Poprzednie częściSny o Ninie - Prolog

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Sny o Ninie - Rozdział 2

Weekend upłynął Arturowi dość monotonnie. Leżał w łóżku, oglądał filmy i palił papierosy w ogromnych, nawet jak na niego, ilościach. Pierwszego dnia po pamiętnej nocy Łukasz przyszedł zmienić mu opatrunek, potem chłopak zmieniał je już sam. Nadgarstek bolał jak wściekły przy każdym ruchu, jakby chcąc skarcić sprawcę za objaw słabości i głupoty. Młodzieniec miał jednak inny pogląd na doskwierającą ranę, a właściwie, nie miał żadnego. Szczypanie odciągało od Niej myśli, więc było mile widziane. Rodzice Artura uwierzyli w przekazaną przez telefon zmyśloną historyjkę, że chłopak poślizgnął się na płytkach w kuchni, rozbił trzymaną szklankę i zaciął się mocno jednym z ostrych odłamków. Nie mieli zbyt wiele do powiedzenia odnośnie wypadku. Zmartwili się jedynie, aby przez uraz nie narobił sobie zaległości w szkole. Postawa ta była u nich normalna, w swojej nienormalności i młodzieniec wcale o niej nie myślał. Postanowił, że tę samą wersję wydarzeń przedstawi swoim znajomym z grupy dziekańskiej. Wszyscy mieli własne problemy i nie mogło ich zbyt wiele obchodzić, co Artur robił sam w gustownie urządzonym mieszkaniu. Z pewnością jeszcze mniej obchodziły ich problemy umysłowe kolegi.

- To nie problemy… - Powiedział do siebie, oparty o balustradę balkonu, wypuszczając dym z ust, który zaczynał drapać gardło dziennym nadmiarem. – Ludzie inteligentni mają większą skłonność do okresowej niestabilności. Są też bardziej podatni na choroby psychiczne. Efekt uboczny wielkości. Każdy dar ma swoje brzemię. – Perorował zarozumiale Artur. Obserwował przy tym szare nikotynowe kłęby, lecące w górę na spotkanie ze swoimi smogowymi, wielkimi braćmi, którzy zasnuwali łódzkie niebo, nie chcąc dopuścić promieni słonecznych, które oświetliłyby głupotę stojącego na balkonie bufona.

Zgodnie z przewidywaniami Artura członkowie jego grupy bez najmniejszych wątpliwości łyknęli jego kłamstwa odnośnie bandaża na nadgarstku. Rozmowa o jego wypadku zajęła dokładnie trzy minuty, po czym wszyscy zgodnie przeszli do codziennych, dużo bardziej istotnych spraw – obgadywania kolegów i koleżanek z roku oraz opowiadania niesmacznych żartów, których epicentrum znajdowało się w absurdach i ludzkich genitaliach.

- Ten cukrzyk z pierwszej grupy ma dziewczynę. – Rzucił jeden z chłopaków.

- No słyszałem! Widziałem jak chodzi z tą swoją sraką. Wyglądają razem jak para cyrkowych głupków. – Zaśmiał się inny.

- A niech sobie z nią chodzi. Póki ma stopy! – Wypalił kolejny, wzbudzając salwy śmiechu wśród stojących w okręgu osób.

- Jesteście okropni! – Oburzyła się któraś z dziewczyn, czerwieniąc się jednocześnie od powstrzymywania irytującego chichotu.

Artur uwielbiał swoją grupę. Perwersyjne, wulgarne i rasistowskie żarty były ważnym elementem jego robaczywego życia i śmiał się razem z innymi do rozpuku. Nie czuł się jednak wśród nich… Na miejscu. Zawsze odnosił wrażenie, że w pewien sposób do nich nie pasuje, chociaż nie było ku temu przesłanek. Właściwie zachowywali się, jakby naprawdę go lubili. Młodzieniec nie tłumaczył tego swoją wyższością, bo członkom grupy inteligencji nie można było odmówić. Po prostu czuł się inny. Nie było w tym nawet nic dziwnego, bo Artur nigdzie nie potrafił znaleźć miejsca, w którym wiedziałby, że ma się znajdować. Nigdzie… Tylko obok Niej. Nie jest to przeczucie, które da się z czymkolwiek pomylić – to wrażenie wewnętrznego ciepła i akceptacji, przeświadczenie, że to miejsce należy do niego, zostało mu ofiarowane i nic nie zdoła mu go odebrać. Najbardziej zgubne wrażenie, jakiemu może ulec człowiek, w swojej niezmierzonej naiwności.

Zajęcia, trwające do południa, przebiegły bez większych sensacji. Studenci już przed piątym rokiem zauważyli, że uniwersytet ma ich głęboko w dupie, łącznie z asystentami, adiunktami dydaktycznymi, wykładowcami, dziekanem i rektorem, a nawet ministrami edukacji i zdrowia. Podatki opłacały ich naukę, którą kilka lat temu próbowano skrócić do lat pięciu właśnie, jednak pomysł ten okazał się klęską, wobec ilości wiedzy, którą należało przyswoić, aby zostać lekarzem, który po ukończeniu studiów mógłby mieć szansę nie zabić wszystkich pacjentów na dyżurze, pracując za głodową pensję rezydencką. Drugim czynnikiem skazującym plan ministerstwa na niechybną zagładę, było wrodzone studenckie lenistwo i pijaństwo. Tego jednak nikt otwarcie nie przyznawał. Artur jechał tramwajem, pogrążony w myślach, otoczony przez szary tłum beznadziejnie identycznych ludzi. Chłodne, pozbawione słońca południe jesiennego miasta nie przeszkodziło homogenatowi bzyczących osób w poceniu się jak konie wyścigowe. Otwarte okna pojazdu parowały, co nie umknęło uwadze rozwrzeszczanym gimnazjalistom, którzy zaczęli je ozdabiać wyobrażeniami włochatych penisów. Jakaś pokryta centymetrową warstwą makijażu „kobieta” trajkotała do telefonu komórkowego we wściekle różowym etui, opowiadając swojej psiapsiółce o tym, jak ostatniej nocy jej chłopak ruchał ją na kuchennym stoliku.

- Boże, Gaba, jakie to było zajebiste. – Zachwycała się. – Jeszcze nigdy nikt mnie tak nie grzmocił. Mówię ci, myślałam, że mi cipę rozerwie. Normalnie stolik pierdolnął pod nami. No serio ci mówię!

Artur kątem oka dostrzegł, jak podniecona blondyna poprawiła wielkie szkła okularów przeciwsłonecznych. Siniaki pod oczami wyglądały obrzydliwie spod makijażu, jak gnijące śliwki. Student miał serdecznie dość tej podróży. Na domiar złego, usłyszał nad sobą chrząknięcie. Starsza pani w wełnianym swetrze, który pewnie dostała od swojej prababci, zanim ta wyruszyła jako akuszerka na bole bitwy u boku Napoleona, stała z miną boksera, trzymając w rękach dwie wielkie torby z zakupami. Chłopak spojrzał na wolne miejsce obok siebie i bez słowa ustąpił siedziska staruszce oraz jej umęczonym siatkom z włoszczyzną i salcesonem.

- Co za maniery. – Bąknęła kobieta, sadzając swoje otyłe dupsko na plastikowym krzesełku, które ugięło się wyraźnie.

Student miał naprawdę dość. Chciał jak najszybciej dojechać do szpitala. Od nocy swojego „wypadku” nie mógł spać. Tarzał się po łóżku, zmieniając pozycje tyle razy, że mógłby spokojnie napisać trzytomowe wydanie Kamasutry dla singli. Krótkie drzemki, w które zapadał, wypełniały koszmary tak dotkliwe, że wyrywał się z nich spocony i zdyszany, jedynie gdzieś głęboko w duchu przyznając, że wolałby umrzeć, niż znowu zasnąć. – Argument „wolałbym umrzeć” jest chyba w moim wydaniu mało znaczący. – Pomyślał Artur, przeciskając się do drzwi tramwaju.

Chłopak nie spodziewał się wrócić do szpitala psychiatrycznego, a już na pewno nie tak szybko. Nie znał jednak żadnych lekarzy w Łodzi, ojca o receptę poprosić nie mógł, bo to wzbudziłoby niepotrzebne pytania i śledztwa matki. Jedynym ratunkiem był młody asystent, z którym Artur miał zajęcia z psychiatrii. Doktor w dniu zaliczenia przedmiotu powiedział mu, że gdyby czegoś potrzebował, może się z nim kontaktować. Student nie wiedział czy psychiatra wyczuł w nim, w jakiś sobie tylko znany sposób, nutę szaleństwa w jego umyśle, czy był po prostu uprzejmym gościem. Nie zastanawiał się nad tym. Był wykończony i marzył jedynie o jednej nocy bez snów, o ośmiu godzinach nicości, unoszenia się w niebycie pod ciepłą kołdrą. - Kołdrą ciepłą jak krew… - Wszedł więc do budynku, a następnie wdrapał schodami na pierwsze piętro, szukając odpowiedniego napisu na drzwiach. Artur starał się nie zwracać uwagi na błąkające się po korytarzach cienie, mamroczące pod nosem, wodzące chudymi palcami po ścianach lub wpatrujące się w niego spode łba wypranymi ze świadomości oczami. Napatrzył się na pacjentów podczas zajęć, nasłuchał się przerażających historii tych, którzy byli zdolni rozmawiać. Nie miał ochoty na więcej. Właściwie, nie miał cierpliwości na więcej. Chłopak znalazł w końcu odpowiednie drzwi. Zapukał i nacisnął na klamkę.

- Wejdź, siadaj! – Powiedział z wiecznie przyklejonym do twarzy uśmiechem doktor Karcz. – Coś słabo wyglądasz. Co cię sprowadza? Chcesz kawy?

- Dzień dobry, panie doktorze. Nie dziękuję. – Odparł Artur, kładąc plecak pod ścianą gabinetu i zajmując miejsce naprzeciwko rozmówcy. – Mam mały problem i pomyślałem, że mógłby mi pan pomóc.

- Postaram się. – Uśmiechnął się Karcz. – Mów śmiało!

- Od dłuższego czasu nie mogę spać. Zaczyna być to widoczne, jak pan doktor zauważył, poza tym, zaczynam mieć trudności ze skupieniem uwagi. Nie sprzyja to nauce, a sam pan doktor rozumie. Piąty rok, robi się poważnie. Nie chciałbym narobić sobie zaległości. - Karcz odchylił się na chwilę na oparciu fotela bawiąc się przy tym długopisem, który wirował w jego palcach, rozmywając się w oczach Artura w niewyraźną pomarańczową smugę.

- Próbowałeś liczyć owce? Pić ciepłe mleko? Nie palić przed snem? – Zapytał pół żartem, pół serio psychiatra.

- Próbowałem już chyba wszystkiego. Nic mi nie pomaga… To zaczyna być naprawdę frustrujące. Poza tym, nie poprosiłbym pana doktora o wizytę, gdybym sam mógł sobie z tym poradzić. – Chłopak zasłonił ziewnięcie otwartą dłonią.

- Może melatonina?

- Panie doktorze, melatoninę mogę kupić w Rossmanie. Co prawda tam sprzedawcy też noszą fartuchy, ale… - Artur spuścił głowę, przełykając swój własny, zgryźliwy żart. – Przepraszam. Po prostu chcę się wyspać. Nie proszę o nic mocnego, żadne benzodiazepiny. - Doktor Karcz spojrzał przenikliwie w oczy studenta. Na szczęście, z jego twarzy nie zniknął uśmiech. Lub i nieszczęście, ponieważ młodzieniec nie miał pojęcia, co psychiatra mógł myśleć. Mógł przecież dowiedzieć się o niedawnym „wypadku”. Mógł podejrzewać, że niezrównoważony chłopak szuka innego sposobu na samobójstwo. Oczy lekarza nie wyrażały niczego, jego mimika i gestykulacja również, chociaż spostrzegawczość Artura mogła być przytłumiona przez obezwładniające zmęczenie. Student niemal zadrżał, kiedy Karcz wyciągnął dłoń w kierunku telefonu. Przez moment chciał rzucić się do ucieczki. Wybiec z gabinetu, popędzić do mieszkania, nie zważając na tramwaje i taksówki, po drodze wstąpić do monopolowego i upić się w nadziei, że alkohol przyniesie sen. Nie poruszył się jednak. Zdawał sobie sprawę, że wyczerpane ciało mogło odmówić mu posłuszeństwa, nawet napędzane adrenaliną. Ostatkiem sił Artur powstrzymał się przed odetchnięciem z ulgą, kiedy ręka psychiatry minęła telefon i sięgnęła po bloczek recept.

- Wypiszę ci Zolpidem. Działa szybko, ma mało działań niepożądanych. Pamiętaj tylko, że nie wolno go łączyć z alkoholem, jasne? – Powiedział doktor, tworząc niewyobrażalne hieroglify na białej kartce.

- Oczywiście, pamiętam co nieco z farmakologii. – Uśmiechnął się szczerze młodzieniec. – Dziękuję panu bardzo.

- Trzymaj. – Karcz wręczył Arturowi receptę. – Wykup w aptece i idź spać. Słodkich snów.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania