Poprzednie częściSpektakularion (początek powieści)

Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Spektakularion (trzeci fragment - cały, szalony rozdział mojej powieści!)

V. SZWUNG

 

Dym. Cierpki i gryzący. Toksyczna atrapa powietrza, którą ledwie da się oddychać, wżera się w gardła, podniebienia, zdziera szkliwo z zębów, powoduje liszaje na wargach i płucach.

Żarzą się ogniki, przygasają na chwilkę. I znów — pomarańcz, gorąco. Kiśnięcie. Dziesiątki beżowych twarzy, mord ecru. Pogłębiające się zmarszczki, pięciolinie na czołach. Nosy, niczym klucze wiolinowe. Niemrawo sącząca się muzyka bez ani jednej czytelnej nuty (wszystkie — wygrane gorzej, niż niechlujnie, nie do odcyfrowania).

Nie ma tlenu, zastąpiono go organtyną.

Wwwwww. Fffffff. Wdech i wydech. Mężczyźni w gajerach, kobiety-bele krepiny, ukraińskiego jedwabiu, zakutane po same podbródki, oblane litrami ciężkich perfum.

Łatwopalność, suchy, jałowy klimat lokalu. Ostre, kłujące światło. Lekko przygaszone - a wżera się w osoby przy stolikach zaścielonych nie najczystszymi obrusami, przenika grube tkaniny, wkłuwa w mięśnie.

Ludzie prażeni na popkorn, żywe wędzonki.

Cygaretki. Cygarniczki. Żelazne, żeliwne, szklane, złote, posrebrzane fifki, papierośnice obite wielbłądzią skórą. Drogie alkohole w karafkach, literatkach. Całe beczki mazideł, jakimi pomalowane są twarze kobiet. Lakiery, fluidy, werniksy, tusze, bejce, impregnaty z terpentyny i oleju kokosowego. Tłuste, żywiczne szminki na wydętych od jadu kiełbasianego ustach. Szlachetny półmrok, w którym się kiśnie, kwitnie na brudno i lepko, oddycha drogocennym smogiem.

Oczekiwanie. Cichy brzęk sztućców, próby zajęcia się czymś. Udawanie, że się je. Nie idzie rozmawiać, w grę nie wchodzi nawet najbardziej bzdetny small talk o pogodzie, ubiegłotygodniowym meczu, na którym nasza reprezentacja została rozgromiona przez tych kutasiarzy z San Marino (gdzie to w ogóle jest?).

Wlepiają się oczy, szklane, rozwodnione, mętne. Gruba kotara koloru coś-okołoburgundowego - ani drgnie. Narasta napięcie.

No wyłaź żesz! Ile można czekać?! Mają nam tu (nawet kobietom), do jasnej anielki, wyrosnąć siwe brody, mamy się pomarszczyć, zasuszyć w dymisku z cygar, umrzeć ze starości nie doczekawszy numeru wieczoru? Gdzie to cholerne clou programu, spuentowanie go, gdzie pokaz, który miał nas przyprawić o palpitacje serc, albo i stan przedzawałowy, gdzie ten złamas, przez którego, jak zapewniano, wylądujemy na OIOMie z migotaniem komór? Zrobił nam i sobie niespodziankę i zawinął się, padł jak długi w garderobie, dostał zawału, ataku apopleksji, a roztrzęsiony właściciel knajpy biega teraz naokoło stygnących zwłok, rozgorączkowany zastanawia się, jak wyjść z twarzą z sytuacji nie do pozazdroszczenia, ratować gębę; układa w myślach gładkie zdanka, które będzie musiał zbolałym głosem wypowiedzieć? Już są niespokojni, zaraz zaczną buczeć, trzeba wziąć byka za rogi i ogłosić, że maestro zaniemógł na amen i żadnej magii dziś, ani nigdy już nie sprawi, definitywnie skończyło się wyciąganie surykatek z kapelusza (króliki - zbyt pospolite i ograne!), przerzynanie na parędziesiąt kawałków asystentki, by za chwilę poskładać ją do kupy, skończyły się karciane sztuczki.

Rusza się, grube, burgundowe szmacisko. Reflektor - skierowany na wypadającego zza kurtyny, ucekinowanego od stóp do głów Mietka Litwiniuka, konferansjera.

W jednej chwili przed oczami widzów rozbłyska tysiące komet, małych, średnio gorących gwiazd, kindersłońcek.

- Drodzy państwo! - zaczyna donośnym, tubalnym głosem prowadzący - a teraz przed wami ten, na którego wszyscy czekamy, jedyny i niepowtarzalny władca materii, czasu, mogący - jak w jednym z wierszy pisał Rafał Wojaczek "bieg planet napędzać", mistrz nad mistrzów, czarnoksiężnik nad czarnoksięęęęęęęężników, wieeeelki Alfreeeedooo! - anonsuje sztukmajstra irytująco przeciągając głoski, jakby zapowiadał wychodzącego na ring boksera, cekiniarz.

Dymy, kłęby sztucznej mgły. Kszszsz! - fukajmaszyny pracują na pełnych obrotach.

I jest, wychodzi, pardon - objawia się, okiełznywacz czasoprzestrzeni, poskramiacz światów.

Dość zwyczajnie ubrany, nie po prestidigitatorsku, bez cylindra i peleryny, w szaro-granatowym sweterku, spodniach wyprasowanych na kant, w czarnych lakierkach, błyszcząc brylantyną we włosach. Wyłania się, pośród sztucznych chmur, starszy pan o wyglądzie wiejskiego Casanovy.

Brawa. Nieśmiałe, rachityczne, półmartwe. Klaskanie, jakby od niechcenia. Rozczarowanie. Miał być Wielki Alfredo — wyszedł donżuan z podrzędnej tancbudy. Żenada, nie magik. I co on ma zamiar zrobić, co pokaże? Drgawki alkoholowe? Zaśpiewa piosenkę o dupie Maryni, obali połówkę z gwinta, jednym tchem?

Nie kłania się, magiczyna, nie dziękuje za szczątkowe brawa.

- ...bry wieczór - rzuca dość oschle.

- ...eczór... - po sali przebiega szmer.

- ...taaaak... - zawiesza się na moment prestidigipatus, na samym wstępie wstępu popada w dziwaczną zadumę.

— Węże. Gady. Stwory, których większość z nas się panicznie boi, brzydzi. Paskudne i oślizłe, pokryte łuskami. Lepkie, kłębiące się, jadowite. Śmiertelnie niebezpieczne. Istoty z piekła rodem… Nie dotknąć, nie pogłaskać… — peroruje Alfredo ściągając sweter. Rozpinając koszulę.

Widzowie patrzą niepewnie po sobie. Nie wiedzą, czy śmiać się, czy pukać w głowy. Co zamierza? Będzie robił striptiz, dziadzisko?

- ...w codziennym zabieganiu, zajęci sprawami doczesnymi, pochłaniani, głębiej i głębiej przez kompletnie nieistotne, krótkotrwałe, banalne wydarzenia... niejako ślepniemy. Nie potrafimy dostrzec, poczuć kłębiących się w nas węży.

Wielki Alfredo wyjmuje z kieszeni scyzoryk. Rozkłada go.

- Nie wierzycie? Dla wszystkich niedowiarków - ta daaaaam! - iluzjonista, dość energicznie, wbija sobie nożyk w tors. Rozcina klatkę piersiową.

Przez salę przebiega szmer. Co on - zwariował? Popełnia samobójstwo na scenie? Chce w ten, dość karkołomny i straceńczy sposób przejść do historii?

- Przeciętny, dorosły mężczyzna nosi w sercu trzy do pięciu parometrowych węży - mówi prestidigiświr wyciągając ze środka błyszczące, śliskie cielsko.

- We mnie, jak państwo widzą, żyły boa dusiciele.

Drugie wężycho. I kolejne. Widzowie, ciężko zszokowani, podrywają się z krzeseł. Niektórzy - kierują się do wyjścia. Biegiem. Jakaś kobieta, zdjęta zgrozą, zaczyna krzyczeć. Przeraźliwie.

Pod nogami magika, w konwulsjach, podrygują węże.

— Spokojnie, drodzy państwo. Zdychają prawie natychmiast po opuszczeniu ciała nosiciela. Żywiciela. Nie mogą egzystować poza ustrojem ludzkim. Gdy tylko zostaną wyrwane z gorącego źródełka, z krwi — giną.

Coraz więcej osób, przerażonych jak jasny gwint, opuszcza lokal. Dorosłe chłopy, które przeżyły niejedno, siedzą jak zahipnotyzowane, nie mogą wyjść z szoku.

Jednej damulce zebrało się na płacz (chyba nie po wężach).

Na scenę, uśmiechnięty od ucha do ucha, wchodzi Litwiniuk.

- Niesamowity pokaz w wykonaniu niesamowitego.... Wielkiego Alfredoooo! - jąka się, nie mniej zdegustowany, niż widzowie show.

- Oklaski, oklaaaaski dla naszeeego... yyy... magika.... - stęka donośnym głosem. Pod nogami cudotwórcy leżą trzy zdechłe węże.

Nikt nie bije brawo, ostatni goście wychodzą w pośpiechu, podenerwowani. Żaden nie śmie powiedzieć słowa. Milczenie, ciężkie jak głaz. Kroki. Rozwiewający się dym.

Zgroza, przerażenie. Szok. Świadomość, że było się świadkiem cudu. Ohydnego misterium.

W beżowym, słabym świetle drżą niewypowiedziane słowa. Potępienia? Pogardy? Pochwały?

- Kuuuurwa, chyba za stary się na to robię - sarka Alfredo parę minut później na backstage'u. Siedzi przed popstrzonym przez muchy, typowym, garderobianym lustrem i zszywa sobie klatkę piersiową.

 

— Z numeru na numer — coraz bardziej boli, coraz ciężej wyciągać… Kiedyś — malutkie były, ledwo się dało złapać, zaskrończyki takie, a teraz — proszę, jakie bydlaki… Jeszcze tylko trasę dograć, odbębnić tournee: Szalowa Góra, Podmiechów — i można na emeryturę przechodzić… bo jeszcze człowiek zdechnie kiedy na scenie…

Większość różowiastych żarówek — albo spalona, albo ledwie świeci w ramie lustra. Wokół odbicia Wielkiego Alfredo jarzą się mętne nimby.

- ...wiem, że nie powie pan, że się nie zdradza sekretów, ale... jak, do jasnej żesz kurwy pan to zrobił? - za plecami iluzjonisty wyrasta zwalista postać. Dryblasowata.

Małgocha - tancerka-striptizerka, wlepia małe, zapadnięte oczka w cudotwórcę.

- A to już, pani kochana... wyższa szkoła magii. Nie każdy zrozumie, może jeden na trzydziestu załapie zasadę działania... Myślisz pani, że byle klaun, magik z pierwszego, lepszego cyrku byłby w stanie...? - Wielki Alfredo kończy szycie, przegryza nitkę.

- Nie no, wiadomo, że nie. Kto się może równać, startować do pana... - jąka się hopmaryna. Odbicie w brudnym lustrze zaczyna żyć własnym życiem. Kryształki siakieś rozkwitają u ramion mężczyzny, tworzą się słońca poboczne. Fosforyzujaca aureolka rozszczepia się na kilka - równie intensywnie błyszczących.

Parhelion: spod ram wychodzą małe, beżowo-blade słoneczka.

- ...tylko ktoś taki jak pan, istny mistrz w swoim fachu potrafi dokonać prawdziwego cudu. Ale - jak...? Przecież to było tak realistyczne, naprawdę zdawało się, że pan te węże spod skóry wyciąga... - świńskie oczka próbują wypatrzeć, gdzie, do cholery ten hochsztaplerzyna pomieścił boa dusiciele. Bo to, że ma na piersiach kombinezon z ukrytym pojemnikiem - jest więcej, niż pewne. Bo to jedyne sensowne wytłumaczenie całej hecy. Sztuczny brzuch, tors, cycki, a pod nimi - worek pełen gadziny.

Senna, mało zborna gadka, w zasadzie przerzucanie się zdaniami, zostaje dość gwałtownie przerwana, gdy do garderoby jak burza wpada Stawicki, kierownik całego przybytku i w niewybrednych słowach zaczyna opieprzać magiczynę, bluzgać, na czym świat stoi.

Że horrendum, makabreska, miał być gwóźdź programu, a wyszedł gwóźdź do trumny. Wszystkich klientów wypłoszył, dureń jeden! Sabotaż, defetyzm, to wygląda na celową, krecią robotę, co - konkurencja nasłała, gnoju? Zachciało się niszczyć uczciwie pracujących na chleb ludzi, obrzydzić klienteli lokal, sprawić, że będzie budził w nich jak najgorsze skojarzenia? Przyznaj się, bandyto ty, chamie! Węże puszczasz, wyciągasz...?

Wielki Alfredo milczy, z rezygnacją wpatruje się w coraz intensywniej świecące słońca.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania