Śmierć i miłość

Od autora: Dawno nic nie pisałem, ale ten sen musiałem opisać. Na razie spisany na szybko na kolanie. Mam nadzieję przerobić go kiedyś na opowiadanie i Miłości i Śmierci. Zastanawia mnie jak bardzo miłość do żony w tym śnie odegrała rolę maskującą całe zło otaczającej nas sennej rzeczywistości. Ten sen był tak prawdziwy że przez kilka minut wracałem do siebie przekonując się, że to był tylko sen. Mam nadzieję, że się spodoba nawet w tak surowej formie.

 

Noc. Słychać strzały, krzyki. Wszędzie biegają ludzie. Biali i czarni, latynosi. Niektórzy z nich mają broń i coś krzyczą do reszty. Ogólnie totalny chaos i zamieszanie. Ledwo udaje mi się utrzymać kontakt wzrokowy z Ewą, moją żoną, jest ciemno, dym gryzie w oczy. Szukamy ratunku i ucieczki, nie wiedząc jak się tu znaleźliśmy. Wrzucają nas, Ewę, mojego przyjaciela i mnie do jakiegoś kontenera. Zapada ciemność i strach. Po jakimś czasie wszystko ucicha i wiemy że płyniemy na statku w kontenerach. Jednak nie wiemy dokąd płyniemy i jak długo będziemy tu siedzieć. Nikt się nawet nie odzywa, trwamy tak w zawieszeniu, jakby czas się skończył. W końcu słychać odgłosy dobijania do brzegi i wstrząsy cumującego okrętu. Drzwi kontenera otwierają się, ale wciąż jest noc i nie zostajemy zalani i oślepieni światłem. Wylądowaliśmy gdzieś w jakimś dziwnym porcie. Pełno czarnoskórych, żółtych, Latynosów, wszyscy uzbrojeni, pędzą nas gdzieś wykrzykując groźnie brzmiące słowa w niezrozumiałym języku. Żona wtulona we mnie chowa się i stara się być niewidzialna. Zauważam, że całe te zamieszanie odbywa się bez wyżej ustalonego porządku, zastraszeni ludzie rozbiegają się w różnych kierunkach, powstaje pewien chaos. A do lasu jest niedaleko. Szturcham kumpla i pokazuję mu las. On w mig orientuje się co chodzi mi po głowi. Chyba w tej chwili nikt na nas nie patrzy. Odchodzimy powoli w bok, starając się nie rzucać w oczy.

Nagle słyszymy strzały. Gdzieś obok nas przy ziemi wzbijają się obłoki, rozrzuconej pociskami, ziemi. Biegnijcie! - Krzyczę. Ścigani, biegnąc rozglądamy się a naszym oczom ukazuje się pole, pełne dziur po bombardowaniu, przeorane przez bomby jak przez pług, zlane ludzką krwią. Wszędzie leżą martwe ciała, niechlujnie porozrzucane, często niekompletne. Wszystko przypomina krajobraz po bombardowaniu. Wygląda jakbyśmy znaleźli się w kraju trzeciego świata, w którym trwa wojna. Boję się, ale nie o siebie, chcę uratować żonę, oszczędzić jej cierpień, bólu. Dym i upał strasznie przeszkadzają w biegu. Potykamy się i kaszlemy. Znowu strzały, znowu krzyki, znowu uciekamy. Byle do lasu, jeśli tam dobiegniemy to zgubimy pościg. Mijamy pierwszą linię drzew, biegniemy dalej i dalej, okrzyki i strzały cichną pomału. Udało się. Zaszywamy się głęboko w dżungli bojąc się zasnąć, bojąc się iść dalej, nie wiedząc co może nas spotkać, nie wiedząc czy ruszy za nami pościg. Ale udało nam się, póki co żyjemy i oddaliliśmy się od tego koszmaru.

Po kilku dniach zbudowaliśmy prowizoryczną chatę. Moja żona, przyjaciel, siostra żony (nie wiem skąd się wzięła) i ja. Trochę blachy przyniesionej z wiosek rozmieszczonych to tu, to tam po dżungli. Wiosek spalonych i splądrowanych. Jakieś okno, moskitiera. Okazuje się że trafiliśmy do jakiegoś afrykańskiego kraju, nękanego wojną. Po co nas porwali i tu przywieźli nie mam pojęcia. Czy mieliśmy walczyć, czy być niewolnikami? Nie ważne, ważne że uciekliśmy. Niezależnie od pory dnia ciągle było gorąco, wręcz upał, więc prowizoryczny domek w zupełności wystarczał jako schronienie. Robiliśmy wypady do wiosek w okolicach, w większości niestety już spalonych i wymarłych, wszędzie były ciała. Czuliśmy się jak zaszczuci, bojąc się by nikt nas nie zobaczył, nie odkrył.

Niedaleko naszego domu, dosłownie z 10 metrów rósł las karłowatych, powykręcanych drzewek. Ale tak dziwacznie powykręcanych, że stanowił istny labirynt i dawał nam poczucie bezpieczeństwa, że jeśli ktoś przyjdzie w nocy, to uciekniemy tam i nas nie znajdą. I tak żyliśmy z dnia na dzień.

Pewnego wieczoru siostra żony mówi, że nie może zasnąć przez ten dziwny hałas za oknem. Wtedy zdałem sobie sprawę, że też go słyszę (pewnie śmieciarka zajechała w prawdziwym świecie pod dom). Słysząc ten hałas wyjrzałem przez okno i zobaczyłem jadące na nas czołgi z pierwszej wojny światowej. Na nich jacyś afrykańscy wojownicy. Wysmarowani na twarzach i ciałach, pół nadzy, z rzędami amunicji przewieszonymi przez tułów. Bojówka? Być może pościg? Może przypadek? Szybko krzyknąłem byśmy uciekali. \zerwaliśmy się w tym czym spaliśmy, a nie spało się tam w piżamach.Ja byłem boso, w ogrodniczkach, bez koszuli to samo mój kumpel, dziewczyny w jakiś przewiewnych lekkich sukienkach. Staranowałem ścianę w kierunku karłowatego lasu i wyskoczyliśmy z domku. Chwilę potem czołg wjechał w ścianę przeciwną niszcząc wszystko i miażdżąc. Zwialiśmy do tego karłowatego lasku i znowu słyszeliśmy za plecami odgłosy pogoni, strzały i krzyki. Tuż nad naszymi głowami przeleciał samolot, dość ostro pikując. Wylądował na polanie, prawie rozbijając się, zaraz za granicą karłowatego lasku. Pobiegliśmy tam i okazało się że pilot nie żyje. Kolega siadł za stery i odlecieliśmy. Ale to nie koniec.

 

To nie był koniec uciekania, ścigania, wojny, śmierci.

 

Dolecieliśmy do południowej Ameryki. Lecieliśmy na chybił trafił, bo nikt nie umiał nawigować. Cud że dolecieliśmy. Ale zniknęła gdzieś siostra żony. Tylko że ona we śnie była tylko po to, by powiedzieć o tym hałasie za oknem, więc nikt jej nie zauważył.

Dotarliśmy i zaszyliśmy się w jakiejś dzielnicy slumsów. Choć i tu było kilka bogatych domów. Okazało się że należały do szefów mafii meksykańskiej. Na początku szukaliśmy roboty. Uczciwej. Pamiętam że jeszcze cały czas byliśmy w tych ogrodniczkach i na bosaka. Niestety po wielu próbach nie udało się. Wzięliśmy się więc za gangsterkę. No żyć z czegoś przecież trzeba było. No ale przecież nie będę wbijał się do jakiegoś gangu, założyłem własny i jako szef gangu sam nawet chodziłem na akcje. Mój kolega dość szybko odnalazł w sobie zdolności szamańskie, potrafił przemieniać siebie i mnie w zwierzęta i wykorzystywaliśmy to w kiedy tylko nadarzała się okazja. Po jakimś czasie już znaczyliśmy coś na rynku i zaczęto się nas bać. W ostatniej akcji w tym śnie wykorzystaliśmy to, że szef mafii miał hodowlę Guźdźców. Kolega szaman zamienił nas w dwa guźdźce i wdarliśmy się do zagrody. Tam rozpuścił jakieś feromony i guźdźce były pod nasza kontrolą jak zahipnotyzowane. Każdy guziec jednak przechodził pewną przemianę gdy się oddawał pod naszą kontrolę. Oczy dostawały takich szalonych kurwików, zaczerwieniały się, sierść jeżyła się a na grzbiecie pojawiały się takie zielonkawe lekko fosforyzujące pręgi, co nadawało im bardzo demonicznego wyglądu w świetle księżyca. Takim stadkiem wpadliśmy do domu mafiozy. Spał w sypialni wraz z małżonką. Rozszarpaliśmy im gardła i czułem smak krwi w przełyku. Odmieniłem się a kolega wraz z bandą oszalałych guźdźców sprawdzał resztę domu. Odmieniłem się i stałem nagi, no w końcu jako guziec nie miałam ubrania. Wyszedłem do salonu i usłyszałem ruch. Schowałem się za stołem z krzesłami. Przez okno wpadały tylko blade promienie księżyca, zostawiając delikatne poświaty na wszystkim czego dotknęły. Do pokoju, w którym panował mrok rozświetlony delikatnie księżycowym światłem, weszła niania z dzieckiem na ręku. Zbudził ją hałas. Weszła i zaczęła rozglądać się. Ja w myślach mówiłem do siebie: „Odejdź, bo będziesz musiała zginąć jak mnie zobaczysz”. Niestety, jak to kobieta, musiała wywęszyć. Zobaczyła mnie. Tylko pomyślałem: „Zabić”, a już pojawiły się dwa guźdźce i ją zagryzły. Podniosłem dziecko i wziąłem na ręce. Nie płakało, patrzyło mi w oczy. Miało nie więcej niż półtora roku. Pomyślałem, że jak dorośnie to może dowiedzieć się co tu zaszło i zemścić się na mojej rodzinie, na moich dzieciach. Znowu pomyślałem: „zabić”.

 

Z tym ciężarem psychicznym, z wydanym wyrokiem udałem się do kolejnego pokoju nie kryjąc nawet swojej nagości. Wszedłem i zobaczyłem śpiącą moją żonę na niewielkim łóżku, bardziej sofie do siedzenia. Z pod koca wystawało ramię i połowa pleców. Światło księżyca lśniło na lekko spoconej skórze. Podszedłem i nachyliłem się nad nią. Pogłaskałem ją delikatnie koniuszkami palców wzdłuż kręgosłupa. Przeciągnęła się, jęknęła, wyprężyła. Światło księżyca tak doskonale współgrało z ruchami mięśni pod jej napiętą błyszczącą skórą. Wziąłem ją w ramiona i zaczęliśmy się kochać. To był piękny seks. Doskonały. Pełny zmysłowości, pełny uczucia, delikatny i romantyczny, przepełniony miłością. Obdarowywaliśmy siebie sobą nawzajem. Po wszystkim, wróciłem myślami do martwego, zagryzionego dziecka w pokoju obok, do martwej niani i rodzicach dziecka. Zastanawiałem się, jak można tak bardzo kogoś kochać, będąc tak okrutnym?

 

Założyłem ogrodniczki i wyszedłem na zewnątrz. Stałem tam kilka godzin patrząc na okolicę, na wysokie trawy niemal jak zborze rozciągające się za ogrodzeniem tej luksusowej willi, tak bardzo nie pasującej do slumsów. Zaczęło świtać. Wstawał kolejny gorący dzień. Wszedłem z powrotem. Żona jeszcze spała spocona gorącem poranka. Ciało świeciło od potu zwłaszcza pomiędzy piersiami. Ech to był cudowny widok. Znowu usłyszałem hałas. Wybiegłem na zewnątrz i zobaczyłem czarne opancerzone samochody o dość futurystycznych kształtach. Ich pancerze wyglądały jak zbroje. Pięknie a jednocześnie złowrogo. Mafia! Zbudziłem żonę i wybiegliśmy. Znowu zrobił się chaos. Nie tylko my uciekaliśmy. Wielu mieszkańców też. Może to nie była mafia, może to było jakieś polowanie na ludzi. W dzielnicach biedoty takie się czasem odbywały. Żona biegła z przodu. Biegła jak łania. Majestatycznymi susami. W samej bieliźnie z nagimi piersiami. Ech kolejny cudowny widok. Skoczyła na maskę samochodu jedną nogą odbijając się i wskakując na dach, na płot i zeskakując dalej. Pobiegłem za nią, zniknęliśmy w wysokich trawach, ale co chwile ginęła mi z oczu, strasznie się bałem, że ją zgubię, że ucieknie. Za każdym razem jak niknęła to niknęła na dłużej i dłużej. W końcu okazało się że biegnę za kimś innym i wbiegłem do jakiegoś parku gdzie unosiły się opary śmierci. Zielone, trujące, śmierdzące. Człowiek biegnący za mną roześmiał się szaleńczym śmiechem. Zaczął coś bełkotać, wyglądał na obłąkanego. U moich stóp leżał martwy słoń a nad jego ciałem latały muchy. Powietrze było ciężkie i jakby zamglone. Zielonkawe. Zgubiłem żonę. Przerażony obudziłem się. Zobaczyłem żonę obok, to był piękny widok.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania