedział Troll z łaskawością króla.

Chłopak podniósł głowę.

- Dlaczego?

Troll spojrzał na niego zdziwiony.

- Co dlaczego?

- Dlaczego mam słać twoje łóżko?

Sprzeciw wywołał dwie reakcje. Pierwszą był śmiech dwójki pozostałych diabłów, a drugą krępa ręka, która zacisnęła się na jego szyi.

- Coś ci się, kurwa nie podoba? – cuchnący oddech uderzył go w twarz. – Kiedy pan Troll mówi do ciebie, że masz coś zrobić, to masz to zrobić. Jasne?

Nowy z ledwością łapał oddech. Pozbawione powietrza oblicze zsiniało, przymknął oczy.

- Ja.. ja... jasne... – wykrztusił z trudem.

Troll nie zabierał jednak jeszcze swojej ręki.

- Jasne, panie Trollu, masz powiedzieć.

- Jasne, panie Trollu – powtórzył za nim Nowy. Przed oczami latały mu już czarne płaty.

Kiedy obręcz z palców puściła krtań i zmusił nogi do posłuszeństwa, ktoś dorzucił z boku.

- Pośmigał parę kółek z Ćwiarusem, raz nie sprzątnął i się mu w dupie poprzewracało.

Zasadą współżycia było również dorzucanie drew do ogniska nienawiści, którą rozpalały rzeczy błahe. Jedno słowo, nieodpowiedni gest, nie nazbyt prędkie przytaknięcie. Można było odnieść wrażenie, że jątrzenie dawało diabłom niemal orgazm.

Troll obciągnął slipy i chwycił za ręcznik.

- Jutro Ćwiara będzie za bramą, a ta ciota umili nam życie – rzucił przed wejściem do kibla.

Nowy cisnął kocem o łóżko.

- Nie jestem żadną...

Nie dano mu dokończyć. Pokonanie czterech kroków nie było dużym problemem i nie zdążył się nawet zasłonić przed uderzeniem. Zaciśnięta pięść odrzuciła go do tyłu, poczuł ból i nagły odpływ powietrza, które uciekło z żołądka wbitego niemal w kręgosłup.

Rudowłosy mężczyzna stanął nad nim z rozkraczonymi nogami. Obrót krępej szyi pozwolił mu na odebranie chwili należnego triumfu. Podniósł ręce w geście zwycięstwa, przecież pokonał kogoś słabszego. Mógł napawać się wiktorią, odbierać niemal czołobitne zachwyty, cmoknięcia i gwizdy, które ruszyły ze wszystkich stron.

- Nieźle Trollu żeś go załatwił.

- Jeden strzał i leży.

- Padł bez mydła. Kliczko się chowa.

- Do czego to doszło, żeby taki świeżun ci pyskował – Jankes podszedł do czempiona.

- Sie musi ciotka szacunku nauczyć – Troll trącił jęczącego Nowego nogą i pochylił nad nim. – Nie wiem, co Ćwiara wpierdolił ci do tej głowy, ale se zapamiętaj – kiedy ja mówię, że masz coś zrobić, to robisz to i nie brąchasz. Kiedy nazywam cię ciotą, to znaczy, że sie uśmiechasz i przytakujesz, bo inaczej...

- Zrobimy z ciebie prawilną ciotę – dokończył głos z boku i cała trójka wybuchła śmiechem.

Nowy leżał jeszcze przez chwilę. Zrozumiał lekcję i to, że nikt się teraz za nim nie wstawi. Musiał robić wszystko, co mu nakazano. Wprawdzie istniało jeszcze jedno rozwiązanie, ale jego nawet przez sekundę nie brał pod uwagę. Nie będzie donosił. To wyrzuciłoby go poza obręb diabelskiej wspólnoty, stałby się pariasem, któremu wszyscy ubliżaliby na każdym kroku.

- Skończyłeś już? – spytał go Jankes, kiedy wygładził ostatnią ze zmarszczek na kocu swego pogromcy. – To możesz zrobić też moje kojo.

Nowy podniósł głowę.

- Nie!

- Co takiego?

- Powiedziałem, że tego nie zrobię.

Jankes podszedł do niego ze złym błyskiem z oku.

- Chcesz powtórki, cioto? – pod nosem Nowego znalazła się zaciśnięta pięść.

Chłopak przełknął ślinę.

- Nie pościelę ci łóżka – powtórzył.

Kolejny błysk zdradził, z której strony ma spodziewać się uderzenia. Uchylił się, zszedł mu z drogi i sam zamachnął się pięścią. Wystarczył mu zaledwie jeden cios, bo Jankes jak zbity kundel uciekł pod wejście do kibla.

- Patrz Trollu, twoja ciota się rzuca – jęknął zbolałym głosem.

Nowy ruszyłby do niego, gdyby nie zwalista sylwetka, która wyszła zza przepierzenia .

- I bardzo dobrze, bo to moja ciota – rzucił Troll. – Tylko ja mam prawo z niej korzystać, prawda świeżaczku?!

Nowy pozostawił pytanie bez odpowiedzi. Spiął się cały, nie widział trzeciego diabła. Wesoły podszedł do niego od tyłu i z całej siły kopnął w kolano.

- Na parterze będzie ci lepiej! – rechot przebił się przez ból.

- Nie myśl, że Ćwiarus będzie cię zawsze chronił. Nie stawiaj się bez potrzeby, to będziesz miał trochę lepiej. Niewiele, ale lepiej. - pouczał go Troll. Paciorkowate oczy patrzyły bez większego współczucia. - Będziesz grzeczny i posłuszny to wszystko pójdzie dobrze. Jeśli nie...

Niewypowiedziana groźba zawisła w powietrzu. Troll nie musiał jej kończyć, bo chłopak kiwnął głową.

- Rozumiem.

Mężczyzna pchnął go na łóżko. Dotyk jego ręki na pośladkach niemal sparaliżował chłopaka.

- Nie wierzgaj się, nie wierzgaj – ogromna łapa przycisnęła mu twarz do poduszki. – Chcę sprawdzić jędrność tej pupki.

Nowy szarpał się i krztusił, ale jego walka nie zrobiła na mężczyźnie większego wrażenia.

- Dobra jest. Jędrna – Troll puścił go w końcu i wstał z łóżka.

Głos z boku dodał mściwie.

- Udaje dziewicę.

- Nie takie dziewice się poskramiało – Troll zmarszczył czoło. Łkanie chłopaka budziło jego pogardę.

- Niech ktoś go uciszy – odszedł bez oglądania się do tyłu. – Ćwiarus pewnie wróci zaraz z roboty i będzie kłapał gierem. Lepiej, żeby nie wiedział o naszym małym nieporozumieniu.

Szerokie plecy kołysały się w rytm kroków. Postawa „na marynarza”, czyli miarowe podrygi miały zapewnić jego właścicielowi kolejny okrzyk zachwytu. Nie na darmo przecież ćwiczyło się przez te wszystkie lata. Góra kilogramów i mięśni pokołysała się z powrotem pod kibel.

- Idę się złamać – rudowłosy zniknął za parawanem.

- Tylko niech ci do głowy nie przyjdzie nas sprzedać – ktoś pochylił się nad Nowym. – Pamiętaj, że przed nami nigdzie się nie ukryjesz.

DZIEŃ SIÓDMY

Drogi Jacku!

Nie „Kochanie”, albo „Witaj skarbie”. Te dwa słowa nie mogły oznaczać niczego dobrego. Wzbudzały niepokój i drzemiącego gdzieś w samej głębi serca potwora. Niezadowolona z pobudki bestia podniosła łeb, przekrzywiała go w obydwie strony i uchyliła powieki. Z jej gardła, uciszonego i zamkniętego przez ostatnie, przecież tak szczęśliwe lata, zaczął wydobywać się warkot. Zbyt długo leżała w bezruchu, przywalona głazem szczęścia. Teraz coś ją uwolniło, uderzyło w ciężar obezwładnienia, odrzuciło go na bok i zmusiło do powstania.

Nie mogę dłużej cię okłamywać...

Bestia potoczyła dookoła ślepymi oczami. Zbyt dużo czasu spędziła w całkowitej ciemności i kontury świata, który ją otaczał nie były jeszcze zbyt ostre. Rozmazywały się w planach czerni, niezrozumiałej do końca barwy, która napływała jej do gardła żółcią. Nienawidziła i bała się tego smaku, gryzł ją i dusił przez lata; koryta malutkich kanalików ponownie napełniły się żrącym kwasem. Musiała poruszać krtanią, przełykać go aż do środka żołądka, gdzie jak roztopiona stearyna kapał i wypalał piekące dziury.

Poznałam kogoś innego...

Nie, to niemożliwe. To koszmar, który zakończy się wraz ze zgrzytem bramy, ze skrzypnięciem furtki. Potwór nie żył, pokonałem go w uczciwej walce, nie miał prawa wrócić. Jestem normalnym człowiekiem, szczęśliwym i wolnym już za kilka godzin. Poniosłem swoją karę, starałem się, walczyłem, zaprowadziłem bestię na krawędź urwiska, a ona zrobiła krok dalej. Spadła w czeluść, nie mogła przeżyć tego upadku.

Nie wiem, jak się to stało, ale pokochałam go...

Słyszał jej warkot; jadowity, rozwścieczony dźwięk, który narastał z każdym uderzeniem serca. Zaczynała się wspinać, poraniona i obolała, z kośćmi, które przebiły skórę i wystawały na zewnątrz, z zaślinionym krwią pyskiem. Stawiała jednak kolejne kroki. Jej charczący, pełen nienawiści głos rzucał oskarżenia i obelgi, wykrzykiwał, groził. W górę wzlatywały coraz to nowe wyzwiska i skargi. Obietnice zemsty, żądania zadośćuczynienia za zdradę, jakiej się wobec niej dopuścił. Zwiódł ją przecież, omamił i zepchnął w tą przepaść, a potem jeszcze przywalił głazem nieświadomości, skałą szczęścia, na które tan naprawdę nie zasługiwał. Jak mógł być tak naiwny, jak mógł myśleć, że komuś będzie zależało na nim bardziej niż jej?

Muszę myśleć o swojej przyszłości, o przyszłości mojego syna...

Przyszłość? A czym jest przyszłość, gdy całe szczęście uciekło z niej i rozpłynęło się we mgle kłamstwa? Dokładnie w tym miejscu poczuł jak jego wnętrze zaczyna zamieniać się w krainę wiecznego lodu. Zmarzlina wyruszyła przed siebie z szybkością rozwścieczonego dzikiego zwierzęcia. Tygrysie skoki pochłaniały świat, który stworzył swoją naiwnością. Był ślepy, że nie dostrzegł tego wcześniej, że pozwolił otoczyć ocean lodu tamą łatwowierności. Teraz widział, jak nieszczelna zapora zaczyna przeciekać, jak cienkie strumyki rozrywają ją, tworzą kolejne rysy i rozrywają na strzępy. Jego serce, nie osłonięte żadną tarczą otrzymało największe uderzenie, kawałki twardego granitu zmiażdżyły je i rozszarpywały.

To, co przeżyliśmy było cudowne, ale zrozumiałam, że nie jest prawdziwą miłością...

Jego ciało odbierało wstrząs za wstrząsem. Fale zabierały wszystko, niszczyły prowizoryczne domki z bambusowych pędów, pochłaniały piaszczyste plaże i zasłaniały słońce. Kraina, która nadchodziła wraz z ryczącą bestią była chaosem. Kłębiła się w szaleńczych spazmach, wiła w strugach piany. fala za falą; czarna toń zostawiała po sobie pustynię. Tak to była pustynia, a on uległ jedynie barwnej fatamorganie. Myślał, że może coś zmienić, że może być kimś innym, że echo przeszłości nie powróci do niego z dudniącym wyciem wichru i chichotem, który przycisnął mu twarz do ziemi.

Chcę, abyś zrozumiał moją decyzję...

Próbował jeszcze się podnieść, uciec przed wodą i bestią, która nadchodziła z niemilknącym warkotem. Obudziła się już, szeroko otwarte ślepia pomagały odnajdywać pęknięcia i wyłomy w pionowej ścianie. Droga na szczyt nie była jednak aż tak trudna, wystarczyło jedno tąpnięcie, aby utworzyć w niej całkiem znośną ścieżkę. A kiedy znajdzie się na samej górze dopadnie go i już nie puści. Nie, tym razem nie pozwoli mu się przechytrzyć.

Zostaniesz na zawsze w moim sercu...

Dźgnięcie bólu powaliło go z powrotem na kolana. To było jego miejsce. Czuł, że pierś rozrywa się w niekontrolowanym spazmie. Potwór zmienił się od ich ostatniego spotkania. Przeistoczył się i zamienił w tysiąc jednocześnie mówiących twarzy. Jedna po drugiej uderzały w niego. Marna garda, jaką wzniósł do góry nie mogła ich zatrzymać. Nie miał prawa się przed nimi obronić, nie mógł uciec do innego świata. Musiał ponieść karę za swoją samowolę.

Żegnaj...

Pojedyncza kartka wysunęła się z dłoni i jak liść zbyt późnej jesieni sfrunęła na podłogę. Nie podnosił jej, nie miał siły ruszyć się z miejsca. W uszach czuł narastający szum, serce dudniło, jakby w rytmie nawołujących na wojnę tam-tamów. Wszystko, w co wierzył przez ostanie lata rozbiło się zaledwie kilka godzin przed wyjściem. Marta nie kochała go, znalazła sobie kogoś innego.

Jakie to było...

- Normalne – powiedział do siebie na głos. - A czego ty właściwie się spodziewałeś?

No właśnie, czego?

Pusta klatka nagle wydała mu się oazą bezpieczeństwa. Ten świat znał aż do bólu, był jego życiem, rzeczywistością, w której nie musiał bać się żadnej bestii. Tutaj przecież i tak nikomu nie ufał, nikomu nie wierzył, nie szukał w nikim oparcia. Dlatego nigdy nie odczuwał takiego bólu, takiego cierpienia, które na kawałki rozszarpywało teraz jego serce.

- Jeszcze tu jesteś? – dobiegł do niego głos Trolla. Nie spostrzegł nawet, kiedy reszta celi wróciła z łaźni.

Nie zareagował na huk zamykanych drzwi i polecenie cerbera.

- Powiedział, żebyś się zwijał – ktoś dotknął jego ramienia.

Potrząsnął głową. Miał się spakować? Po co?

- Powtórzymy wszystko wieczorem – przez mgłę otępienia usłyszał cichy śmiech. Ktoś próbował nim zagłuszyć odgłos łkania.

Przełknął ślinę i wyprostował kark. Wszyscy stali i patrzyli się tylko na niego. Trzy oblane kwaśnymi uśmiechami oblicza i jedno, z którego odpłynęła cała krew. Nowy trząsł się, na próżno starał opanować łzy.

- Co się stało? – Jacek usłyszał swój głos. – Co tu się do kurwy nędzy stało?

Nikt mu nie odpowiedział.

Nikt mu nie musiał odpowiadać.

Nagle stanął przed nim mały chłopiec, bezbronny i bezsilny jak tamtej nocy, gdy ojciec wyłamywał drzwi do pokoju siostry. Ale on przecież już nie był małym chłopcem i z całą pewnością nie był już tak bezsilny. Mógł odpowiedzieć śmiejącym się twarzom, zmazać te grymasy, wykreślić je paroma zamaszystymi liniami.

- Coście mu zrobili? – pokazał głową na Nowego. – Dlaczego on płacze?

Uśmiechy wystarczyły za wszystkie odpowiedzi.

- Dostał to, na co zasłużył – Troll podszedł do chłopaka i pogładził go po twarzy. Nowy zadrżał pod jego dotykiem.

Ćwiarus zamrugał powiekami.

Nie, to nie mogło się zdarzyć, nie teraz. Przecież miał przed wyjściem załatwić chłopakowi nową celę. Wiedział, że on nie da sobie tutaj rady.

- Nie mów, że nie rozumiesz, Ćwiarus – ktoś dopowiedział z boku. – Ty dzisiaj wychodzisz, a my zostajemy. Chłopak sam się prosił, nawet się zbytnio nie opierał.

Zapadło milczenie, należące do rodzaju całkowicie wyjaśniających wszystkie niedopowiedzenia. Jacek znał je od lat; diabły wyrażały tutaj więcej niż tysiącem słów. Milczenie przyspieszonych oddechów, bijącego serca i krążącej coraz szybciej krwi.

Milczenie nieuniknionego.

- Jeżeli chociaż dotknąłeś go palcem... – podszedł do rudowłosego mężczyzny.

- To co?

- Co ci zrobili? – Ćwiarus spytał Nowego. Nie wiedzieć czemu jego głos podniósł się przynajmniej o trzy oktawy wyżej. – Co oni ci tam zrobili?

Chłopak spuścił głowę do dołu. Dwie okrągłe łzy upadły na podłogę niemal ze słyszalnym hukiem.

- Oj nie przesadzaj, Ćwiara – Hubert machnął ręką. - Dupa nie mydło, nie wymydli się.

Troll stal z wyrazem szczęścia na nalanej twarzy. Zmrużone oczy nie zauważyły, że ręka Ćwiarusa zaciska się w pięść.

- Ty...

Cios spadł bez uprzedzenia. Wylądował dokładnie na środku skroni i Ćwiarus włożył w niego całą siłę. Kość czaszki chrupnęła jak nadepnięty przypadkiem suchy precel. Wydała z siebie trzask, po którym mężczyzna przed zakołysał się na piętach i przewrócił oczami. Źrenice uciekły mu gdzieś w głąb, schowały się za białkami nieświadomości. Zdążył jeszcze westchnąć; mgła zdziwienia wysączyła się z ust, jakby i ona nie mogła uwierzyć, że Jacek uderzył go przed samym wyjściem.

Nikt nie mógł w to uwierzyć.

Podłoga zbliżała się z przerażającą szybkością. Ciało, cała potęga stu kilogramów, uderzyło o parkiet.

Oprócz głowy. Jej na przeszkodzie stanęła krawędź łóżka. Rozległ się kolejny trzask, a szyja Huberta wygięła się pod nienaturalnym kątem.

- I po co tam wracać? – Jacek wyszeptał bardziej do siebie niż zastygłych mężczyzn. Spojrzał na leżące ciało i usiadł na łóżku. Otaczała go cisza i trzy twarze, wypełnione przerażeniem.

– Przecież tutaj jest mój dom. Prawdziwy dom. Jedyny.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania