Poprzednie częściSny o Ninie - Prolog

Sny o Ninie - Rozdział 9

Dworzec kolejowy w mieście rodzinnym Artura został niedawno odnowiony, jednak pozostał równie posępny i dziwnie upiorny, jakim pamiętał go sprzed lat. Samotny budynek z nieubłaganie odmierzającą przeklęty czas tarczą zegara, otoczony zimnym chodnikiem, w który wsiąkały hektolitry łez rozstań, ściany pokryte tynkiem, w którego nierównościach brzmiało echo roześmianych powitań i cichych, żałobnych pożegnań. Młodzieniec nie mógł znieść atmosfery tego ambiwalentnego na wszelkie emocje miejsca. Przeszedł szybko przez most nad torowiskiem i zszedł schodami, mijając szybko obojętny budynek. Chłopakowi przez myśl przemknęła idea, że mógłby się przejść do domu. Droga była długa, jednak nie spieszyło mu się. Student rozejrzał się wokół i przypomniał sobie, dlaczego tak bardzo nienawidził tego miasta. Oprócz rodziny, nie trzymało go tutaj zupełnie nic. Nie potrafił wyłuskać ani jednego pozytywnego wspomnienia z identycznych blokowisk, żadnego zastrzyku adrenaliny z zielonych boisk i wyludnionych parków. Czasami Artur postrzegał siebie jako wygnańca, niezdolnego do znalezienia swojego miejsca. Chłopak uwielbiał kiedyś Łódź, tętniącą życiem i emanującą swoistym, patologicznym klimatem, oraz przyjemnym mrokiem. Kiedyś potrafił znaleźć tam schronienie i anonimowość. Z biegiem lat, zorientował się jednak, że na każdej tablicy z nazwą ulic, w każdym muralu i kamienicy, zapisany był fragment jego życia, jakiś element pamięci, patrzący na niego wzrokiem surowego sędziego. Poza tym… Poza tym w Łodzi była kiedyś Ona. Nie było istotne ile radosnych dni i nocy spędził w tamtym mieście, zawsze to jedno Jej wspomnienie rujnowało cały pozorny porządek, spędzało sen z powiek, psuło smak wódki i papierosów oraz przyprawiało o pragnienie cofnięcia czasu do prawdziwie szczęśliwych dni. Artur wzdrygnął się, wyjął komórkę z kieszeni spodni i wybrał numer do swojej mamy.

Dom rodzinny Artura był piętrowym budynkiem, otynkowanym na biało i pokryty brązową dachówką. Niewielki, wypielęgnowany ogródek otaczały ceglane słupki i czarne przęsła płotu ze spiczastymi zwieńczeniami. Duży taras dawał latem ładny widok na niewielkie oczko wodne z kaskadą ułożoną z piaskowca i nakrapianą przysadzistymi roślinami. Wnętrze domu, utrzymane w eleganckim, klasycznym stylu, zawsze było przytulne, pachnące obiadem i czystością. Młodzieniec siedział w stonowanej, czarno-białej kuchni, przy owalnym stole i jadł zupę grzybową, pod czujnym okiem swojej matki, która w mimice syna szukała opinii o swojej potrawie.

- I jak tam w tej Łodzi? – Zapytała.

- Wszystko po staremu. Nic szczególnie ciekawego. Nauka. – Artur bardzo kochał swoich rodziców, ale nigdy nie nauczył się z nimi rozmawiać. Lub oni nie nauczyli się rozmawiać z nim.

- Masz teraz jakieś zaliczenia?

- Nie. Spokój w tej chwili.

- No i dobrze. Przyda ci się trochę spokoju. Chcesz mięso z zupy? Żeberka. Dobre. – Kobieta uniosła pokrywkę garnka i uzbrojona w chochlę, czekała w gotowości do złowienia drugiego dania w brązowym, aromatycznym wywarze.

- Poproszę. – Chłopak wręczył mamie pusty talerz.

- Jak ręka? – Rodzicielka Artura posiadała niezwykła zdolność inwigilacji. Rzucała pytania mimochodem, tonem idealnie neutralnym. Chłopak długo uczył się zauważania takich sondujących zdań. Kiedyś mam potrafiła serią takich pozornie nieistotnych pytań wydobyć z syna każdą informację i przejrzeć każde kłamstwo.

- W porządku, goi się. Nie boli już. – Odparł młodzieniec, podwijając rękaw powyżej lewego nadgarstka i unosząc rękę do góry. Mama skrzywiła się na widok blizny i wróciła do polowania na pływające żeberka. Artur zorientował się, że trudno okłamać tę kobietę, a próby jedynie pobudzają jej dociekliwość. Wybierał więc pewne niewinne prawdy, a najczęściej zaledwie ich ułamki i prezentował je z rozbrajającą szczerością.

- Dzisiaj piątek… - Powiedziała mam Artura, kładąc przed nim talerz.

- I tak nie pościłem rano. – Odparł chłopak, zabierając się za mięso.

- Co? Nie, nie o to chodzi. Dzisiaj spowiedź w kościele. Jest nowy ksiądz. Podobno ma dość… Filozoficzne podejście do życia. Pomyślałam…

- Dobrze, pójdę. O której? – Artur był przeciwnikiem religii (o czym jego rodzice nie wiedzieli), ale lubił rozmawiać i doszukiwać się braku logiki w rozumowaniu duchownych. Poza tym, zupa i żeberka były pyszne, więc wypadało w podzięce udawać przed mamą choć trochę pobożnego.

Droga do kościoła nie była długa, więc Artur postanowił pójść pieszo, ścieżką prowadzącą wałem przeciwpowodziowym, nad zalewem rzeki. Korzystając z chwili samotności, chłopak zapalił papierosa i skierował swoje kroki w stronę mostu, prowadzącego do starówki. Rzednąca zieleń, przeplatana już gęsto miedzią i brązem, szeleściła na lekkim wietrze po prawej stronie, po lewej zaś nieliczne, zadbane domki wypełniały jakimś nieokreślonym spokojem przechodnia. Oczywiście do czasu, aż zaczął dostrzegać znajome oznaki zepsucia. Puste buteleczki po wódce i denaturacie, zgniecione paczki papierosów i folie po chipsach. Stłumione przez nieszczelne okna pijane krzyki i śmiechy, żałosne ujadanie bitych psów oraz odgłosy dzieci bawiących się na kupach piasku, zmieszanego z gruzem i resztkami cementu. Każde ciche osiedle miało swoje tajemnice. Artur nie oddawał się tym myślom, wchodząc na most i zbliżając się do spadzistego budynku z czerwonej cegły. Gdyby nie wąskie, strzeliste witraże i maleńki krzyż na jego szczycie, kościół ten mógłby równie dobrze pasować na przerośnięty barak dla niewolników. Właściwie, nie było to dalekie od prawdy. Młodzieniec wszedł przez furtę za niski murek, otaczający budynek, a następnie otworzył ładne drewniane drzwi z kolorowymi szybkami. Chłód i zgrzybiała wilgoć momentalnie przyprawiły go o gęsią skórkę. Parafianie zawsze narzekali na ziąb w kościele, szczególnie dotkliwy w czasie zimy, kiedy podczas mszy białe obłoczki pary, dobywające się z ust śpiewających, z powodzeniem zastępowały kadzidło. Artur ominął wmurowaną w ścianę betonową misę z wodą święconą, zszedł po trzech schodkach do głównej nawy i skręcił w prawo, w kierunku cichych odgłosów. Kolejka do konfesjonału składała się z jednej starszej kobiety, przesuwającej w trzęsących się dłoniach paciorki różańca. Chłopak zajął miejsce obok niej, na długiej ławie. Student rozejrzał się po znajomym wnętrzu. Ogromne kolumny, pomalowane we wszystkie możliwe kolory, podtrzymywały łukowate sklepienie, ozdobione biblijnymi scenami. Wpadające przez witraże światło popołudnia, kąpało rzędy siedzeń w żywych, soczystych barwach. Artur pochylił głowę, żeby spojrzeć na granitowy ołtarz, za którym wznosiła się drewniana ściana, ozdobiona mnóstwem figur najróżniejszych świętych. Młodzieniec usłyszał ciche pukanie, a następnie poczuł zapach drzewa różanego, kiedy staruszka siedząca przed chwilą obok niego, szurając ocieplanymi butami przeszła w stronę wyjścia. Chłopak zdziwił się odrobinę, jednak momenty oderwania od rzeczywistości i zaburzenia jej postrzegania, zdarzały mu się często, gdy intensywnie myślał lub coś podziwiał. Artur wstał i uklęknął w konfesjonale, wykonując znak krzyża.

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. – Powiedział student. Jego nozdrza uderzyła intensywna woń męskich perfum. Prawdopodobnie był to jeden z fantastycznych i bezbożnie drogich produktów Toma Forda.

- Na wieki wieków, amen. – Odpowiedział miły głos zza drewnianej kratki. – Słucham cię, synu.

- Ojcze… Zgrzeszyłem… - Zaczął Artur, starając się przyjąć pokorny ton, w celu nawiązania rozmowy.

- To chyba oczywiste. Inaczej by cię tutaj nie było. – Odparł ksiądz. Riposta nieco zbiła młodzieńca z pantałyku, ale być może była to właśnie szansa na konwersację z kimś o nieco bardziej otwartym umyśle, niż większość duchownych.

- Zwątpiłem. Nie rozumiem konieczności cierpienia w ludzkim życiu. W moim życiu. To nie ma żadnego sensu. Nie zrobiłem niczego na tyle złego, żeby zasłużyć na to, co mnie spotyka. Nie zasłużyłem na to, co widzę, czego nie mogę zignorować ani zapomnieć. Miłość każe nam chronić kochaną osobę za wszelką cenę. Wątpię… Wątpię, że bóg jest miłością. – Artur zagrał w niemal otwarte karty, starając się wyczuć swojego rozmówcę. Z obecnej pozycji zawsze mógł się wycofać. Chłopak już chciał coś dodać, ponieważ milczenie za kratką zaczynało się dość nieznośnie przedłużać.

- Czy ty w ogóle wierzysz w naszego Ojca? – Zapytał wreszcie głos. Nie było w nim grama złości ani kropli surowości. Pytanie było proste i pozbawione pułapek.

- Nie. Nie wierzę. – Powiedział zdecydowanie młodzieniec.

- Fantastycznie. – Ucieszył się ksiądz, wstając z siedzenia. – W takim razie możemy skończyć z tym pierdoleniem i porozmawiać jak ludzie. – Postać w sutannie mignęła za kratkami, zdejmując fioletową stułę i wieszając ją na haczyku w ścianie konfesjonału. Artur kompletnie zdębiał. Przez moment nie wiedział jak się zachować, jednak absurd całej sytuacji w pewnym sensie mu się podobał. Chłopak wstał z kolan i ujrzał przed sobą wysokiego, stosunkowo przystojnego mężczyznę o długich, kręconych włosach w ciemnym odcieniu brązu. Spomiędzy chaotycznych kosmyków wyglądały błyszczące, brązowe oczy, które tylko po dłuższym przyjrzeniu się, były kompletnie matowe i puste. – Wyjdźmy na zewnątrz. – Powiedział ksiądz i żwawym krokiem pomknął w stronę zakrystii. Student podążył za nim. W małym pomieszczeniu kapłan rozpiął i zdjął sutannę, zostając w czarnej koszuli z podwiniętymi rękawami i kamizelce w tym samym kolorze. Artur dostrzegł, że mężczyzna ma na dłoniach skórzane rękawiczki bez palców. Dwójka wyszła po schodach na zewnątrz i przeszła wokół kościoła w kierunku plebanii. Tuż przed drzwiami budynku, ksiądz odwrócił się i usiadł na schodach, sięgając do kieszeni kamizelki. Dopiero w tym momencie młodzieniec spojrzał na przedramiona kapłana. Były dokładnie pokryte tatuażami. Prawe, po wewnętrznej stronie zajmowała wyszczerzona czaszka, której kręgosłup owijał się wokół kończyny ciasnym splotem kręgów, znikając pod rękawem. Na lewym zaś, setki, a być może i tysiące wychudzonych, szarych ramion o upazurzonych dłoniach wiło się i plotło, falując od łokcia, aż do dłoni.

- Podobają się? – Zapytał kapłan, wyjmując z ust tlącego się papierosa. W jego lewej dłoni błyszczała srebrna papierośnica, wypełniona złotymi Marlboro. Artur wziął jednego i zapalił. Czuł się nieswojo, odrobinę skrępowany całą tą sceną. – Nie stój tak. Mów z czym przychodzisz do księdza, o czym nie możesz porozmawiać z kimś innym. - Student zaciągnął się głęboko. Miał mętlik w głowie. Siedziała przed nim heavymetalowa wersja kapłana, z fajką w zębach, wpatrzona w niego przenikliwym, ale w pewien sposób przyjaznym wzrokiem. Z jakiegoś powodu to właśnie oczy były najbardziej niezwykłe w całej tej oryginalnej postaci. Ich wzrok był gorący, niemal palił, jednak zdecydowanie nie ogniem, a dogasającym, gorejącym w krótkich podmuchach dzikości, żarem. Młodzieniec podjął decyzję już w momencie uklęknięcia w konfesjonale. Postanowił się otworzyć, podzielić swoim nowym, szalonym światem, składającym się z niewyobrażalnych snów i przytłaczającej jawy. W końcu kapłana obejmowała tajemnica spowiedzi. – Gdzie moje maniery! – Ksiądz uderzył się w czoło ze śmiechem. – Jestem ojciec Walenty.

Artur długo i szczerze opowiadał duchownemu swoją historię. Opowiadał o Niej, o życiu z Nią i Jej śmierci. Z kolejnych niedopałków kreował świat widziany swoimi oczami, popielatą rzeczywistość w jego głowie. Wyłożył słuchającemu w skupieniu Walentemu wszystkie swoje sny, od czasu próby samobójczej, którą opisał dokładnie. Chłopak nie pominął niczego. Czuł, jakby po raz pierwszy w życiu faktycznie się wyspowiadał. Nie bogu, ale człowiekowi. Było w tym coś niezwykle… Odciążającego. Kiedy chłopak skończył mówić i wyjął ostatniego papierosa ze swojej paczki, kapłan bardzo długo się nie odzywał. Siedział ze splecionymi palcami, wpatrzony w czubki skórzanych butów z klamrami. W końcu, mężczyzna zdjął rękawiczki i schował je do kieszeni. Następnie ułożył dłonie tak, że lewy kciuk leżał na prawym. Artur dostrzegł na bliższych paliczkach księdza litery. Były one także na bokach kciuków tak, że ściśnięte razem, jeden nad drugim, tworzyły wspólnie z resztą palców napis „Gott ist tot.”

- Teraz ja ci coś opowiem. – Odezwał się Walenty. – Byłem kiedyś lekarzem. Onkologiem. Przez wiele lat starałem się leczyć ludzi, ratować ich z sytuacji dosłownie beznadziejnych. Patrzyłem jak cierpią, pomimo naćpania opioidami. Obserwowałem jak nikną, jak umierają w oczach… I nie mogłem nic zrobić. Medycyna rozwija się tak szybko, a dalej nie ma lekarstwa na to gówno. Operacje, chemioterapia, radioterapia, eksperymentalne leki, przeciwciała, plątaniny rurek, kabli, igły, elektrody, bandaże… Mimo tego wszystkiego, cały oddział cuchnął śmiercią. Pacjenci przyjeżdżali tam, przekraczali próg oddziału i bledli. Nie mam pojęcia w jaki sposób, ale oni czuli, że prawdopodobnie nigdy stamtąd nie wyjdą, lecz zostaną wywiezieni. W workach. Starałem się jak mogłem, zarywałem noce na dyżurach, pompowałem w tych ludzi okropne ilości leków, walczyłem jak mogłem, żeby przedłużyć im życia. Bez skutku. W końcu zauważyłem, że kiedy medycyna staje się bezsilna, staje się jednocześnie okrutna. Nie mogę zapomnieć ile razy przechodziłem koło łóżek, z których wychudzone ręce chwytały mnie resztkami sił za fartuch i przyciągały do popękanych ust, które szeptały prośby o śmierć. Nie potrafiłem ich zrozumieć. Przecież nie ma nic, poza życiem, prawda? – Walenty przerwał, spoglądając na lewy nadgarstek Artura. – Jednak, kiedy nawet najbliżsi przestawali odwiedzać tych pacjentów, odstraszani smutkiem, smrodem odleżyn i zagęszczającą się z każdym dniem wonią grobu, zacząłem dostrzegać punkt widzenia tych osób. Oni nie mieli perspektyw. Każdy dzień wypełniała biel sufitu, biel pościeli i brud własnego ciała, które buntowało się przeciwko takiemu życiu, spowijało walczący desperacko mózg zniewalającym bólem, od którego pękały zęby. Najgorsze jest to… Najgorsze jest, że cała ta agonia nie miała najmniejszego sensu czy znaczenia. Ci ludzie nie wychodzili ze szpitala szlachetniejsi. Nie zbawiali nikogo swoim cierpieniem. Niczego nie zmieniali… Próbowałem służyć tym najbardziej cierpiącym jako substytut rodziny, spędzać z nimi czas, oferować słowa pociechy, trzymać ich wątłe dłonie… To pomagało. Jednak najczęściej, widząc we mnie przyjaciela, z jeszcze większą ufnością prosili mnie o zakończenie ich życia. Dystans pomiędzy lekarzem, a pacjentem musi być zachowany. Nie możesz się przywiązywać. Tylko jak się nie przywiązać do maleńkiego dziecka, które przez dwadzieścia godzin na dobę krzyczy z bólu, dwie godziny śpi, a pozostałe dwie, ze łzami w jasnych oczach błaga cię, żeby przestało je boleć. Za wszelką cenę. Nie wytrzymałem. Pękłem. Poddałem się. Podałem jej potas. Kiedy gasła, podziękowała mi ostatnim szeptem. Cisza jaka potem zapadła do dziś huczy mi w uszach. Nadal nie wiem czy zrobiłem to, żeby ulżyć jej, czy sobie… Oczywiście nie mogłem tego zatuszować. Dziecko i tak było nieuleczalnie chore, jednak taka eutanazja to poważne przestępstwo. Skończyło się na tym, że koledzy z Sądu Lekarskiego i Rady Lekarskiej zamietli sprawę pod dywan, patomorfolog sfałszował wyniki sekcji i ostatecznie, zamiast pójść do więzienia, dożywotnio straciłem prawo wykonywania zawodu. – Artur zaniemówił. Zdał sobie sprawę, że ma przed sobą człowieka dźwigającego na swoich barkach znacznie więcej niż on. Chłopak próbował znaleźć jakieś słowo pociechy lub zrozumienia dla kapłana, jednak szalejąca w jego umyśle burza uniemożliwiała wyłowienie z niej jakiejś elokwentnej myśli.

- Dlaczego kapłaństwo? – Wykrztusił w końcu młodzieniec.

- Bo nie wszyscy są tacy jak ty i ja. Nie wszyscy dostrzegają świat takim, jaki jest – odartym z przejaskrawionych iluzji, przesłaniających gnijącą prawdę. Ludzie potrzebują pociechy, klapek na oczach, obietnicy miłości, przebaczenia i wiecznego życia. Potrzebują sensu, nadanego im z góry, bo sami go nie znajdą. Nie zaakceptują też bezsensu życia. Przychodzą więc do kościoła, żeby zażyć cotygodniową dawkę tego okrągłego anestetyku, przychodzą zrzucić z siebie ciężar grzechów, oczyścić się. Wybielić przed sobą. Ludzie nie rozumieją, że nie wyplenią z siebie zła, nie pozbywając się wcześniej dobra. Dlatego jestem tu dla nich. Pocieszam ich, podaję im przeciwbólowe kazania. Oślepiam ich. Osiągam tutaj lepsze wyniki niż na oddziale. – Zaśmiał się gorzko Walenty.

- Nie wiem co powiedzieć. – Zająknął się Artur. – Moje problemy naprawdę wydają się teraz błahe…

- Nie pierdol. Twoje problemy są najgorsze, spośród wszystkich na całym świecie, bo są twoje i zawsze jesteś z nimi sam. Nie wierzysz w boga, podobnie jak ja, więc nie zadowolisz się garścią kłamstw. Jako kapłan, nie mogę ci pomóc. – Młodzieniec otworzył usta, ale ksiądz uniósł dłoń w uciszającym geście. – Aczkolwiek, chyba znam sposób, żeby ci nieco ulżyć. Mam jeszcze trochę znajomości wśród lekarskiego grona. Niektórzy po cichu pochwalają moją decyzję… Nie wiem czy to dobrze, bo sam nie jestem z niej dumny. W każdym razie, naltrekson w niskich dawkach ma działanie przeciwdepresyjne. Co ważniejsze jednak, jednym z działań ubocznych są bardzo realistyczne sny. Mam nadzieję, że dość realistyczne, żebyś nie mógł odróżnić Niny wyśnionej, od realnej.

- Czy to na pewno dobry pomysł? – Zawahał się Artur. Nie był pewien czy będzie w stanie znieść jeszcze bardziej realistyczne rozstania z Nią.

- Życie to cierpienie. Kiedy ma się tak otwarte oczy, jak ty, ten ból jest nie do zniesienia. W swoich snach znalazłeś odrobinę szczęścia, która każe ci przeć do przodu przez to egzystencjalne bagno. Nie powinieneś odrzucać takiego daru. Niektórzy go nie doświadczyli. – Walenty uśmiechnął się smutno.

- Rozumiem, że będę potrzebował recepty? – Zapytał ostrożnie młodzieniec.

- To nie jest terapia legalna w Polsce. Tabletki będzie robił zaufany farmaceuta. W tajemnicy.

- Rozumiem. – Powiedział student i podał księdzu swój numer telefonu, aby ten mógł się z nim skontaktować, kiedy leki będą gotowe. – Dziękuję bardzo. Kiedyś jakoś się ojcu odwdzięczę.

- Walenty. – Warknął kapłan, po czym zaśmiał się. – Muszę wracać na plebanię. Obowiązki duszpasterza. Gdyby zabrakło ci twoich nasennych, też możesz na mnie liczyć.

- Oczywiście. Jeszcze raz dziękuję. – Artur podniósł się ze schodów i zsunął butem niedopałki do kratki ściekowej. Miał już odchodzić, kiedy zwrócił się do księdza jeszcze raz. – Przepraszam, ale… Dlaczego Walenty? – Mężczyzna lekko odwrócił twarz od drzwi, które zaczął już otwierać.

- Patron szaleńców. – Odparł kapłan i wszedł do budynku.

Po powrocie do domu, Artur zdjął buty i powiesił kurtkę w pięknej, szerokiej szafie z głęboko brązowego drewna, stojącej w przedpokoju. Wsunął stopy w skórzane kapcie i przeszedł do obszernego salonu. Wielki, cieniutki telewizor był wyłączony. Rodzice młodzieńca siedzieli w, rozdzielonych inkrustowaną ławą, wspaniale zdobionych fotelach z wysokimi oparciami. Oboje mieli na nosach okulary i tablety w dłoniach. Od szkieł odbijały się nagłówki stron internetowych, krytykujące partię rządzącą, komunikujące przełomowe odkrycia w medycynie naturalnej i mieszające z błotem kolejnych celebrytów. Wszystko to gęsto przeplatane jaskrawymi reklamami, pchającymi się co chwila na pierwszy plan ekranów.

- Wróciłem. – Obwieścił oczywistą informację Artur i usiadł na kanapie, pomiędzy swoimi opiekunami.

- Jak było? – Zapytała mama chłopca, odrywając wzrok od urządzenia i zdejmując okulary.

- Sympatycznie. Bardzo cierpliwy kapłan. Dużo zrozumienia. Polecam.

- Dał ci ciężką pokutę?

- Jeszcze czego. On nie ma czasu na pokuty. Uczyć się musi. Sesja niedługo. – Wtrącił tata studenta, nadal wpatrzony w migoczący tablet.

- Dopiero końcówka października… - Zauważyła kobieta.

- Piąty rok to nie przelewki. – Skwitowała głowa rodziny. Mama Artura wzruszyła jedynie ramionami i wróciła do lektury przepisu na zupę krem z cukinii. Młodzieniec nie szukał nowego tematu do rozmowy. Nauczył się, że cisza jest dużo lepsza i o wiele mniej męcząca od wymuszonej konwersacji. Włączył więc telewizor, nie patrząc na kanał i dołączył do rodziców w poszukiwaniu niczego w Internecie, z tą różnicą, że na mniejszym ekranie komórki. Odgłosy programu telewizyjnego skutecznie zapewniały przyjemne tło całej trójce, jednak nagły krzyk, dobiegający z głośników urządzenia, wyrwał wszystkich z elektronicznej hipnozy. Na ekranie, w cudownie przejrzystej rozdzielczości, z ogromną dokładnością detali, upośledzona umysłowo, młoda dziewczyna rodziła dziecko w rzece. Zdezorientowany Artur wziął do ręki pilota i sprawdził nazwę transmitowanego obrzydlistwa.

- „Niezwykłe porody” – przeczytał młodzieniec i szybko przełączył na całodobowy kanał informacyjny.

- Coraz głupsza ta telewizja. – Ogłosił tata Artura.

- Dopiero osiemnasta, przecież to mogą oglądać dzieci. – Oburzyła się mama Artura.

- Szkoda gadać. – Zgodził się Artur, po czym rodzina zgodnie wróciła do swoich multimedialnych zabawek. Młodzieniec solidarnie gapił się w ekran smartfona, jednak jego myśli pobłądziły i nie mogły wrócić na spokojne tory. Idiotyczny program przypomniał mu wszystkie dni bloku zajęciowego z ginekologii, w trakcie których widział porody. Natychmiast powróciła do niego świadomość, że były to jedne z najbardziej depresyjnych chwil, jakie przeżył. Oczyma wyobraźni widział bardzo dokładnie cesarskie cięcia, dłonie lekarzy, zagłębiające się w rozciętą macicę i gmerające w jej wnętrzu, szukając miejsca oparcia dla palców na głowie dziecka. Pamiętał to niewinne, czerwono-fioletowe coś, przytwierdzone do wnętrza ciała pacjentki sinym sznurem pępowinowym. Chłopak niemal słyszał ponownie, z początku słaby i niewiarygodnie szybko nabierający mocy, krzyk. Znów miał przed sobą wierzgający w desperackim proteście owoc egoizmu ludzi, którzy nie potrafili znaleźć lepszego sensu życia, od zwierzęcego powielania się. Student pamiętał również twarze dziewcząt ze swojej grupy, które rozkoszne uśmiechy wykrzywiały tak bardzo, że było to widoczne nawet spod chirurgicznych masek. Widział wtedy w ich oczach, że one również popełnią w przyszłości ten akt okrucieństwa, kierując kolejne niewinne komórki na nieuchronny rozwój do postaci płaczącego nad własnym losem noworodka, skazanego na miliony kolejnych krzyków w ciągu dziesięcioleci rozpoczętego w momencie „cudu narodzin” cierpienia. Nikt nikogo nie pyta czy chce się urodzić, na jakim świecie chciałby żyć, ani czy, rozczarowany zastanym obrazem rzeczywistości, nie chciałby złożyć reklamacji, odebrać zwrotu wylanych łez i zacząć od nowa, na przykład jako pozbawiona abstrakcyjnych trosk szynszyla. - Życie jest do dupy, niezależnie od tego, jak jest dobre. – Pomyślał Artur, błądząc kciukiem po dotykowym ekranie komórki i oczekując na zbliżające się spotkanie z tabletką nasenną.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania