Poprzednie częściSny o Ninie - Prolog

Sny o Ninie - Rozdział 8

Po przebudzeniu Artura nawiedziło znajome uczucie. Za każdym razem, gdy zdarzyła mu się z Nią sprzeczka, (bo pokłócili się tylko raz) ogarniał go dziwny, upiorny spokój, a w głowie pojawiał się niezmienny pejzaż. Cudownie fioletowe wrzosowisko, gdzieś w Szkocji, falujące delikatnie na wietrze. Przysadzisty las sztywnych roślin kończył się nagle, jak ucięty tytanicznym nożem, przechodząc w urwisko spadające do morza. Z wodnej kipieli w dole wystawały czubki ostrych skał, przypominając wynurzające się z pienistej paszczy połamane zęby. Młodzieniec stał na krawędzi klifu. Kostki omiatały mu gałązki wrzosów. Spokój tego miejsca napawał go przerażeniem skradającym się w zakamarkach serca, jak tygrys szykujący się do ataku na kark nieświadomej zagrożenia ofiary. Artur wiedział, że ten rodzaj spokoju, godnego wyłącznie natury zobojętnienia, występuje tylko przed katastrofą. Bezwietrzna chwila przed burzą, moment flauty przed tsunami, mrożąca krew w żyłach cisza przed apokaliptycznym pomrukiem wulkanu. Chłopak podniósł się gwałtownie z łóżka, płosząc przy tym zaspany Ból. Artur poszedł szybko do łazienki i przemył twarz zimną wodą. Następnie włączył ekspres do kawy, wrzucił nową kapsułkę do komory i podstawił filiżankę pod dyszę, wsypawszy wcześniej dwie łyżeczki cukru do naczynia. Zapach ożywczego napoju nieco uspokoił studenta, który założył płaszcz i wyszedł na balkon. Chłopak wyjął papierosa z papierośnicy i zapalił. Spokój wrzosowiska nie runął. Wiatr się nie zerwał, fale nie roztrzaskały ściany klifu, pozbawiając Artura gruntu pod nogami. Kryzys nie nadszedł. Młodzieniec zaciągnął się głęboko i zaczął rozmyślać nad wydarzeniami minionej nocy. Tęskniła za nim. Chciała, by był blisko. Jednocześnie potrzebowała czasu na rozważenie całej sytuacji, w której się znaleźli. Nie chciał swoją obecnością wpływać na Jej decyzję. Student otworzył szerzej oczy i potrząsnął głową, gorączkowo przystawiając dymiącego papierosa do ust. - Przecież Ona jest wytworem mojego mózgu. Nie jest odrębnym bytem. Nieważne jak bardzo tego pragnę, Ona nie istnieje samodzielnie. Już nie… Nie potrzebuje czasu na przemyślenia, nie wymaga mojego towarzystwa, bo jest częścią mnie! - Artur odruchowo przygryzł mały palec prawej ręki. Robił tak czasami, gdy intensywnie myślał. Przez umysł przemknęła mu jednak wizja zakrwawionego lustra i odbicia wyszczerzonego kota w nim. Chłopak pospiesznie wyjął palec z ust. Zastanawiał się czy to jego podświadomość przyjęła Jej postać, żeby coś mu zakomunikować. Było to najrozsądniejsze wytłumaczenie, ale pozbawione logiki. Nad czym miał rozmyślać? Od czasu, kiedy został sam, debatował ze sobą jedynie nad sensem dalszego istnienia i własnego cierpienia. Dopiero te sny wprowadziły trochę światła w mrok, którym się okrył chowając wykrzywioną bolesnym grymasem twarz przed drwiącym z niego światem w kapturze kata. Musiał brać jednak pod uwagę, że ostatnie wydarzenia są objawami postępującego obłędu. Próba samobójcza, silniejsze niż kiedykolwiek doszukiwanie się beznadziei rzeczywistości i w konsekwencji stworzenie nowych, lepszych realiów… Chociaż przecież jego sny nigdy nie kończyły się dobrze, a wręcz przeciwnie. Artur zorientował się, że palił już trzeciego papierosa. Błądził myślami w labiryncie, prowadzącym krętymi korytarzami ciągle do punktu początkowego.

- To musi mieć jakieś znaczenie. Takie rzeczy nie dzieją się bez powodu. Przecież to by nie miało żadnego sensu. – Powiedział Artur na głos, aby przekonać samego siebie do własnych słów. W głębi serca nadal wiedział, że on sam starał się nadać znaczenie swojemu szaleństwu.

Chłopak postanowił wykorzystać możliwość nieobecności na jednych zajęciach i wydłużyć swój weekend o piątek. Zdecydował także, że pojedzie do domu rodziców. Zawsze zasypiał tam bez problemów, rzadko miewał też sny, więc była to dobra okazja, żeby Ona mogła spokojnie rozważyć ich wzajemne położenie. Artur, mimo racjonalnych argumentów, wolał traktować ją jako nawiedzającego go ducha, niż jako projekcję własnych pragnień. Tak było po prostu łatwiej. I o wiele przyjemniej. Chciał utrzymać ten punkt widzenia tak długo, jak tylko był w stanie. Młodzieniec krzątał się po domu, pakując niewielką walizkę i plecak. W pewnym momencie, jego wzrok spotkał się z żółtymi oczami Bólu. Artur przyklęknął naprzeciwko kota i pogłaskał go po głowie. Zwierzak pochwalił swojego gospodarza głośnym mruczeniem.

- Chcesz jechać na wycieczkę, kolego? – Zapytał student. Kocur przestał się łasić, postawił ogon i poszedł do salonu. – Wygląda na to, że nie… - Artur nie do końca rozumiał dlaczego, ale uszanował decyzję kota. Zostawił mu zapas jedzenia i wody w dwóch miskach, a przed wyjściem z mieszkania długo bawił się z Bólem, głaskał go i przytulał, starając się naładować zwierzęciu akumulator pieszczot. Kot poddawał się dłoniom młodzieńca, nie gryzł i nie drapał, ale wyginał się i wdzięczył, aż w końcu położył się obok swojego gospodarza i zasnął. Artur zorientował się, że obecność zwierzaka w mieszkaniu bardzo go uspokajała. Dotyk czarnego futra w jakiś dziwny sposób przeganiał natrętne myśli, uspokajał sztorm świadomości i kołysał umysł studenta w delikatnych objęciach, zupełnie jak…

- Jak Ona… - Szepnął Artur, patrząc nieobecnym wzrokiem na przeciwległą ścianę. Młodzieniec potrząsnął głową i spojrzał na zegarek. Musiał wychodzić. Jego pociąg odjeżdżał za czterdzieści minut. Chłopak wstał z kanapy, jednak wrócił się i podrapał Ból za uchem. Kot otworzył leniwie jedno oko. – Muszę iść. Wrócę zanim zdążysz zatęsknić. – Zapewnił student. Ból nie przejął się słowami Artura. Przeciągnął się tylko i ułożył wygodniej na poduszkach. Młodzieniec ubrał się pospiesznie, sprawdził czy zamknięte są wszystkie okna oraz czy zabrał wszystkie niezbędne rzeczy, po czym założył plecak, wziął walizkę i wyszedł z mieszkania. Piętro wyżej ktoś również wychodził, przekręcając hałaśliwie zamek. Drzwi już się zamykały pod dłonią Artura, kiedy chłopak usłyszał śmiech. Szyderczy, chrapliwy, jakby dobiegający z gardła wieloletniego palacza, wydawał się dobiegać z salonu. Młodzieniec zdębiał i chciał zajrzeć do środka, ale zza pleców dobiegł do głos sąsiada.

- Dzień dobry! Dokąd to się pan wybiera? – Zapytał wysoki, grubawy brunet o nalanej, przyjaznej twarzy.

- Dzień dobry, witam! – Odpowiedział Artur. – Jadę do domu na weekend. – Dodał chłopak i wdał się w rozmowę z sąsiadem, ignorując omam słuchowy, który zostawił za zamkniętymi dokładnie, grubymi drzwiami antywłamaniowymi.

Pociąg z Łodzi Kaliskiej odjechał punktualnie. Wagony, kontrastujące groteskowo żywym błękitem z szarością i brudem miasta, leniwie zaczęły toczyć się po wyślizganych torach. Artur siedział w jednym z nich, na miejscu przy oknie. Umościwszy się w starannie zaprojektowanym i nadal koszmarnie niewygodnym fotelu, włożył słuchawki do uszu i włączył w telefonie listę odtwarzania z dyskografią Slipknota. Długa podróż w bezczynności sprzyjała jednoczesnym, uciążliwym wędrówkom myśli, które chłopak już jakiś czas temu nauczył się tłumić muzyką. Agresywne gitary, intensywna perkusja oraz wrzaski wokalisty otulały młodzieńca kokonem dźwięków, izolującym jego wnętrze od zewnętrza i odwrotnie. Artur żył teraz życiem piosenkarza, którego pobrzmiewające krwotokiem gardło, wyrażało swoją nienawiść do żałosnego rodzaju ludzkiego, przy akompaniamencie kija baseballowego, uderzającego w beczkę piwa. Student nie zauważał przechodzących obok ludzi. Nie dostrzegł też dziewczyny, która zajęła miejsce naprzeciwko niego. Pasażerka przez kilka minut wpatrywała się ukradkiem w chłopca, trzepocząc przy tym rzęsami i bawiąc się rąbkiem spódniczki. Młodzieniec nie drgnął nawet, zapatrzony w przesuwający się za oknem krajobraz. Kiedy nawet ostentacyjna poprawa miseczek stanika nie wystarczyła do nawiązania konwersacji, dziewczyna wstała z obrażoną miną, zabrała bagaże i przesiadła się. Artur byłby zadowolony ze swojego zwycięstwa nad zwierzęcą stroną człowieka, gdyby nie było mu to tak perfekcyjnie obojętne. Corey Taylor wykrzykiwał właśnie formułę równania, w którym ludzie równali się ekskrementom, kiedy muzykę przerwał SMS. Niezadowolony z nagłej ciszy student spojrzał niecierpliwie na ekran telefonu. Wiadomość pochodziła od Szymona. Artur odczytał ją. „Chcę się zaręczyć.” – Litery uderzyły chłopaka w twarz, jak pięść nasterydowanego kibola. Przez dłuższą chwilę jedynie muzyka wypełniała umysł młodzieńca. Szymon był przyjacielem Artura od czasów gimnazjum. Znali się od podszewki, chociaż spotykali nie częściej niż cztery razy w roku. Znajomość ta jednak była o tyle niezwykła, że kiedy już przyjaciele widzieli się, rozmawiali absolutnie o wszystkim, nadrabiając z nawiązką miesiące milczenia. Przychodzili do siebie ze wszystkimi problemami, każdym zmartwieniem czy sukcesem, śmiali się i marszczyli wspólnie zafrasowane czoła, wypalając kolejne papierosy, by potem nie rozmawiać ze sobą przez pół roku i powtórzyć cały rytuał. Z pewnością skoczyli by za sobą w ogień. Tym bardziej otrzymany SMS dosłownie sparaliżował Artura w fotelu. Chłopak wiedział, że Szymon od czterech lat był w normalnym związku. Normalnym, to znaczy czasami mdląco szczęśliwym, czasami furiacko irytującym, aczkolwiek trwałym, co imponowało młodzieńcowi. Nie mniej jednak, w czasie ostatnich wakacji przyjaciel odwiedził Artura w Łodzi. Przekroczył granice miasta z twardym zamiarem zaliczenia jakiejś gorącej panny. Oboje bawili się w klubach do upadłego, wódka lała się nieustannie, na parkiecie nie mieli sobie równych… Artur oczywiście miał Ją z tyłu głowy, więc nawet kompletnie pijany kontrolował swój popęd. Szymon natomiast nie kontrolował się wcale. Wieczór skończył się na tym, że oboje uciekali z klubu ile sił w nogach, przed napaloną czterdziestolatką, którą przyjaciel młodzieńca najwyraźniej uznał za niewartą swojego krocza. Z tych powodów student nie mógł zrozumieć jego decyzji. Właściwie, domyślał się jej motywacji. Teraźniejsze związki były budowane na miłości. Współczesnej miłości – złudzenia szczęścia, chwilowej rozkoszy obecności, próżnej satysfakcji i zaspokojonego apetytu. Prędzej czy później, uczucie to skazane było na wypalenie, jak każda świeca, ognisko czy nawet ogromny pożar. Coraz słabsze przywiązanie do drugiej osoby w końcu zaczyna martwić partnera, który, napędzany przywiązaniem i iluzją wiecznej emocji, szuka nowego paliwa dla dogasającego żaru. Decyduje się na zaręczyny. Nowy bodziec rozpala obopólnie uczucia, dodaje „czegoś nowego”, jakiejś nowej podniety, odkrycia nieznanych terenów, a także wizji na horyzoncie nieodkrytego lądu odmiennego stanu cywilnego. Połechtana tym niezwykłym wydarzeniem, para decyduje się na ślub. Skoro zaręczyny wniosły aż tyle radości i świeżego, naturalnego lubrykantu w łóżku, to ileż wniesie małżeństwo! Z początku faktycznie, instytucja ta działa jak benzyna dolana do ognia, jak napalm zrzucony na wietnamskie pola. Jednak… Co dalej? Państwo i Kościół nie oferują żadnego dalszego sposobu na podtrzymanie z każdym dniem stygnących emocji, jak talerze zupy pomidorowej, oczekujące na powrót męża z niespodziewanych nadgodzin, jak pościel, kiedy żona wstaje wcześnie i nie ma ochoty na poranne przytulanie. Pozostaje wtedy ostatnia linia obrony – dziecko. Jedyna tarcza, ostateczna broń do walki z chłodem codzienności. Również i ten oręż w końcu zawodzi. Dorastający potomek zaczyna sprawiać kłopoty, podsycane przez kołysanki złożone z chórów kłótni i orkiestr tłuczonej zastawy. Do szarej skorupy małżeństwa wkradają się kochankowie, przypominający żonie o zapomnianych pieszczotach jej wciąż ponętnych dźwięków, a mężowi o ekstazie płynącej z seksu oralnego. Teraźniejsze małżeństwa rozpadają się. Rozwody zapewniają nowy start, wejście w nowy, zamknięty cykl, z góry skazany na klęskę i powtórkę do czasu, aż starość odbierze umysłowi pamięć o potrzebach ciała, a zostawi jedynie samotną agonię w świadomości, że dawne błędy spłodziły potomstwo o identycznej mentalności… Przeświadczenie, że skazało się swoją latorośl na cierpienie nie może być wymarzonym sposobem na spędzenie emerytury. Kto jednak przejmował się tym w młodości? Artur tęsknił do dawnej idei małżeństwa. Idei, w której miłość rodziła się w miarę wspólnego życia, godzenia się z wzajemnymi wadami, dostrzeganiem drobnych radości i wynoszenia ich na piedestał, odrzucając złe wspomnienia w niebyt, jak śmieci do młynka w zlewie na amerykańskich filmach familijnych. Takie małżeństwo stawiało na pierwszym miejscu poczucie obowiązku wobec zakładanego od początku potomstwa. Ludzie łączyli się w pary, biorąc pod uwagę liczne czynniki, spychając uczucia na plan drugi, który stanowił jedynie cudowne tło dla życia codziennego, w którym para wspólnie dążyła do wyznaczonego celu, parła wbrew przeciwnościom naprzód, każdą kłótnią wzmacniając się wzajemnie, budując fundament rodziny. Rodziny, w której miłość była jedynie zwieńczeniem, gorejącą ciepłem gwiazdą, koroną na głowie ojca i diademem na skroni matki. Artur tęsknił za starymi zwyczajami i dawnym wychowaniem. Brzydziły go ideały współczesnego świata, pełnego sztucznej równości i kulturowego homogenatu, który równie łatwo było spożyć, jak i go wyrzygać. Chłopak nie potrafił znaleźć odpowiedzi dla Szymona. Błotnisty, zgniłozielony krajobraz za szybą pociągu nie podsuwał żadnego pomysłu. „W takim razie musimy się spotkać. Przyjeżdżam na weekend.” – Napisał w końcu młodzieniec, po czym westchnął ciężko i zatracił się ponownie w muzyce.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania