Poprzednie częściSpektakularion (początek powieści)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Spektakularion (szósty fragment)

Było, które było, bez formy i koloru, przyjmujące kształt naczynia, w którym się znajdowało. Ubertrucizna, wynaleziona sam czort wie, gdzie i przez jakiego alchemika, najczystsze zło wydestylowane przez Twardowskiego, czy Fausta, w pozłacanej menzurce, kolbie, wybuzowane w glinianej misie. Diabelstwo nie do ogarnięcia przez ludzki umysł, choć głęboko związane z człowiekiem.

Szatanissimo, tak je nazwijmy, dziwnym trafem znalazło się w posiadaniu mafiozów, śniadoskórych właścicieli Willi Cyganki. Kogo zamierzano tym truć, "uszczęśliwić" wysyłając w paczce, kopercie, pod czyimi drzwiami, czy autem miała się znaleźć nadziana tym brudna bomba?

Historia i na ten temat milczy, pewnie ze strachu. Ale czy to ważne? Dużo istotniejszy jest... brzdęk!

Wyślizgnęła się swego czasu butelczyna, czy słoik z rąk pana niegodziwczyka, stłukła na sztucznomarmurowej posadzcem co wywołało niemały popłoch wśród bandytierki. I spieprzano w te pędy, jak najdalej, do drzwi, przez okna, do samochodów! Byleby nie dać się zakazić, otruć, zostać oblepionym przez niewidzialną maź.

Uciekali przerażeni cyngle, bossowie, ich goryle i pospolite „karki”, dobrze wiedząc, że to i tak nic nie da, że podpisali na siebie wyrok śmierci, miecz Damoklesa urwał się z włosia, już leci, jest tylko kwestią czasu, kiedy odchlasta im głowy.

I umierali, jeden po drugim, w męczarniach, na AIDS-nie AIDS, trąd, dżumę i pęcherzycę naraz pożerała ich gangrena, grzybicze zapalenie mózgu, w głowach kiełkowała brunatna jemioła. Ciała niektórych odpadały od kości, włosy niemal dosłownie zmieniały się w wodorosty, paznokcie przeistaczały w kamień.

Fama o nagle i niespodziewanie opuszczonym budynku burdel-tancbudy rozeszła się po okolicy, wybiło szambo, czarny strumyk wystąpił z brzegów. Jako pierwsi zjawili się — po rzeczy osobiste, pozostawioną broń, dokumenty, dragi, pół- i ćwierćgangsterzy, podchujaszczy prawdziwych mafiozów, ochroniarze. Cwaniacko pewni siebie nie przyjmowali do wiadomości, że Willa Cyganka stała się Czarnobylem i Prypecią w jednym, że wejście na jej teren, nawet zbliżenie się do ogrodzenia jest śmiertelnie niebezpieczne.

I zawlekali do swoich domów pełzakowatą śmierć, zarówno ci niegodziwusie, jak i każdy z pozostałych szabrowników. Romowie, Polacy, Ukraińcy, czy Gruzini (dwóch złodziejowatych było akurat na gościnnych występach) — ginęli równie szybko i boleśnie. Wżarte w mury, meble, armaturę, w podłogi i okna trujące szataństwo wykańczało każdego amatora cudzych foteli, telewizorów, komputerów, złodziei kryształowych kieliszków, porcelizujących talerzy, wyrywaczy kabli ze ścian, wynosicieli drzwi na wysoki połysk razem z futrynami. Umierali „obrotni” odkuwacze glazury, bezmózdzy dewastatorzy niszczący wszystko, co znalazło się w zasięgu ich wzroku, ciężko chorowały na płuca i serce sprejujące gryzmoły dzieciaki.

"Zaraza" nie ominęła nawet pary dwudziestokilkuletnich youtuberów-urbeksiarzy, dla których wizyta w zrujnowanym kiczo-pałacu skończyła się ciężkim rozstrojem żołądka i odwodnieniem.

Co najzabawniejsze — nikt do tej pory nie połączył faktów, żaden z okolicznych policmajstrów nie wpadł na pomysł, że może istnieje związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy śmiercią gangusów, mieszkańców wsi, a porzuconym budynkiem. Lokalsi ciągle głowią się, co stoi za ucieczką pistoleciarzy, jaką tajemnicę (czytaj: czyje zwłoki) kryją opuszczone w pośpiechu mury.

To, ciągle groźne, tak samo parszywe, jak w pierwszych chwilach istnienia, ironicznie okrutne, zdolne sprawić, iż zarodziec malaryczny zdechnie na malarię, a nowotwór dostanie raka, ciągle drzemie, trwa, ciąży nad zrujnowaną Willą Cyganką, niczym klątwa. Nie jest uśpione, w letargu, nie zapada w sen zimowy. Czyha na nowe ofiary. Oddycha. To artysta, czołowy przedstawiciel awangardowego ruchu Deadbodism, kubotan z czystego srebra, którym zabito niejednego typa spod ciemnej gwiazdy, zły duch, wyniszczająca głodówka i małmazja.

Nie bój się, Krzysiu, póki będziesz się trzymać z daleka — nic ci nie grozi. Przynajmniej nie powinno. Złe ma za krótkie szpony, by cię dosięgnąć.

Rozsiądź się wygodnie w fotelu, pomyśl o czymś przyjemnym. Na przykład o uwolnieniu się od problemów, najgłębszej wolności, jaką zapewnisz sobie, gdy spędzisz noc, albo dwie w skażonych murach Willi Cyganki. Możesz wpaść, kiedy tylko chcesz. Gdy nie będziesz mieć wyjścia, perspektyw, nadziei. Gdy grozić ci będzie wieloletnie więzienie.

Czyli na przykład teraz. Chodź, nie ma na co czekać. Ochłoń przez parę-paręnaście minut i siadaj na zmotorower.

Tylko dureń dobrowolnie odsiadywałby niesprawiedliwy wyrok, dał się zamknąć za niepopełnione winy. Nie daj się wrobić w ojcobójstwo.

 

IX. No trudno

 

Kleistą i gęstą niczym żur, nieprzeniknioną, stęchłą ciemność, późnojesienną, pełną butwy, pleśni we wszystkich stadiach rozwoju, prowincjonalną noc, noczysko zdające się być bez początku (a już na pewno bez końca) przecina, rwie na sto i pół kawałka, wrzask.

Lady Elfrieda, prywatnie — Basia Tokarczuk, dwudziestoletnia blond asystentka Wielkiego Alfredo, krzyczy przerażona. Wstrząśnięta do imentu.

Lśni się jej pryncypał, w mdłym świetle żyrandola, błyszczy tysiącem cekinów. Marynarka zdaje się falować, puszczać oczka, mrużyć je, wpięte w klapy różyczki - otwierać i zamykać pąki. Spodnie i buty iluzjonisty - również - jakby żywe, całe w poświacie, skrzą się, jaskrawo odcinają od otoczenia. Mdłoszary dywan, na którym leży ciało powoli zmienia barwę, nasiąka wypływającą z rany (z rozpadliny!) krwią. Cieknie, co tylko może ciec, wszystkie płyny ustrojowe...

- Aa, Jezu, Boż... o kurwa, Bożeee!

...wypływają ze stygnących zwłok. Rozpękła czaszka przypomina powypadkowy samochód, dajmy na to komiczną multiplę pierwszej generacji, której ktoś, żeby przydać brzydoty, rozkwasił przód, celowo uderzył w drzewo, albo mur.

Oczy prestidigitrupa w zasadzie nie istnieją, rozlały się po połamanej od wewnątrz twarzy, nos i usta - również straciły dawną formę.

Gdy trzasnęło, sztukmistrz nad sztukmistrzów rozpoczynał właśnie przedsenny rytuał: cygarko, lub fajeczka, w ostateczności - jakiś dobry szlużek, nie siano typu mocne, czy carmeny, parę kieliszków winka, demakijaż, przebranie się z tych świetlów, których tak nienawidził nosić w coś wygodniejszego, kilka następnych kieliszków, namoczenie protezy w szklance octu, oldschoolowe piosenki słuchane na równie antycznym i-padzie, skropienie się dokładnie perfumami (mycie się częściej, jak dwa razy w tygodniu - podobno szkodzi zdrowiu, można od tego dostać lumbago, czy rwy kulszowej!) - i lu-lu.

Padł, jak rażony gromem, mag nad magów, w jednej chwili zmienił się w rozbitą butelkę lekko przeterminowanego soku.

Gzygzolą się z resztek jego czaszki, całymi pęczkami. Kłakami. Śliskie, wełniste monsterka. Sploty, włókna, samobieżne arterie. Ożywione nitki.

Nie mija parę minut, jak wokół głowy Wielkiego Alfredo wyrasta „korona” smug. Wężowisko gorgon, fryzura afro i dziwaczny nimb w jednym.

Rozpełzają się na wszystkie strony: pod wersalkę, na ściany, wkręcają w zasłony i firankę, suną pod nogi Basi-Elfriedy, przez co ta, nie dość, że jeszcze głośniej drze buzię, to jeszcze zaczyna tańczyć hopaka-tarantellę, podskakuje, jakby się szaleju najadła, z prawej na lewą nóżkę, ze stołu na fotel.

Do pokoju wbiegają Aśka z Dominiką, za nimi - Radek. I robi się kameralne, ograniczone do jednego pomieszczenia, pandemonium.

Pomocnicy Wielkiego Alfredo, zdjęci zgrozą, początkowo nie mogą wykrztusić z siebie słowa. Nie co dzień widzi się takie obrazki: szef, z którego wychodzą pukle, loki wężydeł, koleżanka-amokistka, niemal zatańcowująca się na śmierć.

Zaraz i ich opadają przebrzydluchy. Nie ma czasu na rozkminy, że to koniec pewnej epoki, już nie wróci dolce vita, pokazy, objeżdżanie miast, miasteczek i wsi, by oszukiwać lokalsów, by cyganić, bawić się w magię, asystować kuzynowi samego czorta, stryjecznemu bratu Asmodeusza, władającemu czasem, materią, przestrzenią, myślami i przeznaczeniem, Wielkiemu Alfredo. Trzeba brać dupę w troki, Baśkę, Baśkę ratować! Depcz, Radek, aua, wlazł na mnie, ucie... po plecach ci chyba lezie, nie czujesz...?

Krzyki, rumor, panika. Wojna w skali mikro. Delikatne tornado wyrywające ludzi z korzeniami.

Wiesiołczyn, gdzie miał miejsce ostatni pokaz Alfredo, urokliwa, zdaniem przejezdnych mieszczuchów wiosczyna bez choćby centymetra utwardzonej drogi, gruntowe i grząskie zadupie zamieszkiwane przez równie błotnistych ludzi, ocyka się z półsnu.

Wrzaski niosą się po okolicy. Z pobudowanych jedna przy drugiej chałup wyglądają ledwie przytomni autochtoni.

"Stało się, coś się stało u Radczuka! Przenocował ancychrysta, co - Matko Boska! - węże se z serca pokazywał, jak wyciąga, mówił, baran, że gdzie tam będziecie spali po busach, nie ma co się tarabanić po nocy, jak u nas drogi marne, rano se pojedziecie, w dzień, wiadomo - bezpieczniej, do mnie zapraszam - mówił. To teraz ma. Zagryźli, jak nic.

Miał być wieczór magii, nie wiadomo, skąd wójt wytrzasnął tych belzebubów... Magia - jak w człowieku się gadzina kręci... zabawa andrzejkowa... chyba dla szatanistów jakich... Tylko dzieci poprzestraszali, bezbożniki... Najpierw klauny czarny wosk leli i każdemu się co złego wywróżyło - a to szubienica, elektryczne krzesło, a to trumna, potem - wywoływanie duchów tablicą z literami, mim - nieśmieszny i w ogóle nie było wiadomo, co pokazuje, tylko łapami machał, wiatrak chyba chciał udawać, a na końcu - ten cudak, że aż zawału można dostać od takiego pokazu.

I przenocował, durny baran, wężowatego i jego bandę. Bóg akurat rychliwy, szybko pokarał…” — myślą ludzie-bajora.

Krew krzepnie, blask — tężeje. Ma granicę świat bajek. Magia okazuje się być groźna zabawą, skokiem na bungee bez liny, naddźwiękowym myśliwcem pilotowanym przez zidiociałego starca. Czary są śmiertelne, zaklęcia — łatwopalne.

Tylko strach - szczery, nieudawany. Rana - nie do zagojenia.

…żartowałem, żyje, pan majster od węży. Gadociąg.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania